A gdybyście Wy spotkali siebie sprzed lat? Co byście sobie powiedzieli? W czerwcu 2013 Katarzyna Bielas zaczęła zadawać pytanie: co byś powiedział sobie młodemu? Co byś powiedziała sobie młodej?


Co byś powiedział sobie młodemu
Co widzieli i przeżyli jej rozmówcy, że doszli do takich wniosków? I co jeszcze na ten temat powiedzieli?

Rozmówcami Katarzyny Bielas są: Ewa Woydyłło-Osiatyńska, Juliusz Machulski, Anna Dymna, Krzysztof Krawczyk, Janina Ochojska, Jerzy Vetulani, Krystyna Janda, Władysław Kozakiewicz, Jerzy Stuhr, Hanna Krall, John Porter, Olga Krzyżanowska, Jarosław Jakubik, Stefan Chwin, Bartłomiej Dobraczyński, Sławomir Idziak, Ewa Lipska, Anna Grodzka, Redbad Klynstra, Ewa Kuryluk, Cezary Harasimowicz, Józef Hen, Małgorzata Szpakowska, Martin Pollack, Mariusz Grzegorzek, Magdalena Fikus, Maciej Zaremba Bielawski, Anda Rottenberg, Stanisław Obirek, Małgorzata Fuszera, Wojciech Eichelberger.

***

By rozum był przy młodości? Czy tego życzyłoby sobie z perspektywy lat osiemnastu panów i trzynaście pań, doświadczonych życiowo, mądrych i sławnych? Przygotujmy się na niespodzianki!
Małgorzata Szejnert

Katarzyna Bielas – absolwentka polonistyki na Uniwersytecie Warszawskim, od 1989 roku dziennikarka „Gazety Wyborczej”, obecnie „Dużego Formatu”. Zajmuje się szeroko pojętą tematyką kulturalną. Przeprowadziła rozmowy z wieloma znanymi ludźmi kultury – pisarzami, reżyserami, aktorami, operatorami, muzykami, psychologami, naukowcami. Za swoje teksty w 2007 roku otrzymała Nagrodę Fundacji Równości „Hiacynt”, za najlepsze wywiady prasowe Nagrodę im. Barbary N. Łopieńskiej (2007), Grand Press (2010), Honorowe Wyróżnienie Nagrody im. Macieja Łukaszewicza, SDP (2011). Jest współautorką (razem z Jackiem Szczerbą) dwóch książek-wywiadów – z Andrzejem Łapickim “Po pierwsze: zachować dystans” (1999) oraz z Tadeuszem Konwickim “Pamiętam, że było gorąco” (2001). Rozmowy wydała też w książkach “Niesformatowani” (2007) i “Dzianina z mięsa” (2009).

Katarzyna Bielas
Co byś powiedział sobie młodemu?
Wydawnictwo Agora
Premiera: 28 kwietnia 2016
kup książkę

Co byś powiedział sobie młodemu

Sławomir Idziak

Nie płyń środkiem nurtu

Co by pan powiedział sobie młodemu?
– Młodzi ludzie mnie teraz bardzo interesują, od ośmiu lat organizuję dla nich raz w roku warsztaty filmowe. Pożyczam od firm na dwa tygodnie najnowszy sprzęt, którego mogą używać, zapraszam wykładowców ze świata. W tym roku było trzech zdobywców Oscara.
Chodzi też o pana, o spojrzenie na siebie sprzed lat.
– Teraz, nawet kiedy pytają mnie w telewizji o pociąg z Łodzi do Warszawy, to ja opowiadam o tych warsztatach, o Film Spring Open. To jest dla mnie najważniejsze. Jako operator i wykładowca wielu szkół znalazłem się jakby w rękach szalonego listonosza, który od lat posyła mnie w różne miejsca na świecie. Dzięki temu widzę wiele modeli życia, porównuję. I niestety dochodzę do wniosku, że wszędzie, zamiast studiować różnice, podąża się za obowiązującym trendem, za tym, co ludzi otacza. Uleganie tej mimikrze, szczególnie w wypadku kogoś, kto chce być artystą, jest skazaniem się na przeciętność. Tłumaczę to młodym ludziom.
Pan w młodości był oryginalniejszy?
– Skąd! Ślepo ulegałem wzorcom narzuconym przez grupę. Najpierw na Śląsku, w okresie gimnazjalnym, gdzie całe moje rówieśnicze środowisko zachowywało się jak kibole, między Zagłębiem a Śląskiem była olbrzymia, agresywna niechęć, a warszawiak to był wróg. Potem w Łodzi, w szkole filmowej, gdzie zacząłem studiować jako 18-latek. Pamiętam wygrany mecz z ZSRR w październiku 1957 r. na Stadionie Śląskim w Chorzowie, na którym Gerard Cieślik strzelił Rosjanom dwa gole i który zakończył się politycznym skandalem.
Po meczu publiczność z radości wdarła się na murawę, ludzie pędzili, wywracali się, a ja biegłem z nimi. Uświadomiłem sobie wtedy na moment, że biegnę wbrew sobie, ale nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby się wycofać. Zresztą zostałbym stratowany. Czułem, że ten tłum, jego zwierzęca siła zmusza mnie do działań, których nigdy sam bym nie wykonał. Zawodnicy radzieccy uciekli, a Cieślika publiczność zniosła ze stadionu na rękach, nic złego nikomu się nie stało.
A w szkole filmowej?
– Szkoła też tworzyła getto. To było miejsce ekskluzywne na tle biednej Łodzi. Ci, którzy się tam dostali, wiedzieli, że chwycili Pana Boga za nogi. Obowiązywały standardy mód, odzywek, zachowań narzucone przez rozpuszczoną, rozkapryszoną, pewną siebie społeczność.
Ulegał pan?
– Ja zawsze ulegałem. Byłem bardzo młody, koledzy byli starsi o siedem-dziesięć lat. Z czasem zobaczyłem, że mody przenoszone mechanicznie w inne warunki potrafią stać się własnymi karykaturami.
Na przykład?
– W Nowym Jorku było słynne Studio 54, gdzie przy wejściu obowiązywała selekcja, kiedyś z Wajdą usiłowaliśmy wejść, ale nas nie wpuścili. Bawili się tam celebryci, bramkarze wpuszczali najoryginalniejszych, głównie dziewczyny. Potem w Finlandii, w grudniu, kiedy było minus 15, widziałem dziewczynki z dekoltami, porozbierane, chcące wejść do klubu. I potwory, które w cieple, zza szyby, wskazywały palcami, którą wpuścić.
Kiedy pan skończył z podporządkowywaniem się?
– Wtedy, kiedy uparłem się – a Kieślowski się zgodził – żeby zrobić po swojemu zdjęcia do „Krótkiego filmu o zabijaniu”. Byłem już po czterdziestce. Użyłem wymyślonych przeze mnie zielonych filtrów i filtrów przejściowych, bardzo ostro w to poszedłem. Naciskany przeze mnie Kieślowski powiedział: „Dobra, zrób sobie to zielone gówno. Najwyżej jeden odcinek „Dekalogu” będę miał dziwaczny”. Pamiętam, jak potem, kiedy zobaczył efekt końcowy, zadzwonił do mnie w środku nocy przerażony.
Dla mnie to był punkt zwrotny, zdałem sobie sprawę, że nie wolno kopiować. Zmarnowałem dużą część życia, płynąc – z zadowoleniem – w środku nurtu, schowany w grupie, i to wtedy, kiedy mój mózg był najchłonniejszy. Nie wykorzystywałem tego, że Idziak jest Idziakiem, a nie Ślązakiem albo studentem szkoły filmowej.
Albo operatorem.
– W pracy jest to bardzo trudne. Różnica między filmowcem, szczególnie operatorem, a innymi artystami jest taka, że od tego, co tworzy, oddziela go góra szmalu. Kiedy widzi, jak wjeżdżają na plan ciężarówki ze sprzętem, z poczucia odpowiedzialności, ale i ze strachu, zaczyna kopiować sprawdzone pomysły innych. W Hollywood wychylanie się jest zresztą niemożliwe, wręcz karane, sam parokrotnie byłem na granicy wywalenia z pracy. Mimo to przekonuję młodych ludzi, żeby nie naśladowali.
Na Zachodzie niewiele się zmienia i to ludzi otumania. To, co my tutaj przeszliśmy, przede wszystkim zmiana ustroju, coś nam pokazuje. Tam szybko zmienia się tylko technika, młodzi potrafią to absorbować, ale wyciągają mało wniosków, filmy robi się tak jak kiedyś. Często namawiałem młodych filmowców, żeby próbowali na przykład pracować w grupie twórczej, a nie w systemie reżyserskim. To tak jak z muzyką, orkiestra potrzebuje dyrygenta, ale już w zespole kameralnym nie jest on konieczny. Kolejna rzecz to scenariusz, który był koniecznością, a teraz, przy powszechnej dostępności kamer, można zrobić film na brudno, brudnofilm. Oni nienawidzą tego słowa, nazywają to prewiz. Za zmianą techniki powinna iść zmiana zachowań, a często zmieniają się tylko pozy, mody.
To znaczy?
– Bardzo dużo ludzi w ogóle nie dorosło, nie zmieniło się. Widzę Niemca w moim wieku, który ma ślady po wszystkich modach – kolczyk w uchu, tatuaż, kaptur na głowie. Do tego pakuje się w krótkich gaciach do klubu, gdzie bawią się 16-letnie dziewczynki, ma oczywiście młodą narzeczoną, bo go na to stać. Nie wykluczam, że gdybym żył gdzie indziej, inaczej, byłbym taki sam. Kiedy nie ma prawdziwych zmian, ludzie nie mają od czego się odbić, dowiedzieć się, kim są.
To co mają robić? Jeździć na wojnę, żeby móc coś przeżyć?
– Ważne, żeby odnaleźć w sobie pasję, coś, co nas emocjonalnie wiąże z życiem. Porozumieć się z własną podświadomością. W moim wypadku, oprócz pracy, to jest sport, kiedyś jeździłem na nartach, teraz wszystko kręci się wokół windsurfingu. Kocham to, że jestem na desce, zmagam się, czasem sobie nie radzę, muszą mnie ściągać do brzegu. To jest dla mnie tak ważne, bo daje mi równowagę. Po każdym filmie przeżywałem depresję, co jest dość typowe, to samo miał Kieślowski. Przez lata, żeby się ratować, prosto z planu, jeśli było lato, jeździłem na Hel, do Juraty. Sport pozwalał mi przewietrzyć mózg i pozbyć się toksyn, które się odkładają, bo robienie filmów to wprzęgnięcie się na długi czas w sztuczny, skomplikowany mechanizm, którego głównym zadaniem jest przyspieszenie. Szybciej, szybciej, a jednocześnie dobrze. Ale to są wartości przeciwstawne, więc jesteśmy w konflikcie. Sama ta sprzeczność jest toksyczna, a jednocześnie przy każdym filmie jako operator służę innemu panu, wpisuję się w czyjś sposób myślenia, wyobraźnię, jak prostytutka ciągle dogadzam innemu.
Teraz nie jeżdżę na Hel, bo właściwie mieszkam w Afryce, na Cape Verde, w Republice Zielonego Przylądka. Kupiłem tam małe mieszkanie przez internet, w części, gdzie nie ma turystów. Lubię tam być też dlatego, że odnajduję echa młodości, jest mało ludzi, wiocha, kościół, prostota, zgrzebność życia. Starsze dzieci opiekują się młodszymi, na plaży przed moimi oknami w weekend całe rodziny mają fiestę. Nie jestem częścią tej społeczności, ale mnie to rozczula.
Za komuny mieliśmy dużo silniejsze życie rodzinne, co wynikało też z ekonomii. Jak ktoś widział, że w sklepie rzucili buty, to nie kupował tylko dla siebie. Tam sklepy są wypisz wymaluj jak kiedyś u nas, kupuje się to, co akurat jest. Przywiozłem rower, bo nie sposób było kupić na całej wyspie, a następnego dnia do wszystkich sklepów rzucili rowery.
Dawniej miałem kompleks prowincjusza, teraz go kocham i w sobie pielęgnuję. W tym roku byłem w Afryce już cztery miesiące, kiedyś zamieszkam tam na stałe. Wstaję o piątej, piszę swoje rzeczy, przygotowuję się do wykładów, od piątej rano do dziesiątej to święty czas, tylko dla mnie. Potem idę pływać, czasem jestem sam na oceanie.
Teraz o życiu prywatnym…
– Tak duża część mojego życia to praca, że nie potrafię tych sfer rozgraniczyć. Moje życie prywatne, związki, jest właściwie w ruinach, na pewno nie jestem przykładem obywatela, który zakłada rodzinę, dba o nią, spędza z nią najważniejsze momenty w jej życiu. To mi się nie udało, przeważnie mnie nie było. Jedyne czary, które zrobił „Harry Potter”, kiedy kręciłem ten film w Londynie, są takie, że wróciła do mnie Hania, moja pierwsza żona. Ponieważ każde wiodło oddzielne życie, mamy zaszłości, mieszkamy w różnych miejscach, czasem razem, a czasem osobno. Właśnie obchodziliśmy 42. rocznicę ślubu – z tych 42 lat 32 lata nie byliśmy razem. Idealny model związku małżeńskiego.
Jaki pan ma stosunek do tego wszystkiego?
– Nie wiem, jak może być inaczej. Wiem jedno – umiem żyć sam i o siebie zadbać, uprać, ugotować. Przez te lata, kiedy robiłem filmy, przeważnie byłem sam. Nie mam strasznej potrzeby obecności drugiego człowieka. To wynika z mojego życiorysu, nie jestem w stanie tego analizować. Staram się upatrywać w tym pewnych zalet i być może moja potrzeba kontaktu z młodymi ludźmi, to [ten?] Film Spring Open, jest dziwną formą ersatzu życia rodzinnego.
W nic nigdy nie włożyłem tyle wysiłku, ile w to uciążliwe, trwające przez cały rok organizowanie dwutygodniowego spotkania. W tym momencie życia wolę rozmawiać z młodymi, niż robić kolejny film.
A pan, powiedzmy, jako 18-latek?
– Co miałbym mu powiedzieć? Nieważne, to fikcja literacka, zresztą i tak by mnie nie posłuchał. To jest dla mnie teraz zupełnie obcy człowiek.
24.10.2013 r.

 
Wesprzyj nas