Książka „Co byś powiedział sobie młodemu?” stanowi zbiór 31. wywiadów ze znanymi osobami, które podzieliły się z dziennikarką Katarzyną Bielas wspomnieniami ze swojej młodości. To publikacja wyważona i ciekawa, tak jak życiorysy jej bohaterów.


Co byś powiedział sobie młodemuŻyjemy w czasach, kiedy słuchanie starszych nie cieszy się zbyt wielką popularnością. Z tego powodu koncepcja książki Katarzyny Bielas na pierwszy rzut oka może wydawać się ryzykowna. Oto kilkadziesiąt dobrze znanych postaci, wraz z dziennikarką wyruszyło w podróż do swojej młodości, by znaleźć odpowiedź na tytułowe pytanie: co byś powiedział sobie młodemu? A zatem jak pokierowałbyś swoim życiem gdybyś wiedział to, co wiesz teraz. Jakich błędów radziłbyś się wystrzegać, a co dobrze się w Twoim życiu sprawdziło.

Gdyby wywiady tego rodzaju zbierał ktoś mniej wprawny niż Katarzyna Bielas, doświadczona i wielokrotnie nagradzana dziennikarka, to z łatwością mogłaby powstać katastrofa – połączenie prawienia morałów z garściami złotych myśli. Ale tak się nie stało. Do czytelników trafiła publikacja wyważona i ciekawa tak, jak życiorysy rozmówców, którzy zgodzili się podzielić swoimi przemyśleniami. To spora grupa, bo aż 31 osób od lat obecnych w polskim życiu publicznym. Są pośród nich na przykład Janina Ochojska, Stefan Chwin, Jerzy Stuhr, Sławomir Idziak, Anna Dymna czy Władysław Kozakiewicz. Różnica doświadczeń, poglądów i postaw jest zatem oczywista.

Autorka książki w każdej z rozmów wychodzi od tego samego pytania i sporo przyjemności przynosi obserwowanie jak odmienne wynikają z tego rezultaty. Każda z osób doradzałaby sobie młodemu coś zupełnie innego, a kilkoro jest przekonanych, że w młodości i tak nie posłuchałoby żadnych rad, nawet najmądrzejszych. Cóż, pragnienie doświadczania wszystkiego na własnej skórze jest najwyraźniej wspólne dla wszystkich młodych ludzi, niezależnie od czasu w jakim się urodzili. Rozmówcy Katarzyny Bielas opowiadając o sobie, swoich wyborach, błędnych i trafnych decyzjach, spełnionych i niespełnionych pragnieniach (a często okazuje się, że to właśnie te niespełnione, o dziwo, pchnęły życie na satysfakcjonujące tory), opowiadają też o czasach, w których przyszło im dorastać i to właśnie jest w tej książce najciekawsze.

rozmówcy opowiadają też o czasach, w których przyszło im dorastać i to właśnie jest w tej książce najciekawsze

Najstarsi pamiętają II Wojnę Światową i jej niecodzienną codzienność, najmłodsi widzą siebie samych w latach schyłku PRL-u, a już tylko ten mały wgląd w ich przeszłość pozwala wysnuć refleksję, że to, dokąd dojdziemy, tylko w niewielkim stopniu zależy od czasów, w których przyszło nam żyć, a w największym od determinacji w kształtowaniu swojej przyszłości. Od pomysłu na siebie. Czasy mogą być niesprzyjające (w Polsce przez ostatnie stulecie wszak rzadko bywały inne), przeciwności losu mogą się piętrzyć, zdrowie może szwankować, a nieszczęścia chodzić parami, ale jak z tym postąpimy zależy zawsze tylko od nas samych. Ten wniosek nasuwa się przy każdej przeczytanej rozmowie.

W „Co byś powiedział sobie młodemu” formuła krótkich wywiadów przywodzi na myśl przyglądanie się pocztówkom z młodości. Skondensowana forma wymusza na rozmówcach klarowność myśli i eksponowanie tego, co najbardziej istotne, warte zapamiętania. Nie ma tutaj zbędnych zdań i wyświechtanych frazesów, jest nieco najnowszej historii Polski widzianej przez pryzmat poszczególnych spojrzeń. Całość lekko się czyta i o ile tylko ktoś nie miał tej przyjemności już wcześniej – wywiady były bowiem publikowane w „Dużym Formacie” w latach 2013 – 2016, to z pewnością przyjemnie spędzi z tą książką czas. Wanda Pawlik

Katarzyna Bielas, Co byś powiedział sobie młodemu?, Wydawnictwo Agora, Premiera: 28 kwietnia 2016

 
 

kup książkę

Co byś powiedział sobie młodemu

Katarzyna Bielas
Co byś powiedział sobie młodemu?
Wydawnictwo Agora
Premiera: 28 kwietnia 2016

Sławomir Idziak

Nie płyń środkiem nurtu

Co by pan powiedział sobie młodemu?
– Młodzi ludzie mnie teraz bardzo interesują, od ośmiu lat organizuję dla nich raz w roku warsztaty filmowe. Pożyczam od firm na dwa tygodnie najnowszy sprzęt, którego mogą używać, zapraszam wykładowców ze świata. W tym roku było trzech zdobywców Oscara.
Chodzi też o pana, o spojrzenie na siebie sprzed lat.
– Teraz, nawet kiedy pytają mnie w telewizji o pociąg z Łodzi do Warszawy, to ja opowiadam o tych warsztatach, o Film Spring Open. To jest dla mnie najważniejsze. Jako operator i wykładowca wielu szkół znalazłem się jakby w rękach szalonego listonosza, który od lat posyła mnie w różne miejsca na świecie. Dzięki temu widzę wiele modeli życia, porównuję. I niestety dochodzę do wniosku, że wszędzie, zamiast studiować różnice, podąża się za obowiązującym trendem, za tym, co ludzi otacza. Uleganie tej mimikrze, szczególnie w wypadku kogoś, kto chce być artystą, jest skazaniem się na przeciętność. Tłumaczę to młodym ludziom.
Pan w młodości był oryginalniejszy?
– Skąd! Ślepo ulegałem wzorcom narzuconym przez grupę. Najpierw na Śląsku, w okresie gimnazjalnym, gdzie całe moje rówieśnicze środowisko zachowywało się jak kibole, między Zagłębiem a Śląskiem była olbrzymia, agresywna niechęć, a warszawiak to był wróg. Potem w Łodzi, w szkole filmowej, gdzie zacząłem studiować jako 18-latek. Pamiętam wygrany mecz z ZSRR w październiku 1957 r. na Stadionie Śląskim w Chorzowie, na którym Gerard Cieślik strzelił Rosjanom dwa gole i który zakończył się politycznym skandalem.
Po meczu publiczność z radości wdarła się na murawę, ludzie pędzili, wywracali się, a ja biegłem z nimi. Uświadomiłem sobie wtedy na moment, że biegnę wbrew sobie, ale nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby się wycofać. Zresztą zostałbym stratowany. Czułem, że ten tłum, jego zwierzęca siła zmusza mnie do działań, których nigdy sam bym nie wykonał. Zawodnicy radzieccy uciekli, a Cieślika publiczność zniosła ze stadionu na rękach, nic złego nikomu się nie stało.
A w szkole filmowej?
– Szkoła też tworzyła getto. To było miejsce ekskluzywne na tle biednej Łodzi. Ci, którzy się tam dostali, wiedzieli, że chwycili Pana Boga za nogi. Obowiązywały standardy mód, odzywek, zachowań narzucone przez rozpuszczoną, rozkapryszoną, pewną siebie społeczność.
Ulegał pan?
– Ja zawsze ulegałem. Byłem bardzo młody, koledzy byli starsi o siedem-dziesięć lat. Z czasem zobaczyłem, że mody przenoszone mechanicznie w inne warunki potrafią stać się własnymi karykaturami.
Na przykład?
– W Nowym Jorku było słynne Studio 54, gdzie przy wejściu obowiązywała selekcja, kiedyś z Wajdą usiłowaliśmy wejść, ale nas nie wpuścili. Bawili się tam celebryci, bramkarze wpuszczali najoryginalniejszych, głównie dziewczyny. Potem w Finlandii, w grudniu, kiedy było minus 15, widziałem dziewczynki z dekoltami, porozbierane, chcące wejść do klubu. I potwory, które w cieple, zza szyby, wskazywały palcami, którą wpuścić.
Kiedy pan skończył z podporządkowywaniem się?
– Wtedy, kiedy uparłem się – a Kieślowski się zgodził – żeby zrobić po swojemu zdjęcia do „Krótkiego filmu o zabijaniu”. Byłem już po czterdziestce. Użyłem wymyślonych przeze mnie zielonych filtrów i filtrów przejściowych, bardzo ostro w to poszedłem. Naciskany przeze mnie Kieślowski powiedział: „Dobra, zrób sobie to zielone gówno. Najwyżej jeden odcinek „Dekalogu” będę miał dziwaczny”. Pamiętam, jak potem, kiedy zobaczył efekt końcowy, zadzwonił do mnie w środku nocy przerażony.
Dla mnie to był punkt zwrotny, zdałem sobie sprawę, że nie wolno kopiować. Zmarnowałem dużą część życia, płynąc – z zadowoleniem – w środku nurtu, schowany w grupie, i to wtedy, kiedy mój mózg był najchłonniejszy. Nie wykorzystywałem tego, że Idziak jest Idziakiem, a nie Ślązakiem albo studentem szkoły filmowej.
Albo operatorem.
– W pracy jest to bardzo trudne. Różnica między filmowcem, szczególnie operatorem, a innymi artystami jest taka, że od tego, co tworzy, oddziela go góra szmalu. Kiedy widzi, jak wjeżdżają na plan ciężarówki ze sprzętem, z poczucia odpowiedzialności, ale i ze strachu, zaczyna kopiować sprawdzone pomysły innych. W Hollywood wychylanie się jest zresztą niemożliwe, wręcz karane, sam parokrotnie byłem na granicy wywalenia z pracy. Mimo to przekonuję młodych ludzi, żeby nie naśladowali.
Na Zachodzie niewiele się zmienia i to ludzi otumania. To, co my tutaj przeszliśmy, przede wszystkim zmiana ustroju, coś nam pokazuje. Tam szybko zmienia się tylko technika, młodzi potrafią to absorbować, ale wyciągają mało wniosków, filmy robi się tak jak kiedyś. Często namawiałem młodych filmowców, żeby próbowali na przykład pracować w grupie twórczej, a nie w systemie reżyserskim. To tak jak z muzyką, orkiestra potrzebuje dyrygenta, ale już w zespole kameralnym nie jest on konieczny. Kolejna rzecz to scenariusz, który był koniecznością, a teraz, przy powszechnej dostępności kamer, można zrobić film na brudno, brudnofilm. Oni nienawidzą tego słowa, nazywają to prewiz. Za zmianą techniki powinna iść zmiana zachowań, a często zmieniają się tylko pozy, mody.
To znaczy?
– Bardzo dużo ludzi w ogóle nie dorosło, nie zmieniło się. Widzę Niemca w moim wieku, który ma ślady po wszystkich modach – kolczyk w uchu, tatuaż, kaptur na głowie. Do tego pakuje się w krótkich gaciach do klubu, gdzie bawią się 16-letnie dziewczynki, ma oczywiście młodą narzeczoną, bo go na to stać. Nie wykluczam, że gdybym żył gdzie indziej, inaczej, byłbym taki sam. Kiedy nie ma prawdziwych zmian, ludzie nie mają od czego się odbić, dowiedzieć się, kim są.
To co mają robić? Jeździć na wojnę, żeby móc coś przeżyć?
– Ważne, żeby odnaleźć w sobie pasję, coś, co nas emocjonalnie wiąże z życiem. Porozumieć się z własną podświadomością. W moim wypadku, oprócz pracy, to jest sport, kiedyś jeździłem na nartach, teraz wszystko kręci się wokół windsurfingu. Kocham to, że jestem na desce, zmagam się, czasem sobie nie radzę, muszą mnie ściągać do brzegu. To jest dla mnie tak ważne, bo daje mi równowagę. Po każdym filmie przeżywałem depresję, co jest dość typowe, to samo miał Kieślowski. Przez lata, żeby się ratować, prosto z planu, jeśli było lato, jeździłem na Hel, do Juraty. Sport pozwalał mi przewietrzyć mózg i pozbyć się toksyn, które się odkładają, bo robienie filmów to wprzęgnięcie się na długi czas w sztuczny, skomplikowany mechanizm, którego głównym zadaniem jest przyspieszenie. Szybciej, szybciej, a jednocześnie dobrze. Ale to są wartości przeciwstawne, więc jesteśmy w konflikcie. Sama ta sprzeczność jest toksyczna, a jednocześnie przy każdym filmie jako operator służę innemu panu, wpisuję się w czyjś sposób myślenia, wyobraźnię, jak prostytutka ciągle dogadzam innemu.
Teraz nie jeżdżę na Hel, bo właściwie mieszkam w Afryce, na Cape Verde, w Republice Zielonego Przylądka. Kupiłem tam małe mieszkanie przez internet, w części, gdzie nie ma turystów. Lubię tam być też dlatego, że odnajduję echa młodości, jest mało ludzi, wiocha, kościół, prostota, zgrzebność życia. Starsze dzieci opiekują się młodszymi, na plaży przed moimi oknami w weekend całe rodziny mają fiestę. Nie jestem częścią tej społeczności, ale mnie to rozczula.
Za komuny mieliśmy dużo silniejsze życie rodzinne, co wynikało też z ekonomii. Jak ktoś widział, że w sklepie rzucili buty, to nie kupował tylko dla siebie. Tam sklepy są wypisz wymaluj jak kiedyś u nas, kupuje się to, co akurat jest. Przywiozłem rower, bo nie sposób było kupić na całej wyspie, a następnego dnia do wszystkich sklepów rzucili rowery.
Dawniej miałem kompleks prowincjusza, teraz go kocham i w sobie pielęgnuję. W tym roku byłem w Afryce już cztery miesiące, kiedyś zamieszkam tam na stałe. Wstaję o piątej, piszę swoje rzeczy, przygotowuję się do wykładów, od piątej rano do dziesiątej to święty czas, tylko dla mnie. Potem idę pływać, czasem jestem sam na oceanie.
Teraz o życiu prywatnym…
– Tak duża część mojego życia to praca, że nie potrafię tych sfer rozgraniczyć. Moje życie prywatne, związki, jest właściwie w ruinach, na pewno nie jestem przykładem obywatela, który zakłada rodzinę, dba o nią, spędza z nią najważniejsze momenty w jej życiu. To mi się nie udało, przeważnie mnie nie było. Jedyne czary, które zrobił „Harry Potter”, kiedy kręciłem ten film w Londynie, są takie, że wróciła do mnie Hania, moja pierwsza żona. Ponieważ każde wiodło oddzielne życie, mamy zaszłości, mieszkamy w różnych miejscach, czasem razem, a czasem osobno. Właśnie obchodziliśmy 42. rocznicę ślubu – z tych 42 lat 32 lata nie byliśmy razem. Idealny model związku małżeńskiego.
Jaki pan ma stosunek do tego wszystkiego?
– Nie wiem, jak może być inaczej. Wiem jedno – umiem żyć sam i o siebie zadbać, uprać, ugotować. Przez te lata, kiedy robiłem filmy, przeważnie byłem sam. Nie mam strasznej potrzeby obecności drugiego człowieka. To wynika z mojego życiorysu, nie jestem w stanie tego analizować. Staram się upatrywać w tym pewnych zalet i być może moja potrzeba kontaktu z młodymi ludźmi, to [ten?] Film Spring Open, jest dziwną formą ersatzu życia rodzinnego.
W nic nigdy nie włożyłem tyle wysiłku, ile w to uciążliwe, trwające przez cały rok organizowanie dwutygodniowego spotkania. W tym momencie życia wolę rozmawiać z młodymi, niż robić kolejny film.
A pan, powiedzmy, jako 18-latek?
– Co miałbym mu powiedzieć? Nieważne, to fikcja literacka, zresztą i tak by mnie nie posłuchał. To jest dla mnie teraz zupełnie obcy człowiek.
24.10.2013 r.

 
Wesprzyj nas