„Jeden zwykły człowiek. Jedna niezwykła misja. Tysiące istnień na szali”. 1945 rok. Armia Czerwona wypiera Niemców z Polski, wyzwalane są kolejne niemieckie obozy…


Ocalić jeńców!Byłych jeńców wojennych i robotników przymusowych Sowieci uważają za tchórzy, potencjalnych szpiegów lub członków antykomunistycznego podziemia. Wysyłane do Moskwy oferty pomocy w opiece nad byłymi jeńcami spotykają się z odmową.

Amerykański wywiad opracowuje plan misji ratunkowej: postanawia wykorzystać stacjonującą na Ukrainie jednostkę Sił Powietrznych Armii Stanów Zjednoczonych, która ma być przykrywką dla tajnej operacji. Jej wykonanie powierzone zostaje kapitanowi Robertowi M. Trimble’owi, weteranowi 8. Armii Powietrznej. Dowodził „Latającą Fortecą” w 35 śmiertelnie niebezpiecznych lotach bombowych.

Teraz zostaje wysłany z misją, której prawdziwego celu nie ujawniono nawet jemu. Dyplomatyczny paszport nie chroni go przed siarczystym mrozem i równie chłodnym przyjęciem ze strony sowieckich władz.

“Ocalić jeńców!” to zapis dramatycznej, nierównej walki o wielką stawkę. Zmagań samotnego człowieka z totalitarnym komunistycznym reżimem, jego tajną policją i wszechobecną paranoją. Zmagań z bezwzględnością zachodnich polityków usiłujących jeszcze „kupić” Stalina – za cenę życia niewinnych ludzi. Zmagań, które wymagały sprytu, odwagi i determinacji, przede wszystkim jednak odwołania się do tego, co najważniejsze w człowieku. By inni mogli przeżyć i by świat był choć odrobinę lepszy. Po prostu.

***

Żywa i »filmowa« historia, nieznany epizod z ostatnich dni II wojny światowej w Europie, gdy niewyobrażalne stało się faktem, gdy nasz sojusznik obrócił się przeciw nam, gdy naszych jeńców pozostawiono, by umarli, i gdy doświadczony pilot otrzymał ostatnią, wstrząsającą misję: polecieć wbrew sowieckiej potędze.
– Adam Makos, autor “Rycerzy wojennego nieba”

Po części to historia odwagi i sprytu w obliczu potężnego przeciwnika, po części poruszająca i przerażająca opowieść o finalnych dniach wojny na froncie wschodnim.
– Randall Hansen, autor “Fire and Fury” oraz “Disobeying Hitler”

Wyjątkowa i praktycznie nieznana historia o odwadze w obliczu ogromnego niebezpieczeństwa.
– Library Journal

Inspirująca i dobrze udokumentowana historia; losy Trimble’a pokazują, że nawet w globalnej wojnie jeden żołnierz może czynić różnicę.
– “Publishers Weekly”

Wspaniale opowiedziana historia niedocenionego bohatera.
– “History of War Magazine”

Niezwykła historia o odważnym stawieniu czoła niesamowitemu niebezpieczeństwu. To także świadectwo miłości syna do ojca, i chęci podzielenia się jego bohaterską historią.
– Jesse McIntyre III, Fort Leavenworth, Kansas

Błyskotliwie napisana opowieść o nadzwyczajnym człowieku. Oszukany przez przełożonych, znalazł się w miejscu, gdzie zewsząd czyhały na niego niebezpieczeństwa, a życie ludzkie było nic niewarte. Znajdując w sobie odwagę, o którą sam siebie nie podejrzewał, podjął się jednak zadania. To trzymająca w napięciu, zawierająca wiele nieznanych dotąd informacji, ale też głęboko poruszająca i naprawdę inspirująca książka.
– Susan Ottaway, autorka książki Sisters, “Secrets and Sacrifice”

Jeremy Dronfield (ur. 1965) z wykształcenia doktor archeologii (Uniwersytet Cambridge). Angielski autor biografii i powieści, szczególnie zainteresowany historią lotnictwa z okresu II wojny światowej. W 1997 roku jego debiutancka powieść “The Locust Farm” stała się bestsellerem w Wielkiej Brytanii. Jest również autorem “Resurrecting Salvador”, “Burning Blue”, “The Alchemist’s Apprentice” oraz współautorem biografii historycznych, m.in. Mury Budberg, radzieckiej agentki nazywanej „rosyjską Matą Hari”.

Lee Trimble (ur. 1950) to syn kapitana Roberta M. Trimble’a. Ukończył studia na wydziale technologii Uniwersytetu Stanowego Pensylwanii i otrzymał tytuł magistra inżyniera na Stevens Institute of Technology w New Jersey. Uczestniczył w badaniach nad laserami i półprzewodnikami, jak również był autorem i recenzentem w licznych pismach naukowych i zawodowych. Ostatnio przeszedł na emeryturę i zajmuje się rehabilitacją psów.

Jeremy Dronfield, Lee Trimble
Ocalić jeńców!
Przekład: Tomasz Fiedorek
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 26 kwietnia 2016
kup książkę

Ocalić jeńców!


(…)

Rosyjska ruletka

Po powrocie kapitana Trimble’a i sierżanta Matlesa do Staszowa okazało się, że B-17 jest już prawie gotowy do startu.
W celu zmniejszenia masy samolotu trzeba się było pozbyć każdego niepotrzebnego kawałka metalu. Wyciągnęli wszystkie fotele poza należącymi do pierwszego i drugiego pilota, jak również płyty pancerne chroniące stanowiska członków załogi, zaczepy bomb i stolik nawigatora. Zdemontowali ciężkie stalowe jarzma karabinów maszynowych (samych karabinów już dawno nie było), a także kulistą wieżyczkę znajdującą się pod brzuchem latającej fortecy. Zrezygnowano ze wszystkiego, co nie było absolutnie niezbędne, tak że śnieg wokół maszyny był usiany wyrzuconymi częściami.
Po południu siódmego dnia misji B-17 był na tyle przygotowany do lotu, na ile się dało. Przetoczyli paliwo – tysiąc pięćset litrów chlupotało żałośnie w ogromnych zbiornikach samolotu mogących pomieścić prawie siedem razy więcej. Był to zapas na dwie godziny lotu w dobrych warunkach; nie dolecą na tym do Połtawy, ale do Lwowa powinno wystarczyć. Była jednak i pozytywna strona braku paliwa, gdyż dzięki temu maszyna była lżejsza przy starcie. W tym samym celu załogę ograniczono do minimum. Robert był pilotem, porucznik Jessee nawigatorem, sierżant Picarelli mechanikiem pokładowym, a sierżant Matles pasażerem. Reszta ekipy naprawczej miała lecieć naprawionym C-47, ponownie powierzając życie Bogu i lejtnantowi Roklikowowi5.
Na dzień przed planowanym odlotem, około czwartej po południu, gdy słońce chyliło się już ku zachodowi, a na niebie zbierały się ciężkie chmury, Robert i jego ekipa postanowili przed udaniem się na kwatery przeprowadzić ostatnią inspekcję; sprawdzono po dwa razy każdy nit oraz każdą śrubkę. Naprawę silników wykonali właściwie, ale ich stan był daleki od perfekcji. Prawdziwym problemem był wypaczony wał napędowy.
Ich uwagę zwrócił warkot silników samochodowych dobiegający od strony drogi na skraju pola. Zatrzymało się tam kilka gazików, z których wysiadła grupa radzieckich oficerów. Na ich czele szedł jakiś pułkownik, którego Robert nie widział nigdy wcześniej. Towarzyszyła mu Maja. Było oczywiste, że Rosjanin chce z nim rozmawiać, dlatego Robert ruszył mu na spotkanie.
Najwyraźniej pułkownik miał niewiele cierpliwości i jeszcze mniej manier, gdyż szedł szybko i zaczął mówić, kiedy Trimble był jeszcze dobre trzydzieści metrów od niego. Biedna Maja musiała biec za oficerem, wykrzykując przetłumaczone zdania.
– Kapitanie, jak postępują naprawy?
Robert starannie przemyślał swoją odpowiedź. Oznajmienie mu, że samolot jest już gotowy do lotu, chyba nie było najlepszym pomysłem, ale z drugiej strony Sowieci mogliby przybrać wrogą postawę, gdyby uznali, że Amerykanie usiłują przedłużyć pobyt w Polsce. Zdecydował się powiedzieć prawdę: bombowiec będzie gotowy do odlotu następnego dnia. Zaznaczył jednak asekuracyjnie:
– Ale jeszcze nie jestem tego do końca pewien.
– Wykonujecie dobrą robotę, kapitanie. Lecicie najpierw do Rzeszowa? – spytał pułkownik.
– Nie, sir – odparł Robert. – Zgodnie z planem lecimy prosto do Lwowa. – „Jak doskonale wiesz” – dodał już w myślach.
– Naprawdę? – Pułkownik kiwnął głową i spuścił swoją małą bombę. – Oczywiście będziecie potrzebowali jednego z naszych pilotów do poprowadzenia samolotu, zgodnie z zasadami. Pan i pańscy ludzie możecie wrócić transportowcem. Tak będzie dla was najlepiej.
Robert nie mógł uwierzyć, że tamten miał tupet powiedzieć coś takiego. „Zasady”, na jakie powoływał się pułkownik, nie dotyczyły bowiem zreperowanych samolotów bojowych.
– Dziękuję za tę propozycję – rzekł dyplomatycznie – ale mam ścisłe rozkazy, żeby osobiście odprowadzić ten samolot do Lwowa, a następnie do Połtawy.
Rosjanin wyglądał na zmieszanego. Nie był przyzwyczajony do tego, żeby ledwie kapitan sprzeciwiał się jego rozkazom.
– Będę musiał to sprawdzić – oznajmił.
Nastąpiły prowadzone półgłosem po rosyjsku konsultacje między pułkownikiem, jego oficerami i Mają. Robert miał nieprzyjemne wrażenie, że to on jest ich przedmiotem.
Maja podeszła do niego i uśmiechnęła się.
– Wygląda pan na zmęczonego – powiedziała. – Ale, jak sądzę, jest pan zadowolony, bo pańska praca jest już na ukończeniu.
Była cała w uśmiechach i Robert zauważył coś odmiennego w jej zachowaniu. Wyczuł zapach perfum. Czy zwykłym czerwonoarmistkom pozwala się używać perfum, czy tylko tłumaczkom? Dla stęsknionego za domem żołnierza, takiego jak Robert, nie wyglądała źle.
– Pułkownik ma dobre wiadomości! – powiedziała. Rosjanin również się uśmiechał. – Mamy cudowną propozycję. Ponieważ jutro odlatujecie, chcielibyśmy was zaprosić jako honorowych gości na kolację w miasteczku. Załatwimy wam nocleg w hotelu. Bardzo dobrym hotelu. – I dodała (a Robert miał silne wrażenie, że to raczej jej słowa niż pułkownika): – Osobiście zapewnię, że będzie pan zadowolony, kapitanie. Co pan na to? Musimy się zbierać, bo zaraz zrobi się ciemno.
Zaproszenie niemal zahipnotyzowało Roberta – myśl o dobrym jedzeniu, miłym hotelu, miękkim łóżku… i obietnicy kobiecego towarzystwa. Dla młodego, samotnego żołnierza – nawet jeśli był wiernym mężem – była to propozycja, której jego ciało i krew z trudem mogły się oprzeć. Wahał się.
Kiedy spojrzał w lśniące oczy Mai, w jego głowie zabrzmiało echo czyjegoś głosu: „Nie idź z nimi”. Przez chwilę próbował sobie przypomnieć, gdzie to słyszał. To był głos jednego z agentów OSS, którzy urządzili mu krótkie szkolenie pierwszego dnia po przybyciu do Połtawy. „Będą próbowali cię namówić, żebyś z nimi gdzieś pojechał. Nie rób tego. Zgodzisz się i po drodze będziecie przejeżdżać przez jakiś las. Nagle zatrzymają samochód. Ktoś krzyknie: «Wszyscy z wozu! Tam są Niemcy, między drzewami!». Będzie zamieszanie: wyskoczysz i schowasz się za jakąś zasłoną. Tymczasem dwaj z nich zajdą cię od tyłu… i zostaniesz potem znaleziony z kulą w plecach, zabity w «niemieckiej zasadzce». Radzieckie władze to kupią – mają paranoję na punkcie niemieckich spadochroniarzy i szpiegów, których widzą wszędzie. Wierz mi lub nie, ale są w Polsce proniemieckie oddziały partyzanckie1. Amerykanom może trudno w to uwierzyć, ale nie ma takiej rzeczy, do której Sowieci nie byliby zdolni…”.
Robert oderwał wzrok od Mai. Spojrzał na pułkownika oraz na grupkę młodych oficerów i szeregowców stojących za nim. Ich twarze nie wyrażały żadnych emocji. Czy mogli go zamordować, żeby położyć swoje łapy na B-17?
– Nie – odparł. – Dziękuję za waszą ofertę, ale zostaniemy na noc tutaj.
– Kapitanie, jest już późno. Pojedźcie teraz z nami, a nie pożałujecie – nalegał pułkownik.
– Nie, dziękuję, sir.
Twarz Rosjanina pociemniała ze złości.
– Jestem pułkownikiem, a pan tylko kapitanem. Musicie robić to, co wam każę. Pojedziecie teraz z nami, a jutro radziecki pilot poprowadzi samolot.
Na sekundę odwrócił się do swoich ludzi i nakazał im gestem, żeby zabrali amerykańskiego kapitana. Robert, działając instynktownie, chwycił za broń i kiedy pułkownik ponownie odwrócił się do niego, ujrzał lufę wymierzonego prosto w niego colta kaliber czterdzieści pięć.
– Mówiłem coś do pana – powiedział Trimble twardo. Obniżył lufę, celując tamtemu prosto w brzuch. – Nigdzie z panem nie pojadę. Ale zapraszam, żeby poszedł pan teraz ze mną i porozmawiał z moimi ludźmi. Wszyscy powiedzą to samo. Powiedzą, po co tu jesteśmy i co zrobimy. Odlecimy tym samolotem jutro rano.
Patrzył prosto w zdumione i wściekłe oczy pułkownika, ale tamten nic nie powiedział. Usatysfakcjonowany pokazał Sowietom plecy i ruszył w kierunku samolotu, obok którego stała jego załoga, obserwując rozgrywający się dramat.
Pułkownik wrzeszczał za nim z wściekłością, a Maja tłumaczyła (jak domyślał się Robert, pomijając soczyste przekleństwa):
– To jeszcze nie koniec! Moskwa się o tym dowie! Złożę na ciebie raport. Ze mną się tak nie rozmawia!
Urażony oficer pomaszerował do swego gazika, a za nim jego liczna świta, w tym Maja, której zdolności językowe przeszły ciężką próbę w czasie tego epizodu. To nie był dobry dzień w stosunkach amerykańsko-radzieckich.
Myśląc później o tym incydencie, Robert nie mógł uwierzyć we własną brawurę. Pułkownik tymczasem dotrzymał słowa – wysłał raport do Moskwy i za pośrednictwem amerykańskiej misji wojskowej Robert otrzymał reprymendę z góry. Amerykaninowi nie przysłużyłaby się jego wersja wydarzeń, dlatego pominął ją w raporcie, razem z nocą Kozaków oraz opowieścią o mustangu i polskim rolniku. Stwierdził jedynie, że często dochodziło do sporów z Sowietami, w których Maja, chcąc nie chcąc, musiała pośredniczyć.
Poczyniwszy tę uwagę, włożył do maszyny do pisania czystą kartkę i kontynuował swoją opowieść. To jeszcze nie był koniec, jeszcze wiele było przed nimi.
Amerykanie przybyli na miejsce wczesnym rankiem. Przeprowadziwszy dokładną inspekcję, żeby upewnić się, iż w nocy nikt nie majstrował przy maszynie, Robert i sierżant Picarelli zajęli miejsca w kabinie pilotów. Picarelli był mechanikiem, ale miał pomagać Robertowi przy kontrolowaniu pracy silników. Z rosnącym niepokojem rozpoczęli procedurę przywracania uśpionej bestii do życia. Uruchamiali ostrożnie jeden silnik po drugim, a te, krztusząc się i wypluwając wielkie chmury szarego dymu, warkotały nierówno. Robertowi w ogóle nie podobał się ten dźwięk. Kiedy już się rozgrzały, a nie widać było żadnych oznak ognia, zwiększył obroty, zwolnił hamulce i rozpoczął powolny, niezwykle niewygodny proces przetaczania „sześćsetosiemdziesiątkisiódemki” na pole, z którego mieli startować.
B-17 wyglądał smutno, pozostawiając za sobą stertę części wyrzuconych na śnieg. Poraniony w walce, z płytami sklejki zasłaniającymi otwory po usuniętych wieżyczkach karabinów maszynowych i szmatami zatykającymi dziury po trafieniach odłamkami pocisków przeciwlotniczych, nie prezentował się zbyt okazale. Przejechali po małym mostku zbudowanym przez Rosjan nad rowem i dotarli na pole, z którego mieli wzbić się w powietrze.
Ostrożnie używając hamulców i przepustnic, Robert podkołował jak najbliżej skraju pola, żeby możliwie najbardziej wydłużyć drogę startu. Następnie obrócił maszynę, ustawiając ją przodem w dół pagórka, po czym on i Picarelli zaciągnęli hamulce i wcisnęli do oporu przepustnice, zwiększając do maksimum obroty silnika. Była to metoda wykorzystywana w czasie startu maksymalnie obciążoną maszyną, z pełnymi zbiornikami paliwa i ładunkiem bomb, gdy nawet tysiącmetrowy betonowy pas mógł nie wystarczyć, żeby oderwać stalowego ptaka od ziemi. Ich ptaszyna była co prawda oskubana do kości, ale mieli przed sobą jedynie trzysta metrów w śniegu po kostki. Silniki ryczały, wzbijając tumany śniegu i kołysząc gałęziami drzew. Robert przyciskał mocno wolant do brzucha, aby samolot nie przewrócił się na nos.
– Już tu są! – rozległ się krzyk w słuchawkach.
Rober rzucił okiem za okno i ujrzał dwa gaziki zatrzymujące się na skraju pola. Wyskoczyli z nich radzieccy żołnierze i zaczęli biec w stronę B-17.
– Zwolnić hamulce! – rozkazał.
Picarelli zwolnił przycisk hamulca postojowego i obaj zdjęli nogi z pedałów. Spodziewał się potężnego skoku, jakiego doświadczał już mnóstwo razy, był jednak zaskoczony, widząc, jak lżejsza latająca forteca skoczyła do przodu i popędziła w dół pagórka. Czerwonoarmiści podnieśli karabiny, ale nie strzelali i po chwili zostali daleko z tyłu. Samolot w zastraszającym tempie połykał kolejne metry pola, podskakując i trzęsąc się, a linia zamarzniętego strumienia zbliżała się, chociaż nie osiągnęli jeszcze nawet minimalnej prędkości startowej. Wskazówka prędkościomierza przekroczyła dopiero kreskę oznaczającą sto mil [ponad sto pięćdziesiąt kilometrów – przyp. tłum.] na godzinę. Przez chwilę Robert myślał, że im się nie uda – uderzą w żywopłot, ześlizną się po leżącym za nim polu i skończą na piętnastometrowych sosnach.
Koła uderzyły gwałtownie w brzeg strumienia, a wstrząs wybił latającą fortecę w górę. O dziwo samolot pozostał w powietrzu. Silniki wyły, maszyna walczyła, przyspieszała i zaczęła się wznosić. Chowając podwozie, przeskoczyła nad sosnami, których wierzchołki przeszorowały po jej brzuchu.
Roberta ścisnęło w żołądku i poczuł znajomy dreszczyk emocji wywołany lotem. Ostatni raz tak wielkie emocje przeżywał w czasie szkolenia. Latająca forteca po raz kolejny zadziwiła go swoimi możliwościami. Jak stwierdził jeden z jego kolegów pilotów z 493. Grupy Bombowej, wspominając przejście z liberatorów na B-17: „Po wszystkich tych kłopotach z oderwaniem B-24 od ziemi z trzykrotnie dłuższego pasa startowego było prawdziwą przyjemnością prowadzić samolot, który najwyraźniej chciał latać”.
Patrząc jednym okiem na kompas, kapitan Trimble położył maszynę w łagodnym skręcie, kierując się na Lwów.
Lecz nie był to jeszcze koniec misji, którą rozpoczęli przed tygodniem, wylatując z Połtawy. Prawdziwe zadanie Roberta, które sprowadziło go na Ukrainę i do Polski, miało bowiem niespodziewanie przypomnieć o sobie.
(…)

 
Wesprzyj nas