Skandynawskie miasteczko, mroczna historia z czasów dzieciństwa i echa II wojny światowej w tle. „To ty jesteś Bobbym Fischerem” – najnowsza powieść Christera Mjåseta – przez krytyków okrzyknięta została nową „Rzeką tajemnic”.


To ty jesteś Bobbym FischeremCzterdziestoletni inżynier, Håkon, po dwudziestu pięciu latach powraca do rodzinnego miasta. Szybko okazuje się, że będzie to najważniejsza podróż w jego życiu. Pogrzeb Kristoffera, przyjaciela z czasów dzieciństwa, jest okazją do spotkania się czterech dawnych kolegów.

Nic nie jest już jednak takie samo jak kiedyś – sprawa niewyjaśnionego zniknięcia młodej dziewczyny sprzed lat i seria przerażających wydarzeń, które po nim nastąpiły – na zawsze podzieliły przyjaciół. Dawny koszmar nie daje o sobie zapomnieć. Każdy z bohaterów będzie musiał zmierzyć się z bolesnymi wspomnieniami na nowo.

W najnowszej książce Mjåset w mistrzowski sposób kreśli obraz dusznego norweskiego miasta. Atmosfera powieści zbudowana jest wokół licznych retrospekcji z dramatycznego lata, kiedy bohaterowie dokonali niezwykłego odkrycia. Wokół Lillehammer, gdzie spędzili dzieciństwo, znajdują się pohitlerowskie bunkry i pełne cennych przedmiotów budynki. Opuszczone domostwa, podobnie jak główni bohaterowie, kryją w sobie tajemnicę – przywołują czasy II wojny światowej i problem norweskich zdrajców wojennych.

„To ty jesteś Bobbym Fischerem” to nie tylko wciągająca opowieść o potrzebie zmierzenia się z widmami przeszłości. Autor znakomicie odsłania w niej skomplikowane relacje międzyludzkie – młodzieńcze uczucie do dziewczyny i potrzebę męskiej rywalizacji. Tę ostatnią symbolizuje szachowa rozgrywka między tytułowym Bobbym Fischerem a jego rywalem Borysem Spasskim.

Znakomicie poprowadzona akcja trzyma w napięciu aż do ostatniej strony, kiedy zarówno główny bohater, jak i czytelnik poznają bolesną prawdę.

***

„Najlepsza powieść norweska ostatnich miesięcy. (…) Przywodzi na myśl słynną »Rzekę tajemnic« Dennisa Lehane’a”
Ørjan Greiff Johnsen, „Adresseavisen”

Christer Mjåset jest uznanym w Norwegii neurochirurgiem i jednym z najpopularniejszych pisarzy młodego pokolenia. Dotychczas wydał cztery książki, w tym dwa zbiory opowiadań i powieści „Lekarz, który wiedział za dużo” i „Białe kruki”. „To ty jesteś Bobbym Fischerem” to trzecia opublikowana w Polsce powieść Mjåseta. Autora cechuje narracyjna rzetelność i przywiązanie do detali. Jego powieści są wielowątkowe, z bogatą galerią postaci i skomplikowaną intrygą.

Christer Mjåset
To ty jesteś Bobbym Fischerem
Przekład: Dorota Polska
Wydawnictwo Smak Słowa
Premiera: 11 maja 2016

Magazyn Dobre Książki objął książkę patronatem medialnym

kup książkę

To ty jesteś Bobbym Fischerem


Myślę, że mojego ojca na swój sposób uspokajał fakt, że przyjęto go do szpitala, w którym sam wiele czasu spędził jako lekarz. To mnie w każdym razie uderzyło, kiedy odwiedziłem go w bloku w Lorenskog. Było to na długo przed tym, jak wyburzono dawne budynki i postawiono w zamian nowy szpital. Wszystko tu było stare, szare i zużyte, tak jakby człowiek trafił do budynku z czasów komunizmu gdzieś w Europie Wschodniej.
Na widok rozciągający się z pokoju ojca nie można było jednak narzekać. Oddział, na którym go hospitalizowano, mieścił się na ósmym piętrze, a z okien widać było gospodarstwa rolne, ciągnące się na wschód i w głąb Romerike, w stronę Lovenstad. Była wiosna i po polach jeździły traktory, a kiedy poranne słońce grzało najmocniej, w pokoju pacjenta robiło się naprawdę gorąco.
Już pierwszego dnia próbowałem otworzyć jedno z okien, ale szybko się zorientowałem, że było zabite. Ojciec powiedział mi wtedy, że na przestrzeni lat wielu pacjentów odebrało sobie życie, skacząc z bloku szpitalnego, więc na świeże powietrze nie można było liczyć.
– Może to i dobrze – rzekł z dziwnym uśmieszkiem na ustach – bo gdybym mógł otworzyć to okno, to ja też bym skoczył.
Na tę chwilę był sparaliżowany od pasa w dół. Nowotwór rozprzestrzenił się już do wielu miejsc w jego ciele i uciskał mu rdzeń kręgowy.
Miał też guza mózgu. Można go było usunąć operacyjnie, ale ojciec nie zgodził się ani na operację, ani radioterapię. Nigdy nie zapytałem, dlaczego, ale myślę, że w dużej mierze chodziło o to, że czuł się nieswojo w roli pacjenta. Przez całe lata stał i operował ludzi, a teraz sam miałby położyć się na stole i dać się pokroić. Coś tu nie grało. Zresztą i tak nie przeżyłby choroby.
Tuż przed tym, jak zachorował, znowu został sam. Była żona zdążyła go już odwiedzić i się z nim pożegnać, ale prawdę mówiąc nie byłem zbytnio rozczarowany, że się na nią nie natknąłem. Gorszą rzeczą wydał mi się fakt, że moja matka postanowiła trzymać się z daleka. Nadal była rozgoryczona z powodu tego, co zaszło między nią a ojcem; dlatego wolałem przespać się na kanapie u dawnego kolegi ze studiów, niż zamieszkać w jej mieszkaniu na Lambertseter.
Mój ojciec miał jednak w pokoju dość gości. W drzwiach ciągle stawali jego dawni koledzy i współpracownicy, począwszy od sanitariuszy, kończąc na profesorach, zawsze mieli też coś ze sobą, i tyle tego było, że po wizytach ojciec często prosił o przekazanie kwiatów, czasopism czy bombonierek innym pacjentom.
Czasami zaglądał też do niego mój brat; zabierał wtedy ze sobą całą swoją rodzinę. Jego żona siadała na brzegu łóżka i rozpieszczała ojca. Wypakowywała ozdobne ciasta i buteleczki alkoholu, tak jakby to był piknik na łonie natury, a wnuki kładziono na łóżku i raczkowały po pozbawionych życia nogach dziadka czekając, aż wyciągnie ręce i je połaskocze.
Dobrze było w takich chwilach oglądać ojca, bo widziałem, że uwielbiał towarzystwo i kontakt z dziećmi; mnie to jednak nijak nie dotyczyło, więc z reguły się wycofywałem. Pomimo bowiem, że byłem dla dzieci wujem, to ledwo mnie znały. To nie był mój wybór. Po prostu tak się stało. Z pewnością mógłbym winić brata za to, że dawno przestał się ze mną kontaktować; mógłbym też się powołać na fakt, że mieszkaliśmy daleko od siebie. Na najstarszym z rodzeństwa ciąży jednak pewna odpowiedzialność, a ja się od tej odpowiedzialności uchyliłem.
Moim ojcem zajmowała się codziennie jedna pielęgniarka. Pracowała z nim kiedyś na oddziale łóżkowym chirurgii i odniosłem niejasne wrażenie, że miała wobec niego dług wdzięczności, chociaż o to nie zapytałem. Pochodziła z Hardanger i twardo wymawiała głoski „r” i „g”, miała jednak miękkie ruchy, a jej twarz pokrywały urocze, jasnobrązowe piegi. Pewnego dnia, zaraz po wejściu do pokoju zaczęła podnosić mojego ojca w łóżku. Potem położyła mu obie dłonie na karku i barkach, i stojąc, przyciskała je ze skoncentrowaną miną. Zanim zdążyłem zapytać, ojciec wyjaśnił, że pielęgniarka była znana ze swoich „ciepłych rąk”. A sposób, w jaki go teraz leczyła, był wart więcej, niż dzienna dawka leków.
Nie wiem, czy to naprawdę pomagało. Z całą jednak pewnością po tych seansach mój ojciec robił się rozmowny. Właściwie nigdy nie był osobą skorą do wynurzeń, ale po wizycie pielęgniarki z ciepłymi rękami nie mógł się jakby nagadać. Rozwodził się na temat swojego szarego i deszczowego dzieciństwa w Vestlandzie, chudych lat podczas studiów inżynierskich w Trondheim i decyzji o podjęciu studiów medycznych, kiedy jeszcze pracował dla firmy Norsk Data w Oslo. Opowiadał też historie z czasów, kiedy ja i brat byliśmy mali. Nasza rodzina wędrowała z nim po całym kraju, a on miał w zanadrzu opowieść z każdego zakątka.
Nie wspominał jedynie okresu spędzonego w Lillehammer, kiedy mieszkaliśmy w dzielnicy Varsetergrenda. Przypuszczam, że miał wyrzuty sumienia z powodu tego, co się wtedy stało i prawdę mówiąc czułem ulgę, że nie musimy znowu przerabiać tej historii. Lepiej było dać mu rozwodzić się o wszystkim innym, do czasu aż opadał z sił i zasypiał.
Minął tydzień i zauważyłem, że ojciec stał się bardziej ociężały. Więcej spał w ciągu dnia, a kiedy rozmawialiśmy, po prostu wyłączał się z rozmowy. Jeden z lekarzy powiedział mi, że działanie leków zaczynało słabnąć. Jedyne, co można było jeszcze zrobić, to usunąć operacyjnie guza mózgu, ale mój ojciec nadał nie chciał się na to zgodzić. Pozostawało więc tylko zaczekać, aż będzie po wszystkim.
W jeden z tych dni spotkałem pielęgniarkę z ciepłymi rękami w korytarzu na oddziale łóżkowym. Właśnie wychodziłem; przywitałem się z nią i miałem iść dalej, ale zauważyłem, że stoi i patrzy za mną. Zawróciłem więc i podziękowałem jej, że tak trwa przy moim ojcu. Stała z uśmiechem, a po chwili ujęła mnie za ręce, oplatając palcami moje kłykcie, jakbym był zmarzniętym małym chłopcem. I wtedy dotarło do mnie, że to, co mój ojciec mówił o jej rękach, się zgadzało, bo jej skóra wydzielała takie ciepło, jakiego nigdy wcześniej ani później nie zaznałem.
– Musi pan niedługo wyjawić to, co ma pan do powiedzenia – oznajmiła. – Koniec przyjdzie nagle.
Spojrzałem na nią zaskoczony, jak mogła wiedzieć o wszystkim, co w sobie nosiłem, ale udało mi się wymamrotać w odpowiedzi tylko, że jutro pewnie tak zrobię. Potem odwróciłem się i pospieszyłem dalej w stronę schodów, po czym ruszyłem w dół, biorąc po dwa stopnie naraz.
Powinienem był jej posłuchać. Powinienem był zawrócić. Poniewczasie łatwo to zauważyć. Bo tej nocy mój ojciec umarł. Zadzwoniła pielęgniarka z oddziału łóżkowego z informacją, że znaleziono go martwego w łóżku podczas jednego z rutynowych obchodów. Spodziewano się jego śmierci, więc nie podjęto reanimacji. Mimo to pielęgniarka przeprosiła za okoliczności i spytała, czy chciałbym go zobaczyć. Odparłem, że już jadę, ubrałem się i wsiadłem do auta. A podczas gdy reflektory samochodu rozświetlały drogę E6, prowadzącą z Oslo na północ, dotarło do mnie, że nie było już nikogo więcej, komu mógłbym się zwierzyć.
Było za późno.
Teraz już nigdy nie uzyskam przebaczenia za to, co zrobiłem.

1

Kiedy pociąg mija stację w Moelv, ogarnia mnie dyskomfort. Zaczyna się od czegoś w rodzaju mdłości, zanim rozlewa się na całe ciało, aż z trudem oddycham. Nigdy czegoś takiego nie czułem, a przychodzi tak nagle, że nie mam pojęcia, co się dzieje. Siedzę na fotelu przy oknie obok kobiety, która czyta gazetę; papier trzeszczy jak fajerwerki, kiedy przestępuję nad jej nogami, żeby wydostać się na przejście między rzędami. Kobieta prosi mnie o spokój, ale ja już ją mijam i pod gradem zdumionych spojrzeń pospiesznie przechodzę środkiem do przesuwnych drzwi na końcu wagonu.
Kiedy wreszcie zostaję sam, opieram się o ścianę naprzeciw drzwi wejściowych i próbuję się ogarnąć. Serce mi galopuje i jestem tak roztrzęsiony, że postanawiam usiąść. Mój wzrok zawisa na hamulcu awaryjnym na ścianie; bardzo mnie korci, żeby pociągnąć za uchwyt, aż pociąg stanie, krzyżuję jednak ramiona, przyciskam ręce do piersi i zamiast tego usiłuję się skoncentrować na odgłosie kół uderzających o szyny.
W tej samej chwili słyszę niski głos konduktora w sąsiednim wagonie i zaraz potem drzwi przesuwne wędrują w bok. Konduktor jest zaczerwienionym, mocno zbudowanym facetem w połowie między czterdziestką a pięćdziesiątką, o lekko ospałym konduktorskim wejrzeniu i powolnych, cierpliwych ruchach, które – jak sobie wyobrażam – nabywa się po wielu latach służby. Za każdym razem, kiedy mnie mijał, starał się złapać mój wzrok i wiem, że gdzieś już się spotkaliśmy, chociaż nie umiem dokładnie określić, gdzie to było i kiedy. Teraz stoi za mną i oddycha astmatycznie, jakby do każdego oddechu musiał się przyłożyć; wydaje lekki pomruk, jak gdyby chciał mi oznajmić, że mnie widział, po czym idzie dalej. Słyszę dźwięk otwierających się drzwi przesuwnych i głos, mamroczący „ktoś się dosiadł?” po czym odgłos jego kroków oddala się i wkrótce milknie.
Wciąż siedzę napięty, jakbym był za mocno zadzierzgniętym węzłem. Potem jednak, stopniowo, dyskomfort opuszcza moje ciało. Oddycham spokojniej, aż wreszcie udaje mi się utkwić wzrok w krajobrazie, przesuwającym się na zewnątrz. W przerwach między kępami drzew, rosnącymi wzdłuż torów, widzę, że odkąd ostatni raz wyjrzałem przez okno, dolina zwęziła się i uciekła w bok. Na jej dnie połyskuje metalicznie jezioro Mjosa, tak jak pamiętam z dzieciństwa. Na jego zachodnim brzegu, między polami, ciągną się gospodarstwa, po części rozlokowane nad ołowianym pasmem ekspresówki, po części zaś pod nim. Niedługo miniemy kościół w Vingrom, który stoi sam jeden na łagodnym stoku opadającym do jeziora; kościół, który zawsze wydawał mi się osamotniony; dojrzę most, wychodzący z cypla w Vingnes i rozdzielający toń wody; potem pociąg wtoczy się na stację i dotrę do Lillehammer.
Nie byłem w tym mieście od niemal trzydziestu lat. Mimo to nie ma dnia, w którym bym o nim nie myślał. Nocami zaś wracam tu we śnie. Z czasem coraz mniej było tych powrotów, to jasne, zawsze jednak wiedziałem, że nie uda mi się uciec przed tym, co się tutaj stało tamtego pamiętnego lata, tak dawno temu. Może powinienem był przyjechać tu wcześniej , zamiast przedkładać inne obowiązki, ale tak czy inaczej nic już teraz na to nie mogę poradzić. Człowiek sam wybiera sobie życie, które prowadzi. A wybory, jakich dokonałem w ciągu mojego czterdziestoletniego życia, podjąłem sam. Nie mogę za nie winić nikogo.
Zamykam oczy i odchylam głowę do tyłu, aż dotykam ściany. Kołyszący ruch pociągu coraz bardziej mnie uspokaja. Do mojej świadomości z wolna wkrada się twarz. Jest niewyraźna i pozbawiona konturów, bo upłynęło dużo czasu, odkąd potrafiłem ją sobie zwizualizować. Wyrzuciłem wszystkie zdjęcia tej osoby, ale nadal noszę ją w sobie. Ożywione ruchy, gwałtowny śmiech. I brodawki… Pośród tylu cech jej brodawki zapadły mi w pamięć: niewielkie, okrągłe wypustki na kostkach i palcach, jak wyrośle na pniu drzewa. Często siedziała z podwiniętymi palcami, a kiedy próbowałem otworzyć jej ręce, ona je cofała.
– Nie patrz – mówiła, ale śmiała się, kiedy nalegałem i czasem dawała mi szansę je zbadać, dotknąć ich, a sama wydawała dźwięki świadczące o tym, że uważa je za obrzydliwe i przykre. Ja natomiast niemal zazdrościłem jej tych małych wirusów, które współtworzyły jej skórę. Wolno im było trwać tuż przy niej, żyć na niej, w jakimś rodzaju symbiozy.
– Spójrz tutaj – mogłem odpowiedzieć. – Ja też mam brodawkę.
I pokazywałem jej tę jedną jedyną, którą miałem na małym palcu u lewej ręki. Nie była duża, miała zaledwie milimetr średnicy. Matka wiele razy próbowała nanieść na nią pędzelkiem środek przeciwko brodawkom, ale się opierałem.
– Żadna z tego brodawka. – ona na to ze śmiechem.
I rzeczywiście. Dla mnie jednak brodawka miała znaczenie. Oznaczała, że posiadałem coś, co i ona miała.

Już pierwszego dnia, w którym ją zobaczyłem, wiedziałem, że nic nie będzie takie, jak kiedyś. W tym czasie moja rodzina od wielu lat mieszkała na Varsetergrendzie, osiedlu położonym pięć – sześć kilometrów na południowy wschód od centrum Lillehammer, ciągnącym się po zboczu w kierunku Sjusj0en i granicy okręgu Hedmark, sześćset metrów nad poziomem morza. Okolica miała się w zasadzie nazywać Steinbakkegrenda, ale deweloper zmienił nazwę, żeby uatrakcyjnić ją dla nabywców mieszkań. Może chciano, żeby nazwa brzmiała trochę jak Bakkebygrenda(1). Tak czy inaczej zmiana nie poprawiła sprzedaży mieszkań.

(1) W dosłownym tłumaczeniu na język polski nazwa „Steinbakkegrenda” oznaczałaby wioskę na kamienistym zboczu, a „Varsetergrenda” – wioskę na wiosennym pastwisku. „Bakkebygrenda” to norweski odpowiednik Bullerbyn (przyp. tłum.)

Po tym jak się tu wprowadziliśmy, jako jedna z pierwszych rodzin, duża część rozbudowy musiała zostać wstrzymana na dłuższy okres. I zamiast przyjechać do nowego osiedla mieszkaniowego, tętniącego życiem i pełnego młodzieży – jaki to obraz matka odmalowała mnie i mojemu bratu – zastaliśmy okolicę zastawioną pustymi domami i betonowymi szkieletami niegotowych bloków tarasowych; tam zaś, gdzie miały być rośliny i zielone trawniki, był piasek i kamień.
Nie powstała też lokalna szkoła i autobus rozwoził garstkę okolicznej młodzieży do różnych podstawówek w centrum Lillehammer. Z jakiegoś powodu nie przyjęto nas z bratem do Szkoły Podstawowej Sore Al, do której chodziły inne dzieci z sąsiedztwa. Zamiast tego zostaliśmy posłani do Szkoły Podstawowej Nybu, położonej na południowym brzegu rzeki Mesnaelva, na samej górze przy Stampesletta, gdzie mieścił się miejski stadion sportowy.
Na co dzień nie grało to dla mnie większej roli. Nie miałem rówieśników w sąsiedztwie, nie zaprzyjaźniłem się też szczególnie z nikim młodszym ani starszym. Początkowo wiele czasu spędzałem więc sam. Nasz bliźniak po jednej stronie graniczył ze strumieniem, za którym rozciągał się już tylko las. W lesie tym przechadzałem się w pojedynkę. Wydeptywałem ścieżki wśród drzew, ostrzyłem broń, którą ze sobą nosiłem i urządzałem własne bazy, gdzie ustawiałem figurki Playmo w zbrojach rycerskich albo w strojach kowbojów czy Indian i wydawałem wielkie bitwy, którym przyglądały się tylko ptaki.
Tuż przy strumieniu było też duże mrowisko. Zawsze mijałem je w drodze do lasu i nabrałem zwyczaju solidnego dręczenia mrówek. Drążyłem otwory w powierzchni, żeby móc studiować sięgające w głąb korytarze i komory, zdarzało się też, że podpalałem kopiec i stojąc nieopodal, śledziłem szaleńczą aktywność w miarę, jak płomienie ogarniały igły.
Tym też się zajmowałem pewnego dnia, gdy nagle odkryłem, że między świerkami stoi dziewczynka i mi się przygląda. Chowała się częściowo za gałęziami i wyraźnie przed kimś się ukrywała. Szybko zgasiłem płomienie, ale ona stała tylko bez ruchu, patrząc na mnie, a w jej wzroku nie znalazłem potępienia. Zamiast tego uniosła palec wskazujący i przyłożyła go sobie do ust, jakby mnie uciszając. Chwilę później odezwał się gruby głos.
– A-a-a-agne-e-e-e-s!
Między pniami drzew dostrzegłem mężczyznę, idącego mozolnie po kamiennym nasypie na drugim brzegu strumienia. Był nagi od pasa w górę, owłosiony i spocony, bo było tuż przed rozpoczęciem roku szkolnego i na stromym zboczu prażyło słońce.
– To mój tata – usłyszałem szept dziewczynki, zanim zdążyłem się odezwać, tak jakby to wyjaśniało, dlaczego tam stała. – Stój bez ruchu!

 
Wesprzyj nas