Autorzy popularnego bloga www.byledalej.com w szalonej wyprawie przez Rosję, Kazachstan, Kirgistan, Tadżykistan, Afganistan, Uzbekistan i Turkmenistan.


Byle dalej. Pod stopami słońcaMarta Owczarek i Bartek Skowroński po dwuipółletniej podróży dookoła świata wrócili do Polski. Szybko okazało się, że nie potrafią długo usiedzieć w jednym miejscu.

Po 888 dniach spędzonych w domu rzucają wszystko jeszcze raz. Wyruszają na dwóch niedużych motocyklach przez Rosją i byłe radzieckie republiki Azji Środkowej do Pamiru.

Docierają do odciętego od cywilizacji zakątka Afganistanu – Korytarza Wachańskiego, gdzie czas zatrzymał się wieki temu.

Staraliśmy się, aby było w niej, podobnie jak w pierwszej książce, dużo śmiechu, ale także i to, czego w tamtej zabrakło: głębszy opis miejsc, które odwiedziliśmy i trochę kulis naszego codziennego życia. Ale przede wszystkim to opowieść o tym, co się dziś dzieje w byłych sowieckich republikach. – piszą o swojej nowej książce.

Marta Owczarek, Bartłomiej Skowroński
Byle dalej. Pod stopami słońca
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 13 kwietnia 2016
kup książkę

Byle dalej. Pod stopami słońca

Wstęp

Na początku była mapa. Wielka, zakrywająca niemal całą ścianę pokoju. Już od prawie dwóch lat, odkąd wróciliśmy z dwuipółletniej podróży dookoła świata, wisiała i prowokowała. Systematycznie i pożądliwie głaskaliśmy ją i skrobaliśmy w najbardziej ponętnych miejscach, zwłaszcza w okolicach, gdzie rysowały się intrygujące górskie wypukłości. Po jakimś czasie w pobliżu jednego z tych kuszących wzniesień, mapa wyraźnie się przetarła. Jeszcze trochę i tam, gdzie znajduje się Pamir, wydrapalibyśmy dziurę.

Pamir. Skrzyżowanie najpotężniejszych łańcuchów górskich naszej planety. Stąd rozchodzą się pasma takich gigantów, jak: Himalaje, Hindukusz, Karakorum i Tien-szan. Tu także od wieków krzyżują się ludzkie losy. W XIX wieku Pamir był sceną zaciekłej rywalizacji imperiów rosyjskiego i brytyjskiego o panowanie nad Azją Środkową. Jego dolinami przemykali tajemniczy brytyjscy i rosyjscy szpiedzy, których barwne przygody bawiły wówczas londyńską i petersburską socjetę niczym współcześnie przygody Jamesa Bonda czy Maxa Stirlitza. Obecnie na zakurzonych, kamienistych bezdrożach Pamiru wciąż nie jest spokojnie: wszak właśnie tu ścierają się strefy wpływów Chin, Afganistanu, Tadżykistanu i Pakistanu.
Mieszkańcy nazywają Pamir Bam-i-Dunia, czyli Dachem Świata. Tak też określali go Europejczycy aż do początków XX wieku, ale w pewnym momencie zaczęli coraz chętniej przypisywać to miano Himalajom. Stało się tak w okresie, gdy pamirskie szczyty przeszły pod panowanie Rosji, a zachodnie mocarstwa, które nagle jak gdyby pozostały bez dachu nad głową, postanowiły poszukać go w innym miejscu.
Istnieje teoria głosząca, że nazwa Pamir wywodzi się ze staroperskiego określenia Poy-e merh i oznacza kraj u stóp słońca. O to miano Pamir nie musi już z nikim konkurować. Pogranicze świata zawieszone między niebem a ziemią, wymykające się ludzkiej władzy. Niedostępne, surowe i monumentalnie piękne.
Czy trzeba czegoś więcej, żeby pobudzić wyobraźnię i wywołać niepowstrzymaną chęć ujrzenia Pamiru na własne oczy? Cel naszej kolejnej wędrówki stał się oczywisty.
Jak się tam dostać? W dzisiejszych czasach łatwo jest wszędzie teleportować się samolotem. Problem w tym, że taka podróż byłaby kompletnie wyrwana z kontekstu. Z dnia na dzień znaleźlibyśmy się w nieznanym miejscu, gdzie wszystko jest absolutnie nowe i zdumiewające. Niezależnie od tego, ile byśmy wcześniej na ten temat przeczytali i jak starannie przygotowali się do wyjazdu, najzwyczajniej w świecie nie udałoby się przetworzyć natłoku oddziałujących na nas nagle bodźców i zapewne wiele byśmy przegapili. Dlatego całą trasę z Polski przemierzymy powoli, lądem, po drodze poznając dokładnie jeden z rejonów świata, który od dawna nas intrygował i stanowił wielki znak zapytania: pełną historii i legend Azję Środkową. Chcemy spokojnie rejestrować i smakować wszystkie zachodzące podczas podróży zmiany, zrozumieć je i powiązać w całość. Mamy nadzieję, że dzięki temu rzeczywistość, jaką zastaniemy u celu, nie wywoła ogłupiającego zachwytu egzotyką, lecz ujrzymy ją jako mniej lub bardziej logiczną konsekwencję tego, w co stopniowo będziemy się zanurzać z każdym przejechanym na wschód kilometrem.
Przy takim założeniu środek transportu, jaki wybieramy, może wydać się co najmniej zaskakujący. Wyruszamy bowiem na dwóch motocyklach, a wiadomo, że co jak co, ale motocykle delikatnie mówiąc, nie kojarzą się z leniwym przemieszczaniem. Jeśli jednak zobaczylibyście nasze „demony prędkości”, wszystko stałoby się jasne. O ile jeszcze Bartkowe suzuki DR 650 znajduje jako takie uznanie w oczach amatorów dwóch kółek, o tyle moje suzuki DR 200 wywołuje ironiczny, wręcz graniczący z politowaniem uśmiech. A jakie bezczelne komentarze musiało biedne znieść! Najpierw polscy policjanci, którzy zatrzymali je w trakcie pierwszej wiosennej przejażdżki stwierdzili szyderczo, że „taki grat to dobry do lasu albo na wieś, a nie na miejskie ulice!”. Ktoś życzliwy napisał w internecie: „że też się nie bali takimi starymi klamotami jechać!”. Nawet dobrzy znajomi delikatnie, ale znacząco pytali, czy nie czas przesiąść się na bardziej okazały model?
Pisząc te słowa, ryzykujemy, że w tym momencie ortodoksyjni motocykliści pogardliwie pokiwają głową. Prawdziwymi motocyklistami się nie czujemy, choć przejechaliśmy, jak to się fachowo określa, w siodłach kilkadziesiąt tysięcy kilometrów i uważamy motocykle za najlepszy środek do podróżowania. Są one dla nas tylko świetnym narzędziem poznawania świata, a nie celem samym w sobie i nigdy nie zdominowały naszych wypadów, bo zawsze najważniejsze jest to, co widzimy i kogo spotykamy, a nie nawinięte na koła kilometry. Dlatego nie będzie tu zbyt wielu historii o pękniętych dętkach, rozsypanych łożyskach czy niewchodzącej trójce. No, może dwie albo trzy. Nie znaczy to oczywiście, że nie darzymy naszych motorków głębokim, niemal rodzicielskim uczuciem. Wręcz przeciwnie, uważamy je za najdzielniejsze i najpiękniejsze, a wszelkie słowa krytyki pod ich adresem traktujemy niezwykle osobiście. A poważnie, w przemierzaniu świata na motocyklu jest coś pierwotnego i romantycznego. Może jakieś ulotne nawiązanie do dawnych wypraw konnych? W czasie jazdy lepiej czujemy i przeżywamy otoczenie: marzniemy, gdy jest zimno, pocimy się w upale, brudzimy się, przemierzając zakurzone bezdroża, mokniemy w deszczu. Nie da się schować, odgrodzić od świata szybą klimatyzowanego samochodu, trzeba się dostosować. Niemal każdy postój to kolejne znajomości, pytania o naszą podróż, zaproszenia do wspólnego stołu, propozycje noclegu, bo motocykle w dziwny sposób budzą sympatię miejscowych, prowokują do rozmowy i wyzwalają gościnność.
– Pojedziemy do Pamiru po ortodromie – zakomunikował pewnego dnia Bartek.
– Aha – odpowiedziałam równie elokwentnie, co dyplomatycznie, nie za bardzo wiedząc, czy mam się cieszyć, czy raczej bać.
– Po ortodromie, no wiesz, najkrótszej linii biegnącej po powierzchni kuli. – Najwidoczniej z mojej miny wywnioskował, że wymagam dalszych wyjaśnień. Czyli jednak mam się bać. Tajemnicza ortodroma niebezpiecznie kojarzy się ze skrótem, a jak głosi ludowa mądrość, skrót to najdłuższa droga pomiędzy dwoma punktami, o czym zresztą nieraz się już przekonałam, gdy Bartek planował marszrutę. – Przedostaniemy się górą. Na naszej mapie ta najkrótsza trasa pozornie wygląda na najdłuższą, ale przecież ziemia jest okrągła, a mapy płaskie. Jakbyś rozwałkowała globus, to dolna i górna część wydawałyby się rozleglejsze niż w rzeczywistości. A to oznacza, że polsko-pamirska ortodroma wiedzie przez Rosję. Nikt tamtędy nie jeździ, wszyscy wybierają szlak południowy. My przeprawimy się inaczej, będzie dziko i pięknie! Przez Karelię, potem najdalej na północ wysuniętymi drogami Uralu, skąd zaczniemy zjeżdżać na południe, w kierunku Kazachstanu.
– Nie ma mowy, żadna Rosja! Zeżrą nas w lesie niedźwiedzie. Po zimie będą wygłodniałe – trzeźwo przechodzę do kontrnatarcia. Skoro nikt tamtędy nie jeździ, to przecież nie dzieje się tak bez powodu. Wszak ludzie głupi nie są, na pewno też rozważali, aby jechać północną drogą, ale na szczęście rozsądek zwyciężył.
– Jakie niedźwiedzie, filmów się naoglądałaś, dzikie zwierzęta unikają ludzi! – Już wiem, że Bartek nie odpuści.
– No to komary. – Mimo wszystko walczę dalej.
– Od komarów jeszcze nikt nie umarł.
– W takim razie Ruscy nas upiją i okradną, a w najlepszym wypadku rozjadą. – Ostatnio oglądaliśmy na YouTubie filmik o rosyjskich asach kierownicy.
– Nie martw się, będziemy jeździć bocznymi drogami.
W to ostatnie akurat wierzę. Oczami wyobraźni widzę błoto po kolana, tabuny krwiożerczych insektów, miejscowych pijaczków składających nam niezapowiedziane wizyty w namiocie…
Przejazd przez Rosję to najlepszy możliwy wstęp do poznania i zrozumienia Azji Środkowej i jej „stanów”, czyli byłych radzieckich republik, od niedawna niepodległych: Kazachstanu, Kirgistanu, Tadżykistanu, Uzbekistanu i Turkmenistanu, gdzie zamierzamy spędzić większość podróży. Ta część świata zawsze była dla nas białą kartą, niepojętą gmatwaniną przedziwnych granic, zagadkową mieszanką narodów, przekonań i religii. Pierwszy raz przypadkowo zajrzeliśmy do tego buzującego kotła w wielokulturowym Kaszgarze, w graniczącej z Kirgistanem i Kazachstanem chińskiej prowincji Sinciang. Wtedy mieliśmy jednak inne plany, woleliśmy zapuścić się w głąb Państwa Środka, bardziej interesował nas świat Hanów. Lecz to, co zdołaliśmy ujrzeć, wyryło w naszych głowach wielki znak zapytania. Tereny Sinciangu zamieszkują Ujgurzy, muzułmańska ludność posługująca się własnym językiem z tureckiej grupy językowej. Ich sposób życia jest zaprzeczeniem wszystkiego, co chińskie. Zwłaszcza zapadły nam w pamięć fascynujące twarze Ujgurów, o ciemnej karnacji, niekiedy zielonych lub wręcz niebieskich, a równocześnie lekko skośnych oczach, w których odbijała się wielowiekowa wędrówka azjatyckich plemion. Godzinami błąkaliśmy się po jazgotliwych bazarach, wchłaniając drażniący dym grillowanych wszędzie baranich szaszłyków, zajadaliśmy pieczony w glinianych piecach chleb, wsłuchiwaliśmy się w nawoływania handlarzy i porykiwania wszechobecnych osiołków, przesiadywaliśmy pod meczetami, zastanawiając się, czy naprawdę jesteśmy w Chinach? Dotarło wtedy do nas, że po drugiej stronie granicy, na terenach należących dawniej do ZSRR, powinno dziać się to samo. Tak, jak kaszgarskich Ujgurów pilnuje do dziś gigantyczny posąg Mao, wspierany czynnie przez chiński aparat urzędniczy, tak samo nad Kirgizami, Uzbekami czy Tadżykami do niedawna czuwał z wysokości cokołów Włodzimierz Iljicz, a wszelkie działania nadzorowała partia. Jak wyglądało jednak zwyczajne życie kompletnie różniących się od Rosjan rdzennych mieszkańców? Przecież mieli z nimi o wiele mniej wspólnego, niż my Polacy, a mimo to musieli funkcjonować w Kraju Rad? Czy zależało im na zachowaniu tożsamości tak jak Ujgurom? Jak przenika się socjalizm z islamem? Co się teraz dzieje na tych słabo znanych rubieżach dawnego imperium, w którą stronę podążają zmiany? Czy ludzie tęsknią za Wielkim Bratem, czy może raczej przeklinają go i cieszą się swobodą, czy zdążyli już zachłysnąć się dobrodziejstwami zachodniej cywilizacji?
Pochłaniamy nieliczne książki dotyczące tego regionu, jakie wpadły nam w ręce: oczywiście Imperium i Kirgiz schodzi z konia Ryszarda Kapuścińskiego, Dobranoc, panie Lenin! Tiziana Terzaniego, Utracone serce Azji Colina Thubrona, W rajskiej krainie wśród zielska Jacka Hugo Badera. Czytamy również pozycje opowiadające o dawniejszych podbojach Azji Środkowej, między innymi wciągającą jak szpiegowska powieść Wielką grę Petera Hopkirka, a także Podróże po Azji Środkowej dziewiętnastowiecznego podróżnika, awanturnika i carskiego agenta polskiego pochodzenia Bronisława Grąbczewskiego. Im więcej dowiadujemy się o tych stronach, tym liczniejsze pojawiają się pytania, tym mocniej pragniemy przenieść się w barwny, choć skomplikowany świat Azji Środkowej.
Tak naprawdę wybór trasy, choćby wydawała się nie wiem jak wymagająca, nie stanowi rzeczywistego problemu. Nie chodzi wcale o komary czy niedźwiedzie, nie tego się obawiamy. Kłopot tkwi gdzie indziej. Najzwyczajniej boimy się rzucać wszystko po raz drugi. Otóż jedną dwuipółletnią włóczęgę po świecie mamy już za sobą. Decyzja o wyruszeniu w tamtą podróż była jednak o wiele łatwiejsza. Za pierwszym razem przepełniała nas wyłącznie euforia zapowiadająca nowy, nieznany, intrygujący etap w życiu, mniej zastanawialiśmy się wówczas nad konsekwencjami. Wtedy zresztą wydawało nam się, że po roku bez problemu wrócimy na stare śmieci: do pracy w zawodzie, własnego łóżka i wakacyjnych wypadów ze znajomymi. Być może właśnie tak by było, gdybyśmy dotarli do Polski w zaplanowanym terminie. Stało się inaczej. Ten pierwszy wyjazd poważnie się przeciągnął, nawet nie z tego powodu, że wydłużyliśmy listę miejsc do odwiedzenia, ale głównie dlatego, że zwolniliśmy tempo. Z biegiem czasu zaszły w nas za duże zmiany, by przejść nad nimi do porządku dziennego. W którymś momencie przestaliśmy być na długich wakacjach, ciągłe przemieszczanie się stało się codziennością, czymś powszednim i zwyczajnym. Miało to swoje konsekwencje: z jednej strony łatwiej przyzwyczajaliśmy się do nowych miejsc, nauczyliśmy się, jak podróżować, aby czerpać z tego najwięcej przyjemności. Z drugiej strony powolutku i niepostrzeżenie wkradło się coś na kształt rutyny. Poczuliśmy jakąś niezdefiniowaną tęsknotę. Nie była to na pewno tęsknota za wygodnym łóżkiem i przysłowiowym chlebem ze smalcem, bo nasze cywilizacyjne potrzeby zmalały prawie do zera. Z pewnością jednak potrzebowaliśmy zmiany i nie chodziło tu tylko o przeniesienie się w nowe miejsce. Na domiar złego w takim właśnie momencie wyczerpały się doszczętnie nasze oszczędności. Musieliśmy rozejrzeć się za pracą. Rozważaliśmy kilkumiesięczny wypad do Stanów albo Kanady dla podreperowania portfela, ale również zadaliśmy sobie pytanie, czy przypadkiem nie nadszedł moment, aby wrócić do domu? Powrót do Polski wydał nam się najegzotyczniejszym doznaniem pod słońcem. Ciekawił nas, a jednocześnie bardzo się go obawialiśmy. Gdy sprzedaliśmy motocykle i kupiliśmy bilety powrotne, ogarnął nas żal. Zamykaliśmy pewien piękny etap życia. Nie chcieliśmy chyba przyznać się sami przed sobą, że to nasz własny wybór, łatwiej było przypisać to obiektywnym, finansowym przyczynom.
Spłukani, ale spełnieni i pełni entuzjazmu dwa i pół roku temu wylądowaliśmy na warszawskim Okęciu. Początek pobytu w Polsce był wspaniały. Nareszcie mogliśmy do woli nacieszyć się rodziną i przyjaciółmi. Nastał czas długich spacerów do ulubionych, dawno nieodwiedzanych miejsc. Spisywaliśmy wspomnienia, mając w perspektywie wydanie pierwszej w życiu książki: powstawała najlepsza pamiątka z podróży, jaką można sobie wymarzyć. Ale euforia stopniowo opadała, a pod radosnym uśmiechem krył się niepokój i coraz większe przygnębienie. Znalezienie pracy wcale nie było takie proste. Osłabł kontakt z przyjaciółmi, którzy w trakcie naszej nieobecności spoważnieli, pozakładali rodziny, podczas gdy my zagubiliśmy się gdzieś w czasie. Z jednej strony rozpaczliwie walczyliśmy, aby z powrotem stać się naoliwionymi trybikami naszej cywilizacji, z drugiej przerażało nas to i odpychało. Były to bardzo trudne chwile, lecz w końcu pogodziliśmy się z sytuacją i zaczęliśmy funkcjonować mniej więcej tak, jak przed wyjazdem. Z pozoru, gdyż w głębi duszy nie czuliśmy się już częścią dawnego świata. Nie było dnia bez myślenia o wyruszeniu kolejny raz przed siebie. Potrafiliśmy godzinami snuć plany, ale potem przychodziły wątpliwości, szczególnie że tym razem było jasne, jak niemiłe mogą być konsekwencje porzucenia z takim trudem odzyskanej, choćby nawet tylko powierzchownej normalności. Wreszcie doszło do tego, że nie byliśmy w stanie dłużej udawać przed sobą i innymi, że życie w drodze to tylko miniony epizod. Jedni nazywają to „rodzajem choroby w gruncie rzeczy nieuleczalnej”, inni mawiają, że „jak raz przekroczysz ocean, już zawsze będziesz po jego niewłaściwej stronie”. Tak naprawdę chodzi o to samo: chochlika, który wierci się w naszym ciele i żyć nie daje, ilekroć posiedzimy trochę dłużej w jednym miejscu. To błogosławieństwo i przekleństwo zarazem, coś, z czym nie ma sensu walczyć. Czy żałujemy tego, jaki sposób życia wybraliśmy? Na pewno nie i nawet gdybyśmy wiedzieli za pierwszym razem, co nas czeka po powrocie, scenariusz i tak byłby taki sam. Trzeba jednak uczciwie przyznać, że spełnianie marzeń ma swoją cenę, a powrót do normalności potrafi solidnie dać w kość.
Dlatego rzucić wszystko po raz drugi boimy się o wiele bardziej. Mimo to dociera do nas, że wcześniej czy później i tak to zrobimy. Ale ciągle kończymy rozmowy na ten temat bez konkretnych postanowień, odkładając decyzję na bliżej nieokreśloną przyszłość. Łapiemy się na tym, że robimy dokładnie to, co większość ludzi: wynajdujemy przeszkody. A przecież zwykle jest tak, że stawiając ważny krok, trzeba ominąć wyboje. Zróbmy więc to, co od dawna radziliśmy wszystkim niezdecydowanym: schowajmy rozsądek głęboko do szafy i przestańmy dłużej zadręczać się pytaniami bez odpowiedzi. Jednym słowem wyznaczmy po prostu datę wyjazdu. Najlepiej na wiosnę, gdy na północy zrobi się ciepło.

 
Wesprzyj nas