„Chiny bez makijażu” to obowiązkowa lektura dla wszystkich tych, którzy pragną wgryźć się głęboko w „chińskość” i zrozumieć, co w niej tak fascynuje. To również odważne spojrzenie na współczesne Państwo Środka i jego kierunki rozwoju w nowym millennium.


Chiny bez makijażu„Chiny bez makijażu” to niezwykła podróż przez współczesne Państwo Środka, do której zaprasza czytelników znawca i pasjonat chińskiej kultury, Marcin Jacoby. Autor proponuje opowieść o chińskiej teraźniejszości widzianej przez pryzmat historii kulturowej, politycznej i gospodarczej, ale i bezpośrednich, osobistych doświadczeń – życia i pracy z Chińczykami, a także obserwacji z licznych podróży do Chin.

Czy Chiny to archaiczna dyktatura gnębiąca swoich obywateli, czy może nowoczesna potęga ekonomiczna? Lider innowacji czy moloch o zapadłych wioskach i tysiącach robotników pracujących w pocie czoła w fabrykach? Czy coś łączy dawne cesarstwo i dzisiejszą młodocianą potęgę, czy istnieją cechy wspólne pomiędzy pradawną cywilizacją, gdzie niemal wszystko wynaleziono na długo przed Europą, a krajem tanich podróbek, na które wielu z nas patrzy z góry?

Jacy ludzie żyją w tym najludniejszym państwie na Ziemi? Czy stanowią jednolitą masę, czy są mozaiką narodów, języków i kultur? W co wierzą, jakie mają zmartwienia? Jakie wyzwania stawia przed nimi nowoczesność?

Dzięki połączeniu wiedzy sinologicznej, reportażu i zapisków z podróży powstała subiektywna opowieść o chińskich doświadczeniach współczesności. Marcin Jacoby pokazuje, że szybkim wprowadzeniem do taoizmu może być próba przeżycia na chińskim skrzyżowaniu, a kluczem do zrozumienia chińskich sukcesów odpowiedź na pytanie, dlaczego największym marzeniem młodych Chińczyków jest… sen.

Utrzymujący się w Chinach na alarmującym poziomie współczynnik Giniego (wskaźnik stopnia rozwarstwienia społecznego) traci na abstrakcyjności, kiedy w opowieści autora marmurowe ściany potężnych banków w Szanghaju kontrastują z glinianymi lepiankami bez okien i bieżącej wody w prowincji Shanxi. Czego można się dowiedzieć o Chinach, obserwując sztukę zarządzania tłumami na chińskim dworcu? Jak wygląda życie na co dzień wobec wszechwładnej cenzury?

Autor prowadzi czytelnika przez chińską rzeczywistość z pewnością eksperta, ciekawością podróżnika i pasją wielbiciela.

***

Zrozumieć Chiny to marzenie wielu, nie tylko sinologów. Marcin Jacoby zabiera czytelnika w pasjonującą podróż po historii i współczesności Chin. Do spełnienia tych marzeń przybliża. To ważna książka, bo pisana nie tylko okiem Chin bywalca i znawcy, ale też sinologa-erudyty.
Tomasz Sajewicz, korespondent Polskiego Radia w Chinach

Chiny zawsze były odległe, tajemnicze, niezrozumiałe, egzotyczne, odgrodzone od nas Wielkim Murem. Dziś w dobie globalizacji już tak nie jest. A jak? O tym właśnie opowiada ta wielce osobista gawęda znakomitego sinologa świetnie znającego chiński świat i język. Nie tylko przeczytać warto, ale też się zastanowić, bowiem ten „chiński świat” coraz częściej do nas trafia, a przecież pozostał inny, czego Autor dobitnie, a zarazem barwnie dowodzi. A przy okazji uczy nas pokory i wyrozumiałości dla tego, co inne.
prof. Bogdan Góralczyk, były ambasador w państwach azjatyckich

Marcin Jacoby – sinolog, interesuje się Chinami od kiedy pamięta. Zaczynał od filmów kungfu, co zaprowadziło go w końcu ku prawdziwym chińskim sztukom walki. Dalej były lektury coraz bardziej filozoficzne i coraz bardziej poważne, aż wreszcie nauka języka. Wyjechał na Tajwan, gdzie poza mówieniem po chińsku odkrył radość uprawiania kaligrafii i zgłębiania kultury. Gdy wrócił do Polski, wziął się za studia sinologiczne, zainteresował się chińską sztuką, najbardziej malarstwem dawnym oraz wszystkim, co łączyło malarstwo i literaturę. Minęło parę lat i zrobił doktorat dokładnie z tego, łącząc ślęczenie nad chińskimi malowidłami w Muzeum Narodowym w Warszawie z męczeniem studentów na Uniwersytecie Warszawskim. Dziś, poza uniwersytetem, pracuje jeszcze w Instytucie Adama Mickiewicza i zajmuje się szerzeniem wiedzy o polskiej kulturze w Chinach i w całej Azji Wschodniej.

Marcin Jacoby
Chiny bez makijażu
Wydawnictwo Muza
Premiera: 27 kwietnia 2016
kup książkę

Chiny bez makijażu


Turystyka

„Podróże kształcą” to wyświechtany frazes, ale jakże prawdziwy. Jego chiński odpowiednik w moim niezdarnym tłumaczeniu brzmi: „Sto usłyszanych informacji nie równa się jednemu spojrzeniu własnym okiem”. Żadne studia teoretyczne i lektury nie nauczą nas więcej o tym, jak wyglądają dzisiejsze Chiny, niż podróż. Zanim się tam jednak wybierzemy jako turyści, czas na garść informacji przygotowawczych.
Jeśli dotarli państwo w to miejsce książki bez oszukiwania po drodze, to znaczy, że wiedzą już państwo, że nie zobaczą w Chinach jeżdżących na rowerach tłumów w jednobarwnych mundurkach ani malowniczych, błotnistych pól ryżowych, dziewiczych lasów i soczystych łąk. W przeważającej większości chińskie widoki to raczej potężne miasta, szerokie drogi, zony przemysłowe. W końcu widzimy wieś, ona też pełna jest betonu, a pola są rudożółte, spękane i pokryte kurzem. Ale to wielki kraj i bardzo zróżnicowany geograficznie, więc niemało tu też wspaniałych atrakcji turystycznych.
Jako sinologa ciągnęło mnie zawsze przede wszystkim do atrakcji kulturowo-historycznych: słynnych miejsc, dawnych miast, muzeów. To kraj o przebogatej historii, a te tysiące lat rozwoju kultury zostawiły niemal wszędzie, a szczególnie na Równinie Centralnej, mnóstwo śladów. Co krok pojawia się jakiś teren dawnej bitwy, miasto, gdzie żył wielki mąż stanu, pawilon, gdzie tworzył słynny artysta, czy miejsce, gdzie archeolodzy zlokalizowali grobowiec kogoś możnego – pełen ciekawych znalezisk. Ma się wrażenie, że gdziekolwiek robotnicy zaczną kopać w ziemi, zaraz wykopią jakieś starożytne naczynia z brązu, odnajdą fragment pradawnego muru, pozostałości osady czy fundamenty książęcego pałacu.
Tak, Chiny to historia, a wrażenie to potęguje jeszcze godna podziwu świadomość historyczna ich mieszkańców. Dlatego wydaje mi się, że wybranie się w podróż po Chinach bez znajomości tej historii byłoby niepowetowaną stratą. To trochę tak, jakby pojechać do Aten, nie wiedząc, czym była starożytna Grecja, czy odwiedzać Rzym tylko po to, by napić się kawy i zjeść coś smacznego na Zatybrzu. Oczywiście tak też można, ale każdy filolog klasyczny gorzko by zapłakał nad takim turystą. A zatem i ja, w pełnej solidarności z europejskimi miłośnikami starożytności, polecam Chiny, które mówią do nas poprzez miejsca, zabytki, ślady przeszłości.
Oczywiście na ulicach miast niewiele już z tego zostało. Nie tylko Pekin, ale właściwie każde miasto chińskie to dziś nowoczesna i niekoniecznie ładna metropolia, która swoją przeszłość pogrzebała pod fundamentami wieżowców i zakopała pod powierzchnią autostrad. Ostały się tylko fragmenty, a i one nie zawsze są autentyczne. Właściwie jedynym większym ważnym historycznie miastem z zachowanymi murami miejskimi jest Xi’an. Wszędzie indziej zostały one zburzone lub rozmontowane. Xi’an i jego okolice są ciekawe zresztą z kilku powodów. Nie tylko masywne, potężne mury świadczą o historycznej wadze tej dawnej stolicy. Las Stel, czyli muzeum, gdzie zebrane są dziesiątki kamiennych stel ze słynnymi dziełami chińskiej kaligrafii, jest drugim takim miejscem w Xi’anie. Trzecim zaś grobowiec Wu Zetian, jak już wiemy, jedynej kobiety cesarza w historii Chin. I na koniec oczywiście nekropolia Pierwszego Cesarza Qin, gdzie będziemy mogli zwiedzić Muzeum Armii Terakotowej. A jeśli o muzeum mowa – świadectwa wielkości tego regionu znajdziemy także w Muzeum Prowincji Shaanxi.
Jeśli jesteśmy miłośnikami murów, to poza Xi’anem zainteresuje nas na pewno Wielki Mur, ale proponuję wycieczkę w inne miejsca niż turystycznie zadeptane Badaling, dokąd można już nawet dojechać z Pekinu specjalną kolejką. Badaling to rzeczywiście fragment Wielkiego Muru, który jest najłatwiej dostępny i prezentuje się najokazalej: faluje w rytmie górskich szczytów i ma bardzo szerokie zwieńczenia, po których mogą przechadzać się tłumy. Widoki są przepiękne, a kolorowe souveniry na wyciągnięcie ręki. Ale jeśli tłumy nas męczą, a szerokość muru nie jest dla nas wyznacznikiem jego atrakcyjności, to możemy się wybrać w okolice nieco rzadziej odwiedzane, choć nie są one ani dzikie, ani puste. Simatai, do niedawna najdziksze miejsce wśród dostępnych z Pekinu, przeszło pełną modernizację i zostało otwarte ponownie. Teraz jest już gotowe na przyjmowanie rzesz turystów, ale nadal potrafi zachwycić widokami. Mutianyu oprócz pięknych widoków oferuje jeszcze dość kuriozalną atrakcję, jaką jest ogromny napis: „Lojalni Przewodniczącemu Mao”, ułożony z bielonych wapnem kamieni podczas „rewolucji kulturalnej” na stoku najwyższej góry, niedawno odnowiony i widoczny bardzo wyraźnie podczas zwiedzania Wielkiego Muru. Najbliżej Pekinu znajduje się Juyongguan, mój ulubiony fragment muru, położony nad zbiornikiem wodnym na samym początku pasm górskich na północ od stolicy. Po krótkiej wędrówce bardzo stromymi i wąskimi schodami ze zwieńczenia muru otwierają się piękne widoki na przedgórze. Pamiętajmy jednak, że nie jest on wcale taki stary, jak może nam się wydawać, i nie znajdziemy w nim raczej fragmentów fortyfikacji budowanych niewolniczą pracą poddanych Pierwszego Cesarza Qin. Mur w okolicach Pekinu, który można datować na epokę Ming (1368–1644), w dzisiejszych czasach, i to zupełnie niedawno, poddany został gruntownej renowacji, żeby móc przyjmować turystów. Poza tymi kilkoma kawałkami otwartymi dla zwiedzających większa jego część jest albo w ruinie, albo w ogóle niełatwa do zidentyfikowania. Jest tak również dlatego, że w różnych miejscach budowany był przy użyciu różnych technologii i z różnych materiałów: z kamieni, ubitej gliny, cegieł. Gdzieniegdzie, szczególnie na zachodzie, jest to po prostu wysoki wał, który z biegiem wieków prawie całkowicie spłynął z deszczami w dół.

Turystę o dobrym przygotowaniu historycznym zdecydowanie rozczaruje większość dawnych stolic Państwa Środka. W przeciwieństwie do metropolii europejskich z zachowanymi średniowiecznymi katedrami, zamkami i starymi miastami w metropoliach chińskich niczego podobnego nie znajdziemy. Nie były one rozlokowane wokół rynku, nie miały solidnej kamiennej architektury, właściwie wszystko oprócz murów i fundamentów budowano z drewna. Po kilkuset latach taki „zużyty” budynek był rozmontowywany i stawiano go właściwie od nowa, z nowych materiałów, czasami w nieco inny sposób. Nie wspomnę już o tym, co działo się podczas pożaru czy wojny. Miasta znikały i powstawały na nowo. Dlatego najstarsze zabytki autentycznej architektury drewnianej w Azji Wschodniej są w Japonii i datuje się je najwcześniej na czasy panowania chińskiej dynastii Tang (VII–X wiek). W Chinach nie znajdziemy niczego starszego niż z epoki Song (X–XIII), a większość zabytków drewnianych nie jest w rzeczywistości starsza niż dwieście, trzysta lat. W niczym im to oczywiście nie umniejsza, ale musimy być świadomi, że to, co zwiedzamy, nie zawsze jest tak stare, jak myślimy. Wiele zabytków odnowiono w ostatnich latach, czasem w sposób nie do końca odpowiadający europejskim normom konserwacji. Pamiętam mój pierwszy szok, gdy zwiedzałem miasto Hangzhou, a tam wznoszącą się nad Zachodnim Jeziorem słynną pagodę Leifeng, którą znałem z literatury. Na początku lekko skonfundowały mnie prowadzące do niej ruchome schody. Potem zdziwiła mnie winda w środku. Dalej uniosłem brew na widok masywnej, najwyraźniej stalowo-betonowej konstrukcji, na której się wznosiła. Stałem w ogromnym holu na dole i zastanawiałem się, co z takim zabytkiem począć. Przeczytałem wszystkie opisy po angielsku, z których wynikało jedynie, że pagodę odnowiono w 2002 roku. Nie dałem za wygraną i wczytałem się w opis po chińsku. Moje zmarszczone czoło w końcu się wygładziło, a twarz rozjaśniła. Okazało się, że pagoda runęła w 1924 roku i została na przełomie wieków zbudowana od nowa przy użyciu naszej wspaniałej nowoczesnej wiedzy i technologii, czytaj: betonu i stali. Po prostu zbudowano nowoczesny budynek z zewnątrz przypominający historyczną pagodę i już. Schody ruchome i winda są wygodne, pagoda w nocy rozświetla się na całą okolicę, wszyscy są zadowoleni. Tylko historyk sztuki płacze, ale kto by tam na niego zwracał uwagę!
Takich opowieści możemy znaleźć w Chinach całe mnóstwo, choć muszę przyznać, że są też przykłady dobre. Najefektywniejszym z nich jest projekt renowacji Zakazanego Miasta w Pekinie, rozpoczęty w 2002 roku i rozpisany na osiemnaście lat (!). I już bliski końca (2020), momentu, kiedy sukces tak ogromnego przedsięwzięcia zostanie w pełni pokazany podczas obchodów sześćsetlecia tego ogromnego zespołu pałacowego. Projekt jest ciekawy zresztą nie tylko z powodu skali, ale przede wszystkim dlatego, że jego celem jest przywrócenie Zakazanemu Miastu oryginalnego charakteru oraz zachowanie jak najwięcej z pierwotnych materiałów. Dlatego nie pokrywa się dachów nowymi dachówkami zrobionymi w jakiejś fabryce z nowoczesnych materiałów, ale dokładnie ogląda się każdą zdjętą z dachu, sprawdza, czy nadaje się do użycia, a jeśli nie, to tradycyjnymi metodami produkuje się taką, która będzie imitować historyczne poszycie dachu w odpowiedni sposób. Pieczołowicie rekonstruuje się kolory i zdobienia budynków, rozbiera się i usuwa te zbudowane w „międzyczasie”, które zaburzają pierwotną architekturę. Chińczykom z kontynentu pomagają zagraniczni partnerzy (przede wszystkim Amerykanie) i jest to kolejny dowód na to, że zmiany idą we właściwym kierunku.

Niestety, dobrych czasów dla konserwacji nie doczekały takie historyczne miasta jak Suzhou, Luoyang czy właśnie Hangzhou. Jeśli odwiedzimy je, żeby poczuć atmosferę dawnych dni, to wrócimy bardzo rozczarowani, bo z wyjątkiem pojedynczych zabytków całe miasta zostały gruntownie przebudowane. Tym, co obecnie ratuje Suzhou i Hangzhou, są słynne ogrody południowe. To fragmenty dawnych posiadłości urzędników, erudytów i kupców, które dziś stanowią osobny punkt, i to obowiązkowy, do zaliczenia przez turystę. W tych niewielkich, przemyślnie wykonanych intymnych przestrzeniach przyroda miała imitować rozległe górskie pejzaże. Właśnie tam, w niewielkich altankach czy otwartych pawilonach, chińska śmietanka artystyczna i intelektualna tworzyła swoje dzieła i dyskutowała o filozofii, politycy omawiali strategie i zawiązywali sojusze, kupcy urządzali wystawne przyjęcia i chwalili się swoimi zbiorami sztuki. Wiele z tych słynnych ogrodów przetrwało do dziś i warto się tam wybrać, by poczuć namiastkę atmosfery oaz spokoju stworzonych dla możnych dawnych czasów.
Żeby móc pochodzić historycznymi uliczkami, musimy udać się do jednego z niewielkich miast, które funkcjonują jako na wpół skanseny. Kilka z nich to miasteczka malowniczo położone nad kanałami na południu Chin, w okolicach dzisiejszego Szanghaju. O Wuzhen już wiemy, inne podobne miejsca to Zhouzhuang (dawniej dużo popularniejsza „chińska Wenecja” niż Wuzhen) czy nieco mniejsze Tongli. We wszystkich obowiązują bilety wstępu, stąd wrażenie, że wchodzi się do skansenu, choć w najstarszych częściach tych urokliwych miasteczek wciąż mieszkają zwykli ludzie. Zupełnie gdzie indziej, w prowincji Yunnan, odwiedzić można Lijiang, przepiękne miasteczko, którego poprzecinana malowniczymi kanałami starówka wpisana została na listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO.
W suchym centrum historycznych Chin chyba jedynym takim miejscem jest Pingyao (też na liście UNESCO), gdzie zachowane są i mury, i architektura wewnątrz miasta, a wszystko datowane co najmniej na XIV wiek. To dawne centrum bankowości, zwane kiedyś małym Pekinem, jest najlepszym miejscem, jeśli chcemy poczuć, jak mogły wyglądać starożytne miasta chińskie Równiny Centralnej, niekoniecznie położone nad kanałami.
Kolejnym tropem w naszej wędrówce po historii mogą być świątynie, klasztory i groty buddyjskie. Czasy maoizmu, a szczególnie „rewolucja kulturalna”, były dla tych obiektów okrutne. Wiele z tych miejsc o wielowiekowej historii, żeby nie powiedzieć, że wszystkie, w jakimś sensie podzieliło los duchownych, poddanych przymusowej sekularyzacji. Zostały zniszczone lub co najmniej splądrowane, później albo stały puste, albo wykorzystywane były jako szkoły czy magazyny. Dziś odradzają się dość dynamicznie i niektóre już wróciły do dawnego, choć niekiedy mocno zmodernizowanego blasku.
Wiele zespołów sakralnych ważnych jest dla Chińczyków z powodów historycznych. Należą do nich: świątynia Famen koło Xi’anu, pagoda Wielkiej Dzikiej Gęsi w samym Xi’anie czy świątynia Białego Konia w Luoyangu. Ale jeśli nie znamy dobrze dziejów buddyzmu w Chinach, niewiele nam to powie. Z punktu widzenia turysty z zagranicy zdecydowanie najsłynniejszym klasztorem chińskim jest Shaolin, i to wcale nie z powodu architektury czy wagi religijnej, ale ze względu na sztuki walki, z których wiele właśnie tam widzi swoją kolebkę. Dziś klasztor Shaolin jest szeroko otwarty dla turystów, wokoło powyrastały setki szkół, a w nich trenują do upadłego przyszli zawodnicy wushu, aktorzy czy kaskaderzy. Shaolin to cały przemysł edukacyjno-kreatywny, nie oczekujmy więc, że znajdziemy tam miejsce do kontemplacji i wyciszenia.
Klasztory bardzo często budowano wysoko w górach. Najsłynniejszy klasztor taoistyczny, a raczej cały zespół klasztorów, znajduje się w górach Wudang i też słynie ze sztuk walki, choć daleko mu do sławy Shaolinu. Jednym z najbardziej spektakularnych przykładów budowli sakralnej w górach jest Świątynia Zawieszona nad Przepaścią (inaczej Wisząca Świątynia) na górze Heng w prowincji Shanxi i proszę mi wierzyć, że jest to nazwa dosłowna. Zbudowano ją jako zespół buddyjski, ale dziś szczyci się typową dla Chińczyków inkluzywnością, gdyż przygarnęła również Konfucjusza i Laozi – patriarchę taoizmu. Około czterdziestu grot z dobudowanymi fasadami imitującymi pawilony pałacowe łączą drewniane tarasy i korytarze przyklejone do ściany skalnej kilkadziesiąt metrów nad ziemią. Robi to niezwykłe wrażenie szczególnie wtedy, gdy ogląda się tę konstrukcję z dołu.
Zespoły grot buddyjskich to dość nietypowy i w oczach Europejczyka egzotyczny pomysł. Powstawały przede wszystkim na zachodzie Chin podczas panowania buddyjskiej i etnicznie niechińskiej dynastii Północnej Wei (IV–
–VI wiek), rozbudowywane były do schyłku panowania dynastii Tang (VII–X). Najsłynniejsze zespoły grot to Longmen, Yungang no i przede wszystkim Dunhuang, niemal zapomniane pod koniec XIX wieku, do pełni sławy przywrócone najpierw przez badaczy europejskich w pierwszych latach ubiegłego wieku, a potem w jego latach pięćdziesiątych przez artystów chińskich. Dwa pierwsze zespoły prezentują zwiedzającym wspaniałe płaskorzeźby i rzeźby wykute w ścianie skalnej, Dunhuang zaś znany jest przede wszystkim z tysięcy malowideł, którymi zdobione są wewnętrzne ściany grot. Takich grot z wykutymi w ścianach skalnych buddyjskimi rzeźbami jest w Chinach bardzo dużo, nie wszystkie są znane turystom i nie wszystkie można zwiedzać.
Niezwykłym obiektem w chińskiej turystyce są napisy kaligraficzne tradycyjnie ryte na skałach i głazach w ważnych, czasem świętych, a czasem po prostu ładnych miejscach. Dziesiątki takich napisów znajdziemy na świętej górze Tai (jedna ściana skalna wygląda tam jak gigantyczny słup ogłoszeniowy), inne w takich miejscach jak Czerwone Klify, gdzie rozegrała się jedna z najsłynniejszych bitew starożytnych Chin. W 208 roku n.e. armia generała Cao Cao starła się ze zjednoczonymi wojskami państw Wu i Shu, które mimo ogromnej liczebnej przewagi wroga zwyciężyły taktyką i pomysłem.
Góra Tai (Taishan) jest jedną z pięciu świętych gór starożytnych Chin. Każda leży na jednym z pięciu tradycyjnych chińskich kierunków kardynalnych (północ, południe, wschód, zachód, centrum). Tai – na wschodzie (prowincja Shandong), Hua – na zachodzie (prowincja Shaanxi), od północy i południa – dwie góry Heng, zapisywane innymi znakami (odpowiednio w prowincjach Shanxi i Hunan), środek okupuje góra Song w prowincji Henan. Wszystkie są atrakcjami turystycznymi, Taishan przede wszystkim z powodów historycznych, a Hengshan (w prowincji Hunan) i Huashan dla pięknych widoków. Właśnie na zboczu Hengshan w prowincji Shanxi znajduje się Świątynia Zawieszona nad Przepaścią, o której przed chwilą była mowa.
Jeśli chcemy obcować z pięknem górskich widoków na sposób chiński (lub w ogóle azjatycki), to powinniśmy wybrać wędrówkę ciemną nocą, by na szczyt naszej ulubionej góry dostać się o brzasku. Oglądanie wschodu słońca z górskiego szczytu to bardzo popularna atrakcja azjatycka, mająca też swój mistyczno-magiczny podtekst. Chińczycy wierzą, że w ten sposób można absorbować największe ilości męskiego pierwiastka yang, emitowanego przez słońce najsilniej o poranku. A gdzie znajdziemy lepsze na to miejsce niż szczyt góry, który jest łącznikiem pomiędzy domeną Nieba a światem Ziemi?

 
Wesprzyj nas