Aleksandra i Jacek Pawliccy od lat każdy urlop wykorzystują na to, żeby odkrywać razem świat. W odwiedzanych miejscach wcale nie odpoczywają, tylko oglądają wszystko, co się da, fotografują i opisują.


Siedem razy świat„Siedem razy świat” to opowieści, których kluczem są: tatuaż, dżungla, sierociniec, plaża, ryby, szaman, przemiana.

W Nowej Zelandii zrobili sobie maoryskie tatuaże.

W Japonii wpadli na aukcję tuńczyka.

W Ugandzie szukali w dżungli goryli.
W Kostaryce odwiedzili szamana.

Na Hawajach pływali okrętem podwodnym.

Wszystko z powodu uzależnienia. Ale to dobre uzależnienie – od podróży.

Aleksandra i Jacek Pawliccy — dziennikarze tygodnika „Newsweek”, ona pisze o polityce, on o sprawach międzynarodowych. Ona jest autorką kilku książek (w tym „Ta straszna Środa” i „Stuhrowie. Historie rodzinne”). On prowadzi blog fotograficzny Jacek Pawlicki – Pictures (fotopawlicki.blogspot.com). Ich pierwszą wspólną książką o podróżach byli „Światoholicy”. Są małżeństwem z blisko trzydziestoletnim stażem.

Aleksandra i Jacek Pawliccy
Siedem razy świat
Wydawnictwo Agora
Premiera: 15 kwietnia 2016
kup książkę

Siedem razy świat


Siedem razy świat

NOWA ZELANDIA

Rodzenie się na nowo

Gdy Maorys robi sobie tatuaż, powstrzymuje się od seksu. To jego inicjacja w dorosłość i połączenie ze światem przodków. To taonga, czyli skarb. Taki skarb od paru lat oboje nosimy na lewym przedramieniu.
Tatuaż był naszym marzeniem od dawna. Robiliśmy przymiarki na Soho w Nowym Jorku, gdzie pracownie mają tatuażyści wszelkich nacji, i na Wyspie Wielkanocnej, gdzie polinezyjska sztuka takona, czyli grawerowania miejsc na ciele, należy do najstarszych na świecie. Jednak klamka zapadła u Maorysów. Nie ma wszak na świecie większych mistrzów w zdobieniu ciała tatuażem. Pokrywają nim nie tylko ręce, nogi czy torsy, ale także pośladki, twarze, a nawet języki. Jadąc do Nowej Zelandii, byliśmy więc pewni: bez tatuażu nie wracamy.
Ta historia może się zaczynać w Rotorua na Wyspie Północnej Nowej Zelandii, dokąd jedziemy, aby podziwiać słynny gejzer Pohutu wyrzucający wodę na 20 metrów w górę oraz pełne bulgoczącego błota doliny Waimangu Volcanic. A także – a może przede wszystkim – po to, aby znaleźć maoryskiego mistrza tatuażu.
Rotorua to stolica kraju, którego nie ma na mapie, ale który wciąż istnieje w świadomości i sercach Maorysów. „Rdzennych tej ziemi” – jak mówią o sobie pierwsi mieszkańcy Nowej Zelandii. Rotorua to nieoficjalna stolica kraju Maorysów.
Od razu po przybyciu do miasta ruszamy na rekonesans. Studia tatuażu, owszem, są dość liczne, ale ku naszemu zdziwieniu, zamknięte. Gdy stajemy przed kolejnymi zamkniętymi na cztery spusty drzwiami, na pomoc przybywa młody człowiek, któremu spod rękawów T–shirta wypływają imponujące fale maoryskiego tatuażu.
– Pewnie chcecie zrobić sobie tatuaż? – pyta. Potakujemy głowami.
– Musicie zadzwonić i umówić się na wizytę. Z ulicy nie sposób wejść do środka. Studia są zamknięte, żeby przechodnie nie przeszkadzali w tatuowaniu. Mogę wam polecić naprawdę dobre miejsce – mówi.
W ten sposób trafiamy do Ta Hira Toi Ta Moko – studia tradycyjnego maoryskiego tatuażu. Wita nas Ike Proctor, dwudziestokilkulatek w baseballowej czapce. Zaprasza na wygodne kanapy i podsuwa katalogi z wzorami tatuaży, które wyszły spod jego ręki. Chce się dowiedzieć, jaki rodzaj wzoru nas interesuje. Dominują fale – jak przystało na lud żyjący za pan brat z oceanem – i spirale nawiązujące do zalążka liści paproci, który jest jednym z symboli Nowej Zelandii. Wszystko misterne, wycyzelowane, dopracowane w najdrobniejszych szczegółach. Gdy po kwadransie jesteśmy zdecydowani, Ike rozsiada się wygodnie w fotelu i mówi:
– Dobrze, a teraz opowiedzcie mi o sobie.
– Opowiedzieć o sobie? Ale po co? – pytamy.
– Maoryski tatuaż to opowieść o człowieku, który go nosi. Muszę wpisać wasze życie w wybrany wzór. Jeśli chcecie zrobić prawdziwy maoryski tatuaż, musicie opowiedzieć o swojej rodzinie, o waszym związku, o dzieciach, jeśli je macie, o pracy, o pasjach. Ta moko to nie jest przypadkowy malunek na ciele.
Ta moko to maoryska nazwa tatuażu. Historia zapisana na skórze. Ike podnosi koszulkę i pokazuje wytatuowaną pierś:
– To historia mojej rodziny. Ojca – wskazuje na stronę serca – i matki – przesuwa palec wskazujący w prawo. – W przeszłości tę historię tatuowało się na twarzach. Dla rodziny ojca zarezerwowana była lewa strona twarzy, a do rodziny matki należała prawa. Obie łączyły się pośrodku, jak w życiu – mówi spokojnie Ike. I z uwagą wysłuchuje naszej historii.
Opowieść o ponaddwudziestoletnim małżeństwie, dwóch synach, pracy dziennikarskiej i pasji podróżowania powoli zamienia się w rysowane na kartce esy–floresy.
Ike ciągle coś poprawia, wyciera, przerysowuje. Dodaje zygzaki i zawijasy. Po pół godziny kładzie przed nami kartkę papieru z falą symbolizującą rodzinę, z której po stronie męskiej wypływają dwie mniejsze – nasi synowie, a spirala pracy łączy się z pasją podróżowania. Stworzone dla nas ta moko jest naprawdę piękne. Jesteśmy gotowi oddać się w ręce Ikego.
Ta historia może się zaczynać także w maleńkiej wiosce Tamaki niedaleko Rotorua, którą odwiedzamy, czekając na spotkanie z Ikem. Między telefonem do niego a spotkaniem w studiu mija bowiem cały dzień. Czas wyczekiwania postanawiamy sobie skrócić wizytą w Tamaki, wiosce słynącej z występów Maorysów dla Pakeha, czyli białych.
– Siadamy i do wioseł – wita nas kierowca autobusu, który jedzie do Tamaki. Ma na imię Hehu, co oznacza „uratowany przez boga”, ma śniadą cerę, kruczoczarne włosy spięte w koński ogon i tatuaże pokrywające całe ręce i szyję.
– Mój ojciec i mój dziadek, mój pradziadek i mój prapradziadek – wszyscy pływali waka – mówi przez mikrofon i odpala silnik. – Dla Maorysa nawet autobus jest waka, czyli łodzią, a każda podróż – żeglowaniem. Dlatego, moje drogie panie i drodzy panowie, zapraszam do wioseł: tahi, rua, tahi, rua, tahi rua, czyli raz, dwa, raz, dwa, raz dwa.
Hehu każe nam powtarzać, ale z autobusu dobiega tylko cichy pomruk.
– Chcecie jechać czy nie? Chcecie dotrzeć do celu czy nie? Żeby waka ruszyła, musicie wiosłować. Wszyscy razem: tahi, rua, tahi, rua.
To zabawa, turystyczny sznyt, ale wykrzyczenie z 40 gardeł dwóch liczebników i ich rytmiczne powtarzanie jakoś dziwnie jednoczy. Na pokładzie autobusu są Niemcy, Irlandczycy, Australijczycy, Holendrzy, Czesi, Izraelczycy i my, Polacy. Zabawa w żeglarzy na czterech kółkach śmieszy, ale też uświadamia, że znaleźliśmy się tu wszyscy w tym samym celu – zobaczenia maoryskiej kultury, tańca, malowanych tatuażami ciał, zjedzenia obiadu uwarzonego zgodnie z maoryską tradycją w ziemnym dole.
Hehu wciska pedał gazu i zaczyna śpiewać. Niskim, matowym głosem śpiewa o iwi, co w języku maoryskim oznacza kości, ale także plemię. Maorysi powrót do domu, zwłaszcza powrót z dalekiej podróży, nazywają powrotem do iwi – powrotem do kości. Powrotem do ziemi, gdzie leżą kości przodków. Powrotem do korzeni.
W Tamaki wita nas kobiece zawodzenie. Łzawa pieśń wykonywana przez najstarsze kobiety zwana z maoryska karanga. Towarzyszy jej charakterystyczny ruch dłońmi przypominający drżenie falującej wody. To nieodłączny element powhiri, czyli rytuału powitania.
Drugi to wymiana uprzejmości i dotyków. Maoryskie „dzień dobry” to dotknięcie się czołem i nosem. Z zamkniętymi oczyma. Bo jeśli decydujesz się kogoś zaprosić do swego domu, to znaczy, że mu ufasz i możesz w ciemno wejść z nim w relację.
– Myśl płynie do myśli. Oddech do oddechu. Takie jest maoryskie powitanie – wyjaśnia Hehu.
Gospodarze Tamaki oprowadzają nas po wiosce. Kobiety tańczą z poi, czyli białymi piłeczkami przytroczonymi do sznureczków, mężczyźni pokazują hakę – męski taniec wojowników. Całość kończy hangi – uczta, na której gospodarze serwują mięso i warzywa gotowane w koszach umieszczanych w dołach pełnych gorącej pary unoszącej się z rozgrzanych w ogniu kamieni. Sprawna, smaczna i profesjonalna cepelia. Właściwie wiedzieliśmy, że będzie to tak wyglądało, a mimo to czujemy rozczarowanie. Maorysi tworzą turystyczne wioski dla Pakeha, aby chronić się przed podglądactwem obcych w miejscach, w których naprawdę mieszkają. Aby pokazać przybyszom tyle, ile sami zechcą. Jak w teatrze i za odpowiednią opłatą.
Tego wieczoru w Tamaki wydarza się jednak coś nietypowego. Na koniec uczty, gdy goście dopijają ostatnie łyki kawy i wyjadają okruszki ciasta z talerzyków, na salę wjeżdża tort. Maorysi wstają, tworzą krąg i zapraszają do jego środka chłopaka siedzącego dotychczas pod ścianą. To nastolatek, zapewne syn jednej z tancerek. Jak się okazuje – obchodzi dziś urodziny. Hehu, nasz kierowca, jako pierwszy zaczyna tańczyć hakę. Taką samą jak podczas maoryskiego występu godzinę wcześniej, ale jednak inną. Spontaniczną, naturalną. Mężczyźni dołączają do Hehu jeden po drugim. Niektórzy wciąż mają na sobie kostium z występu, inni zwykłe T–shirty i dżinsy. Jubilat wydaje się zawstydzony i uradowany jednocześnie. Po minucie wszyscy mężczyźni, starzy i młodzi, tańczą hakę. Stoją na wpół ugiętych nogach, z wypchniętymi do przodu biodrami, rytmicznie wykrzykują słowa i w ich takt wykonują groźne gesty. Uderzają dłońmi w ramiona, w uda, w piersi. Na nieprawdopodobną długość wywalają na brody języki i wybałuszają oczy tak, że białka wydają się wychodzić z orbit.
Haka to taniec wojenny. Ma przestraszyć przeciwnika. Jego główny okrzyk brzmi: Ka mate! Ka ora! – „Ja umrę! Ja żyję!”. Właśnie te słowa wykrzyknął legendarny Te Rauparaha, wódz, który blisko dwieście lat temu uciekał przed wojownikami sąsiedniego klanu. Wydawało mu się, że jest już martwy i więcej nie zobaczy wschodzącego słońca, ale wbrew wszystkim znakom na niebie i ziemi udało mu się zmylić przeciwnika. Ocalił życie i odtańczył wówczas taniec, który nazwał haka. Od tego czasu mężczyźni jego klanu Ngāti Toa tańczyli hakę jako symbol odwagi i niezniszczalności. Taniec szybko rozprzestrzenił się w kulturze maoryskiej i stał się nieodłącznym jej elementem.
Co więcej, gdy do Nowej Zelandii dotarli Pakeha (biali) i uczynili ją ziemią sobie poddaną, przejęli od Maorysów tradycję haka. Zawodnicy narodowej drużyny rugby All Blacks – czy to Maorysi, czy biali – zawsze tańczą przed meczem hakę. Zwykle wprawiając tym przeciwników w konsternację. Hakę tańczą także nowozelandzcy żołnierze. Podczas ćwiczeń na poligonach i podczas pogrzebów tych, którzy giną w operacjach wojskowych. Kondukt żałobny zamienia się wówczas w tłum rozwścieczonych, wrzeszczących mężczyzn wywalających języki i wytrzeszczających oczy. Jakby chcieli odstraszyć śmierć, sprawić, żeby nie sięgnęła już po nikogo więcej. Zademonstrować jej wściekłą siłę życia.
– Haka stała się elementem nowozelandzkiej tożsamości. Uczą jej w szkołach – mówi Hehu, gdy jemu i wszystkim Maorysom bijemy gromkie brawa za odtańczoną hakę. Jubilat po rozdzieleniu tortu idzie z wioskową starszyzną do miejsca, gdzie Pakeha wstępu już nie mają. – Teraz dostanie swój prezent. Swoją przepustkę w dorosłość. Ta moko – mówi Hehu.
– My też będziemy jutro robić ta moko – mówimy z dumą.
– Nie – odpowiada stanowczo Hehu. – Wy nie możecie zrobić sobie ta moko. Co najwyżej kirituhi, czyli tatuaż inspirowany ta moko. Możecie zapożyczyć kawałek maoryskiego dziedzictwa, ale prawdziwe ta moko zarezerwowane jest wyłącznie dla Maorysów, dla potomków tutejszych plemion – mówi Hehu. – Wasi przodkowie – dodaje – nie byli naszymi wojownikami.
To fakt, nie należymy do żadnego z maoryskich iwi. W naszych żyłach nie płynie krew „rdzennych” tej ziemi. Żaden z naszych przodków nie był maoryskim wodzem z wytatuowaną historią rodziny na twarzy. Jesteśmy Pakeha.
– A Pakeha, którzy nazywają swój tatuaż ta moko, dopuszczają się świętokradztwa – wyjaśnia Hehu.
Wracamy do waka, czyli do autobusu. Przedstawienie w Tamaki zakończone. W drodze powrotnej Hehu śpiewa nam na pożegnanie pieśń o Tane, bogu ludzi i lasów, bogu, który stworzył człowieka. „Na początku nie było nieba, nie było ziemi, nie było bogów. Była tylko ciemność, tylko Te Kore – Nicość. Wszystko zaczęło się więc z niczego. Przybyła matka ziemi Papatuanuku i ojciec nieba Ranginui. Przybyli razem, objęli się w ciemności. A ich 70 synów stało się bogami” – tak zaczyna się mityczna opowieść o krainie Maorysów. Słowa z pieśni Hehu przywołują w naszej pamięci historie z maoryskiej mitologii, których naczytaliśmy się w ramach przygotowań do wyprawy na antypody.
Synowie matki Papatuanuku i ojca Ranginui szybko się zorientowali, że dopóki rodzice będą się obejmować w ciemności, ich dzieci nigdy nie zobaczą światła. Syn Tumatauenga, bóg wojny, zaproponował więc, aby rodziców zabić. Sprzeciwił się temu brat Tane, bóg ludzi i lasu, ten, o którym pieśń śpiewa nam Hehu. „To prawda, że trzeba rozdzielić Rangi i Papa, ale nie wolno ich zabijać. Ojca trzeba wysłać w górę do nieba, a matkę ukryć w dole na ziemi” – oznajmił Tane. Plan przypadł do gustu pozostałym braciom. Każdy z 70 synów próbował na własny sposób rozdzielić rodziców. Niestety, próba za próbą kończyła się fiaskiem.
Aż przyszła kolej na pomysłodawcę. Tane, potężny jak drzewo, zaparł się barkami o matkę, stopami o ojca i tak mocno na nich napierał, że Rangi i Papa zapłakali z bólu. „Dlaczego chcesz zniszczyć naszą miłość, synu?” – zapytali. Tane nic nie odrzekł, tylko rozdzielał ich dalej, aż udało mu się wreszcie oderwać od siebie rodziców. I wtedy pojawiło się światło. Powstał dzień i noc. A z rozdzielonych Papa i Rangi powstało niebo i ziemia. A ponieważ spełnione pragnienia rodzą od razu następne, bohaterski Tane zapragnął mieć, jak jego ojciec, żonę. Wziął więc kawałek gliny z okolicy Kura–waka i uformował z niej kobietę. Tchnął w nią własny oddech i w ten sposób powstała Hine. Hine urodziła mu piękną córkę, która gdy dorosła, także zaczęła rodzić Tane córki, aż do dnia, gdy zapytała: „Skoro ty, Tane, jesteś ojcem moich córek, to kto jest moim ojcem?”. I wtedy odkryła, że jest nim Tane. I poczuła wstyd. Z tego wstydu skryła się do miejsca zwanego Rarohenga, czyli podziemie. „W ten sposób powstała kraina życia i śmierci. Jasności i ciemności. Powstało niebo, ziemia i podziemie. Miłość i tęsknota. Duma i wstyd. Tak powstało Hawaiiki – mityczny świat, z którego wywodzą się Maorysi” – śpiewa Hehu, a właściwie monodeklamuje w rytm melodii płynącej z głośników.
Parę dni wcześniej inny Maorys spotkany w drodze do Cape Reinga, Anaru, mówi nam:
– Hawaiiki to maoryski raj. Brama do niego znajduje się na samej północy naszej ziemi.
Ta historia może zaczynać się więc i na Cape Reinga, klifowym cyplu Wyspy Północnej, ostatnim skrawku Nowej Zelandii, który Maorysi uznają za święte miejsce – bramę wiodącą ze świata żywych do świata umarłych. Wierzą, że ich dusze po śmierci wędrują właśnie na ten klif, aby usiąść pod jednym z rosnących tu drzew pohutukawa o pięknych karminowych kwiatach (niektóre okazy liczą po kilkaset lat), a potem spłynąć po ich korzeniach do oceanu, gdzie fale uniosą ich dusze do Hawaiiki. Na Cape Reinga wody morza Tasmana łączą się z głębią Pacyfiku, a obydwa akweny według maoryskich wierzeń powstały z łez praojca Rangi, który wysłany przez synów do nieba płacze z tęsknoty za swą uwięzioną w ziemi żoną Papa. Cape Reinga to jedno z najpiękniejszych miejsc Nowej Zelandii. Bezludne wzgórza porośnięte wysokimi trawami targanymi nieustającym wiatrem znad oceanu. Przestrzeń bezkresnej wody i samotna biała latarnia. Dzikie plaże i krążące nad nimi ptaki wirujące w spiralach powietrznych prądów. I nasz przewodnik w tej części Nowej Zelandii – Anaru – opowiadający z zachwytem o tym najświętszym skrawku swojej ziemi.
– Jeśli naprawdę chcecie sobie zrobić maoryski tatuaż, powinniście poznać mit o dzielnym Mataora i pięknej Niwarece, córce wielkiego wodza Ue–tongi ze świata podziemnego – mówi. – Tu, na tej ziemi, na Cape Reinga, wciąż słychać echo tego mitu w szumie fal.
Siadamy na ławeczce na skraju urwiska. Huk fal rozbijających się o klify dobiega aż tutaj.
– Mataora poślubił Niwarekę i choć kochał ją mocno, zdarzyło mu się podczas małżeńskiej kłótni uderzyć żonę – opowiada Anaru. Niwareka uciekła do ojca, a porzucony małżonek nie mógł się z tym pogodzić. Gdy tylko ochłonął z gniewu, wyruszył w podróż do krainy teścia, do podziemia zwanego Rarohenga. Tam, chcąc się upodobnić do jego mieszkańców, pomalował sobie twarz, lecz trudy podróży sprawiły, że pot rozmył malunek, co naraziło Mataorę na szyderstwa. Zagryzł jednak zęby i poprosił teścia, aby wyrył mu na twarzy tatuaż niezmywalny. Ta moko. Teść zrobił to za pomocą dłutka i młoteczka. Jako pigmentu użył pyłu węglowego.
– Tę sztukę rzeźbienia ciała Mataora zabrał na ziemię i podarował ludziom. Sztukę ta moko – kończy opowieść Anaru.

 
Wesprzyj nas