Międzynarodowy bestseller laureatki prestiżowej nagrody KIRKUS PRIZE. Jedna z 10 najlepszych książek roku 2014 wg The New York Times Book Review.


EuforiaLata 30. XX wieku. Fascynująca historia trójki młodych, ale już znanych antropologów – Margaret Mead oraz dwóch mężczyzn jej życia – osadzona w egzotycznym i parnym świecie Nowej Gwinei.

Wartka narracja, prowadzona z punktu widzenia kilku bohaterów, pełna jest poezji, dowcipu i intrygujących faktów z życia głównych postaci oraz otaczającej ich trudnej do zrozumienia kultury. Portretując osobowość słynnej antropolożki, ujawnia, jak badając i analizując Innego, człowiek odkrywa w pierwszej kolejności – siebie.

„Euforia” plasuje się w rzędzie obok dzieł Conrada i Barbary Kingslover: bierze pod lupę grzechy kolonizacyjne kultury Zachodu, a na ich tle modeluje portret zachodniej uczuciowości zmagającej się z wiecznym odruchem kolonizowania emocjonalnego. Czytelnik otrzymuje książkę intensywnie pobudzającą intelektualnie, głęboko poruszającą w uniwersalnym sensie.

Lily King jest autorką kilku powieści: „The Pleasing Hour” (nagrodzona Barnes & Noble Discover Award oraz, jako jedna z 25, wyróżniona przez „New York Times” tytułem Notable Book), „The English Teacher” (laureatka Maine Fiction Award), „Father of the Rain” (tytuł Najlepszej Książki Roku oraz laureatka New England Book Award for Fiction w 2010 r.). Powieść „Euforia” jest zwycięzcą najsłynniejszej literackiej nagrody w USA, The Kirkus Prize, w roku 2014, oraz została uznana przez „New York Times Book Review” za jedną z 10 najlepszych książek tegoż roku. Książkę przetłumaczono na wiele języków, jest też w toku produkcja filmu fabularnego opartego na jej akcji.

Lily King
Euforia
Przekład: Ewa Ledóchowicz
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 26 kwietnia 2016
kup książkę

Euforia


Euforia

1

Gdy odjeżdżali, jeden z Mumbanyów czymś za nimi rzucił. To coś wpadło do wody kilka jardów od rufy i było jasnobrązowe.
– Kolejne martwe niemowlę – skwitował Fen.
Zdążył stłuc jej okulary, nie widziała więc, czy żartuje.
Kanoe zmierzało ku zakolu ciemnozielonego lądu otwierającego się na jasny przesmyk. Skupiła się na tym.
Więcej nie spojrzy w ich stronę. Na plaży paru Mumbanyów biło w gong śmierci i śpiewało za nimi, ale ona już się nie odwróciła. Co jakiś czas, gdy ich czterech stojących wioślarzy – pokrzykujących do swoich na brzegu lub tych na wodzie, w innym kanoe – równocześnie odpychało łódź, lekki podmuch wiatru muskał jej wilgotną skórę. Rany piekły i się obkurczały, jakby dotyk suchego powietrza przyspieszał gojenie. Wiatr ustawał i się wzmagał, ustawał i się wzmagał. Rejestrowała odstęp pomiędzy odczuwaniem a świadomością; najwidoczniej wracała jej gorączka. Mężczyźni przestali wiosłować. Ogłuszyli wężoszyjego żółwia i wciąż rzucającego się wciągnęli na łódź. Z tyłu Fen zaintonował dla niego pieśń żałobną głosem tak niskim, że nikt prócz niej nie mógł go usłyszeć.
Motorówka czekała na nich w miejscu, gdzie schodzą się rzeki Yuat i Sepik. Na pokładzie oprócz sternika, mężczyzny o imieniu Minton, którego Fen znał z Cairns, były jeszcze dwie pary białych. Kobiety ubrane w suknie z szeleszczących tkanin i jedwabne pończochy, ich towarzysze w smokingach. Nie narzekali na upał, co znaczyło, że są stąd; mężczyźni doglądają pewnie plantacji lub kopalni albo egzekwują wymyślone dla ich ochrony prawa. Przynajmniej nie są misjonarzami. Dzisiaj by ich nie zniosła. Jedna z kobiet miała jasnozłote włosy, druga rzęsy niczym czarne paprocie. Obie trzymały wysadzane kamieniami wizytowe torebki. Jedwabista biel ich ramion wyglądała jak sztuczna. Miała ochotę dotknąć tej, która była bliżej, podciągnąć jej rękaw i sprawdzić, jak wysoko sięga ta biel – tak jak tubylcy musieli jej samej dotykać, gdziekolwiek się pojawiała po raz pierwszy. Dostrzegła współczucie w oczach kobiet, gdy w zgrzebnych brudnych ubraniach weszli z Fenem na pokład i potoczyli malarycznym wzrokiem.
Motorówka ruszyła z głośnym i przerażającym hukiem, musiała jak dziecko unieść dłonie i zakryć uszy. Zauważyła, że Fen drgnął w takim samym geście, i uśmiechnęła się odruchowo, ale jemu się nie spodobało, że to spostrzegła, i odszedł do Mintona. Zajęła miejsce obok kobiet na ławce przy rufie.
– Z jakiej to okazji? – zapytała Tillie, tę złotowłosą. Gdyby ona miała takie włosy, tubylcy nigdy nie przestaliby ich dotykać. Nie dałoby się pracować w terenie z włosami jak te.
Mimo huku silnika Fen także dosłyszał odpowiedź i obydwoje parsknęli śmiechem.
– Głuptasie, przecież jest Wigilia.
Pozostali najwyraźniej już coś pili, chociaż południe nie mogło minąć dawno temu; byłoby jej łatwiej znieść miano głuptasa, gdyby nie miała na sobie niemożliwie brudnej bawełnianej koszulki naciągniętej na piżamę Fena. Do tego licznych obrażeń, świeżej rany na ręce od kolca sagowca, zwichniętej kostki u prawej nogi, zadawnionego zapalenia nerwu w jednym i drugim ramieniu oraz swędzącego pieczenia między palcami u stóp – mogła tylko mieć nadzieję, że nie jest to nowy rzut grzybicy. Dobrze znosiła takie niewygody podczas pracy, ale tutaj bardziej jej doskwierały, przy tych kobietach w perłach i jedwabiach.
– Jak sądzisz, będzie tam porucznik Boswell? – zwróciła się Tillie do czarnorzęsej.
– Ona uważa, że jest boski. – Eva była wyższa, postawna i bez rękawiczek.
– Wcale nie. Zresztą ty też tak uważasz – odpaliła Tillie.
– Ale ty jesteś mężatką, moja droga.
– Nie sądzisz chyba, że ludzie przestają zauważać innych od chwili, gdy wsadzą palec w obrączkę.
– Nie sądzę. Ale twój mąż owszem.
Nell notowała w głowie:
– ozdoby na szyi, nadgarstkach, palcach
– farba wyłącznie na twarzy
– podkreślenie warg (ciemnoczerwony) oraz oczu (czarny)
– podkreślone biodra poprzez zaciśnięcie popręgu na talii
– dialog rywalizujący
– wartość: mężczyzna; niekoniecznie posiadanie, ale zdolność przyciągania jego uwagi
Nie potrafiła przestać.
– Czy zajmujesz się badaniem tubylców? – zapytała ją Tillie.
– Ha ha, nie widzisz? Ona wraca z Balu do rana, prosto z Pałacu na Wodzie…! – Eva wypowiadała słowa z mocnym australijskim akcentem, prawie jak Fen.
– Tak, zajmuję się – odparła – od lipca. To znaczy od poprzedniego lipca.
– Półtora roku tkwiłaś gdzieś na brzegu tej rzeczki?! – dopytywała się Tillie.
– Dobry Boże – zawtórowała Eva.
– Najpierw rok w górach na północ stąd, z ludem Anapa – odrzekła Nell – a potem kolejne pięć i pół miesiąca z Mumbanyami, w górnym biegu Yuatu. Wyjechaliśmy przed czasem. Nie polubiłam ich.
– Nie polubiłaś? – powtórzyła Eva. – Myślę, że w tym wypadku ważniejsza byłaby troska o zachowanie głowy na szyi.
– Czy to kanibale?
Nierozważnie byłoby odpowiedzieć uczciwie. Nie wiedziała, kim są ich mężczyźni.
– Nie. Dobrze rozumieją, że trzeba podporządkować się nowemu prawu.
– Prawo nie jest nowe – zauważyła Eva. – Ogłoszono je cztery lata temu.
– Przypuszczam, że dla pierwotnego plemienia wydaje się nowe. Ale przestrzegają go – odparła.
I niemożności zabijania przypisują swój zły los…
– Czy rozmawiają o tym? – zapytała Tillie.
Czemu wszyscy biali zawsze pytają o kanibalizm? Przypomniała sobie, jak Fen wrócił z dziesięciodniowego polowania i zasmucony unikał przykrego tematu. Spróbowałem, wreszcie wykrztusił. I mają rację, smakuje jak stara wieprzowina. Tak żartowali Mumbanyowie o misjonarzach: że smakują jak stare wieprze.
– Rozmawiają, z tęsknotą.
Nawet cyniczna Eva wzdrygnęła się lekko.
Po chwili Tillie indagowała dalej.
– Czytałaś książkę o Wyspach Salomona?
– Na których wszystkie dzieciaki bzykają się po zaroślach? – dorzuciła jej przyjaciółka.
– Eva!
– Czytałam. – Po chwili Nell dodała, nie mogąc się powstrzymać: – Spodobała ci się?
– Bo ja wiem – odparła Tillie. – Nie rozumiem, o co tyle zamieszania.
– A jest zamieszanie? – zapytała Nell. Nie miała pojęcia, jak jej książkę przyjęto w Australii.
– Powiedziałabym, że tak.
Chciała zapytać kto i dlaczego, ale podszedł jeden z mężczyzn z gigantyczną butlą ginu i dopełnił im szklanki.
– Twój mąż powiedział, żeby tobie nie nalewać – zwrócił się do niej przepraszająco, bo nie miał dodatkowego naczynia.
Fen stał odwrócony tyłem, ale ze zgarbionych pleców i lekko uniesionych pięt odczytywała wyraz jego twarzy. Zwykł kompensować wymięte ubranie oraz dziwną pracę twardym męskim spojrzeniem. Na uśmiech, niewielki, pozwalał sobie tylko wtedy, kiedy sam opowiadał dowcip.
Wzmocniona paru łykami Tillie wróciła do przepytywania.
– I co napiszesz o tych plemionach?
– Wciąż mam mętlik w głowie. Nigdy nie jestem niczego pewna, dopóki nie siądę przy własnym biurku w Nowym Jorku.
Przywołując nowojorskie biurko, rozpoznała w sobie odruch rywalizacji, potrzebę górowania nad tymi czystymi, pięknymi kobietami.
– Czy właśnie tam teraz wracasz, do swojego biurka?
Własny gabinet. Skośne okno wychodzące na Amsterdam i Sto Osiemnastą. Czasami odległość odczuwało się klaustrofobicznie.
– Nie, jedziemy najpierw do Wiktorii, badać Aborygenów.
– Biedactwo – skwitowała Tillie, wydymając wargi. – Wyglądasz na wystarczająco umęczoną.
– Możemy ci tu i teraz opowiedzieć wszystko, co chcesz wiedzieć o tych dzikusach – dodała Eva.
– Męczące było tylko ostatnie pięć miesięcy i ostatnie plemię.
To prawda, nie miała pomysłu, jak ich opisać.
Z Fenem nie zgadzali się co do niczego na temat Mumbanyów. Podważył wszystkie jej poglądy. Teraz zdumiewała się ich brakiem. Tillie wpatrywała się w nią ze skupieniem za sprawą drinków pozbawionym uwagi.
– Czasami po prostu natykasz się na kulturę, która łamie ci serce – dokończyła Nell.
– Nellie! – zawołał ją Fen. – Minton mówi, że Bankson wciąż tutaj jest. – Wskazał ręką w górę rzeki.
Oczywiście, że jest, pomyślała, lecz nie powiedziała tego na głos.
– Ten, który ukradł twoją siatkę na motyle? – spróbowała zażartować.
– On nic nie ukradł.
Jak on to opowiadał? Byli na statku w drodze powrotnej z Salomonów i prowadzili jedną z pierwszych rozmów. Plotkowali o profesorach. Haddon mnie lubił, powiedział Fen, ale to Banksonowi sprezentował swoją siatkę na motyle. Bankson pokrzyżował im plany. W trzydziestym pierwszym przyjechali, aby zbadać dwa plemiona z Nowej Gwinei. Ale ponieważ Bankson już się ulokował nad rzeką Sepik, ruszyli dalej na północ, w góry, do Anapów. Mieli nadzieję, że kiedy po roku wrócą na dół, jego już nie będzie i wybiorą sobie nadrzeczne plemiona, których mniej izolowana kultura jest bogata w artystyczne, ekonomiczne i duchowe obyczaje. Tymczasem on wciąż tu tkwił i badał Kionów. Poszli więc w stronę przeciwną, wzdłuż Yuatu, dopływu Sepiku, i znaleźli Mumbanyów.
Już po pierwszym tygodniu wiedziała, że praca z tym plemieniem to pomyłka, ale musiało upłynąć pięć miesięcy, zanim zdołała przekonać o tym Fena.
– Powinniśmy się z nim zobaczyć. – Fen stanął tuż za nią.
Nigdy dotychczas tego nie proponował. Skąd taki pomysł teraz, kiedy mają załatwioną Australię? Z Haddonem, Banksonem i siatką na motyle zetknął się cztery lata temu w Sydney i nie wyglądło na to, aby zbytnio przypadli sobie do gustu.
Kionowie Banksona to wojownicy, dzierżyli władzę nad dorzeczem Sepiku, zanim jeszcze rząd Australii porozdzielał wsie – nadając im grunty, których ludzie nie chcieli – a przeciwników parcelacji powsadzał do więzień. Mumbanyowie, sami bardzo waleczni, opowiadali legendy o dzielności Kionów. Pewnie dlatego Fen chce odwiedzić Banksona. Plemię na drugim brzegu rzeki bardziej lśni, zawsze mu to mówiła. Ale nie da się nie zazdrościć innym ludziom ich ludów. Dopóki nie uporządkujesz wszystkiego na papierze, twoje własne plemiona są bezładną masą.
– Sądzisz, że spotkamy go w Angoram? – zapytała.
Nie powinni się uganiać za Banksonem. Postanowili przecież jechać do Australii. Pieniędzy starczy im najwyżej na pół roku, a minie wiele tygodni, nim zdołają urządzić się wśród Aborygenów.
– Wątpię. Jestem pewien, że trzyma się daleko od rządowych placówek.
Łódź mknęła z szybkością utrudniającą orientację przestrzenną.
– Fen, musimy jutro załapać się na szalupę do Port Moresby. Gunajowie to dobry wybór.
– O Mumbanyach też tak mówiłeś, kiedy do nich jechaliśmy. – Zagrzechotał lodem w pustej szklance. Widać było, że ma więcej do powiedzenia, ale odszedł do Mintona i reszty mężczyzn.
– Długo po ślubie? – zapytała Tillie.
– W maju miną dwa lata – odpowiedziała Nell. – Uroczystość odbyła się dzień przed wyjazdem tutaj.
– W takim razie mieliście elegancki miesiąc miodowy…
Parsknęły śmiechem. Butelka ginu zrobiła kolejną rundę.
Przez następne cztery i pół godziny Nell obserwowała, jak wystrojone pary piją, dokuczają sobie, flirtują, nawzajem się ranią, zbywają śmiechem, przepraszają, rozstają się i na powrót godzą. Przyglądała się ich młodym, niepewnym twarzom, widziała, jak cienka jest warstwa odmalowanego na nich poczucia własnej wartości i jak łatwo opada, kiedy wydaje im się, że nikt na nich nie patrzy. Od czasu do czasu mąż Tillie wyciągniętą ręką wskazywał coś na brzegu: dwóch chłopców z siatką, niełaza zwisającego z gałęzi niczym sflaczały worek, rybołowa sunącego w kierunku gniazda, czerwoną papugę przedrzeźniającą warkot silnika. Próbowała nie myśleć o wioskach, które mijali, o wzniesionych w nich chatach, o paleniskach, dzieciach polujących z dzidami na węże pochowane w strzechach. O ludach, których jej brakuje, o plemionach, których nigdy nie pozna, o słowach, których nigdy nie usłyszy, o niepokoju, że może właśnie mijają tych, których powinna badać, lud, którego geniusz by się ujawnił dzięki niej, a jej własny dzięki niemu, lud wiodący życie, w którym dostrzegłaby sens.
Tymczasem obserwuje zachodnich Europejczyków oraz Fena, twardo przemawiającego do mężczyzn, agresywnie wypytującego o ich pracę, odpierającego atak, kiedy oni pytają o jego zajęcie, szukającego jej, po czym wymierzającego jej karę ciętym słowem i bezceremonialnym odwrotem. Kilkakrotnie zrzucił w ten sposób na nią swoją frustrację, nieświadomy, że tak czyni. Jeszcze nie przestał wyżywać się na niej za to, że postanowiła zostawić Mumbanyów.
– Przystojny jest ten twój mąż, nieprawdaż? – odezwała się Eva, kiedy nikt inny nie mógł ich usłyszeć. – Założę się, że potrafi nieźle zaskoczyć prezencją.
Motorówka zwolniła, w świetle zachodzącego słońca woda lśniła łososiowo. Dopłynęli. Z Angoram Club wybiegło trzech portowych chłopaków, by przycumować łódź. Ubrani byli w białe spodnie, niebieskie koszule i czerwone czapki.
– Atencja, szczyle – warknął do nich Minton w pidżynie – Isi isi.
Między sobą mówili w plemiennym języku, najprawdopodobniej w tawajskim. Wysiadających pasażerów pozdrowili jednak z poprawnym brytyjskim akcentem. Zastanawiała się, jak daleko może sięgać ich znajomość angielskiego.
– Jak leci? – zapytała najwyższego z chłopców.
– Dobrze, dziękuję, madame.
Przypominał jej pewnego chłopaka spośród Anapów, strzelca, tak samo pewnego siebie i równie skorego do szerokiego uśmiechu.
– Słyszę, że dzisiaj Wigilia.
– Tak, madame.
– Obchodzicie ją?
– O tak, madame.
Misjonarze musieli się już do nich dobrać.
– A ty co chciałbyś dostać? – zapytała nieco mniejszego.
– Sieć rybacką, ma’am – starał się wypowiedzieć krótko i bez emocji, jak poprzednik, ale nie wytrzymał – taką samą, jaką w zeszłym roku dostał mój brat!
– I od razu zarzucił ją na mnie! – krzyknął najmłodszy.
Wszyscy trzej się roześmiali, błyskając białymi zębami. Wśród Mumbanyów większość chłopców w ich wieku miała już niewiele zębów, potracili je od próchnicy lub w bijatyce, a te, które im zostały, zabarwione zwykle były na purpurowo od żutego stale betelu.

 
Wesprzyj nas