„Grzechy są jej odpuszczone” – te słowa widnieją na kartkach pozostawionych przy ciałach młodych kobiet, ofiar seryjnego mordercy w sparaliżowanym strachem Waszyngtonie.


Święte grzechyPolicjantowi z wydziału zabójstw pomaga w śledztwie Tess Court, która ma stworzyć portret psychologiczny sprawcy. Takie zlecenie to prawdziwe wyzwanie dla młodej lekarki psychiatry.

Ale też śmiertelne ryzyko – Tess staje się następnym celem „Księdza”. Jakie są motywy szaleńca? Czy dwojgu ludzi uda się wygrać wyścig z czasem, zanim dopadnie on kolejną ofiarę?

Groźba i namiętność, pasja i zbrodnia przeobrażają się pod piórem Nory Roberts w elektryzujący sensacyjny suspens.

Nora Roberts – znana i ceniona autorka ponad 200 powieści, bestsellerów „New York Timesa”, które zostały przetłumaczone na kilkadziesiąt języków i sprzedały się w nakładzie ponad 400 milionów egzemplarzy na całym świecie. W Polsce ukazały się m.in. „Czarne Wzgórza”, „W samo południe”, „Poszukiwania”, „Trzy boginie”, „Błękitny dym”, „Lasy w płomieniach”, „Świadek”, „Ukryte skarby”, „Gorący lód”.

Nora Roberts to prawdziwa królowa romansu. Jej powieści utrzymywały się na liście bestsellerów „New York Timesa” w sumie przez 893 tygodnie, czyli około 16 lat. Co minutę na świecie sprzedaje się ponad 30 książek jej autorstwa!

Nora Roberts
Święte grzechy
Przekład: Katarzyna Głowacka
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 16 marca 2016
kup książkę

Święte grzechy

Rozdział 1

Piętnasty sierpnia – kolejny dzień z bezchmurnym, rozpalonym do białości niebem. Powietrze, którego nie mącił najlżejszy nawet wietrzyk, było tak nasycone wilgocią, iż zdawało się, że można w nim pływać.
Prognoza pogody, w wiadomościach nadanych o szóstej, a następnie o jedenastej, nie była optymistyczna. Wszystko wskazywało na to, że to dopiero początek. Podczas długich, leniwych dni lata fala upałów nękająca od dwóch tygodni rejon Waszyngtonu stała się prawdziwym tematem dnia. Senat przerwał posiedzenia aż do września, tak więc na Kapitolu życie toczyło się jakby w zwolnionym tempie. Prezydent odpoczywał w Camp David przed męczącą podróżą do Europy. Polityka jak zwykle nadawała ton życiu miasta, ale tak naprawdę Waszyngton opanowali turyści i uliczni sprzedawcy.
Tuż przed Smithsonian popisywał się jakiś mim, spoceni ludzie tłumnie zatrzymywali się bardziej dla złapania oddechu niż po to, by złożyć hołd sztuce. Piękne letnie suknie kleiły się do wilgotnych ciał, a dzieciaki natarczywie domagały się lodów. Młodzi i starzy podążali do Rock Creek Park, aby skorzystać z cienia i wody, które chroniły przez nieznośnym żarem. Chłodzące napoje pochłaniane były litrami, a piwo i wino w nie mniejszych ilościach, choć może nieco bardziej dyskretnie.
Butelki znikały natychmiast, kiedy w pobliżu pojawiała się ochrona parku. Podczas niezliczonych pikników i przyrządzanych na powietrzu posiłków ludzie ociekali potem, spalali hot dogi i przyglądali się maluchom raczkującym na trawie. Matki krzykliwie upominały dzieci, aby nie zbliżały się do wody, nie biegały w pobliżu jezdni lub wyrzuciły trzymany w ręku kamień czy kij. Muzyka z przenośnych odbiorników radiowych była jak zwykle głośna i agresywna, a „gorące nagrania”, jak nazywali je dyskdżokeje, podnosiły i tak już wysoką temperaturę.
Studenci w małych grupkach przysiadali na kamieniach tuż nad strumykiem i zawzięcie dyskutowali na temat losów świata, inni młodzi ludzie, wylegując się na trawie, zdawali się bardziej zainteresowani własną opalenizną. Ci natomiast, którzy mieli wystarczająco dużo czasu i benzyny, uciekali na plażę lub w góry. Kilku znalazło nawet w sobie tyle energii, aby urządzić zawody w rzucaniu frisbie, i rozebrani do szortów demonstrowali wspaniale opalone torsy.
Młoda, niezwykle urodziwa dziewczyna siedziała pod drzewem, szkicując coś od niechcenia. Jeden z graczy, bezskutecznie usiłując zwrócić jej uwagę na swoje bicepsy – efekt pracy ostatnich sześciu miesięcy – wybrał skuteczniejszą, jak się zdaje, metodę i oto szybujący w powietrzu dysk wylądował z plaśnięciem na bloku rysunkowym dziewczyny. Kiedy podniosła głowę zagniewana, tuż nad sobą ujrzała skruszoną twarz winowajcy.
– Przepraszam. Wyleciał mi z rąk – tłumaczył się. Dziewczyna, odgarniając z twarzy kaskadę czarnych włosów, podała mu dysk.
– W porządku – powiedziała i nawet nie spojrzawszy na niego, powróciła do przerwanego zajęcia.
Młodość rzadko się jednak poddaje. Przykucnąwszy więc przy dziewczynie, z zainteresowaniem przyglądał się jej szkicom. O sztuce miał bardzo blade pojęcie, ale jakie to w końcu miało znaczenie.
– Hej, to naprawdę dobre. Gdzie studiujesz?
Przejrzała zamiary natręta i już chciała go spławić, kiedy zauważyła jego uśmiech – musiała przyznać, że był doprawdy zniewalający.
– W Georgetown.
– Nie żartuj! Ja też. Prawo.
– Rod! Gramy czy nie? – dobiegł głos zniecierpliwionego partnera.
– Często tu przychodzisz? – zapytał Rod, ignorując przyjaciela.
Dziewczyna miała ogromne brązowe oczy. Nigdy jeszcze takich nie widział.
– Od czasu do czasu.
– Może byśmy…
– Rod, chodźże wreszcie.
Rod spojrzał na spoconego, nieco otyłego przyjaciela, po czym znowu w chłodne brązowe oczy dziewczyny i nie miał już wątpliwości, jakiego dokonać wyboru.
– Później, Pete! – zawołał i niedbałym ruchem rzucił frisbie wysoko w powietrze.
– Koniec gry? – zapytała dziewczyna, przyglądając się lotowi krążka.
Uśmiechnął się od ucha do ucha i dotykając nieśmiało jej włosów, powiedział:
– To zależy.
Pete, głośno złorzecząc, rzucił się w pogoń za dyskiem. Dopiero co zapłacił za niego aż sześć dolców. Omal nie wpadł na psa i cały czas śledząc lot krążka, w nadziei że nie wyląduje on w strumieniu, zbiegł po zboczu. Skórzane sandały, które miał na nogach, kosztowały go znacznie więcej. Tymczasem frisbie najwyraźniej leciało wprost do wody, co widząc, Pete zaczął głośno kląć, nie licząc się już ze słowami. Dysk, uderzywszy w drzewo, nagle zmienił kierunek i poszybował w zarośla. Zlany potem Pete, myślami już przy zimnym mooseheadzie, rzucił się w plątaninę krzewów.
Nagle serce mu zamarło, a krew uderzyła do głowy. Zanim przyszedł do siebie, gwałtownie zwymiotował zjedzony niedawno lunch składający się z prażynek i dwóch hot dogów. Jego frisbie wylądowało zaledwie o kilka centymetrów od brzegu strumienia. Nowiutki, czerwony dysk lśnił na śnieżnobiałej dłoni, która zdawała się podawać Pete’owi zgubę.
W krzakach leżała Carla Johnson, dwudziestotrzyletnia studentka szkoły dramatycznej, w wolnych godzinach dorabiająca jako kelnerka. Jakieś dwanaście do piętnastu godzin wcześniej została uduszona humerałem*.

* Humerał – w liturgii rzymskiej biała lniana chusta (niekiedy z kapturem), okrywająca szyję i ramiona księdza, wkładana pod albę.

Detektyw Ben Paris, skończywszy raport o zabójstwie niejakiej Johnson, pełen ponurych myśli usiadł przy biurku. Pisząc na maszynie jedynie dwoma palcami, ale za to z szybkością karabinu maszynowego, zanotował wszystkie związane ze sprawą fakty. Teraz ponownie je odtwarzał. To nie był napad o podłożu seksualnym czy rabunkowym. Pod ciałem ofiary znaleziono torebkę z kwotą dwudziestu trzech dolarów i siedemdziesięciu sześciu centów oraz plastikową mastercard, a na palcu zamordowanej wciąż tkwił okazały pierścień z opalem, wartości co najmniej pięćdziesięciu dolców. Żadnego więc motywu, żadnych podejrzeń. Absolutnie nic.
Ben i jego partner spędzili całe popołudnie, przesłuchując rodzinę ofiary. Wyjątkowo wredna robota, pomyślał. Konieczna, ale wredna. Za każdym razem otrzymywali te same odpowiedzi. Carla chciała zostać aktorką. Studia całkowicie ją pochłaniały, co nie znaczy, że nie spotykała się z chłopcami. Jednak zawsze były to tylko przelotne znajomości. Miała bardzo wygórowane ambicje, niestety nigdy ich nie zrealizowała.
Ben ponownie zaczął przeglądać raport i zatrzymał się przy narzędziu zbrodni. Używany przez księży humerał. Przypięta była do niego kartka. Kiedy detektyw przybył na miejsce zbrodni, uklęknął, aby ją przeczytać.
„Grzechy są jej odpuszczone”.
– Amen – wyszeptał Ben i głęboko westchnął.

*

Była spokojna wrześniowa noc. Zegar dawno już wybił pierwszą, kiedy Barbara Clayton, skracając sobie drogę, szła przez trawnik tuż przy katedrze w Waszyngtonie. Powietrze było ciepłe, a niebo skrzyło się milionem gwiazd. Kobieta zdawała się jednak zupełnie tego nie dostrzegać. Idąc, mówiła do siebie, wyraźnie zagniewana. Już ona się rano rozprawi z tym przeklętym mechanikiem o lisiej twarzy. Da mu popalić! Co za drań! Dobrze, że ma już tylko kawałek do przejścia. Niestety, rano będzie musiała jechać do pracy autobusem. Ten skurczybyk drogo jej za to zapłaci!
Spadająca gwiazda przemknęła nagle po niebie, pozostawiając świetlisty ślad. Barbara nawet tego nie zauważyła, nie zauważył również mężczyzna, który ją obserwował. Wiedział, że tu przyjdzie. Czyż nie powiedziano mu, aby tu właśnie na nią czekał? Czyż jego głowa nawet teraz nie pękała od siły Głosu? Został wybrany, obarczono go strasznym ciężarem, ale chwała stanie się jego udziałem.
– Dominus vobiscum – wyszeptał i mocno ścisnął w dłoniach delikatny materiał humerału.
Kiedy dokonał dzieła, poczuł gwałtowny przypływ siły. Jego mięśnie drżały z podniecenia, a krew radośnie pulsowała. Był oczyszczony. A teraz również i ona. Wolno i bardzo delikatnie powiódł kciukiem po jej czole, ustach i sercu, kreśląc znak krzyża. Szybko udzielił jej rozgrzeszenia. Głos ostrzegł go, że wielu nie zrozumie szlachetnych pobudek jego czynu. Pozostawiając ciało w mroku, ruszył przed siebie; oczy lśniły mu od łez radości i uniesienia.

– Media nas tym udupią. – Kapitan Harris walnął pięścią w gazetę rozłożoną na stole. – Całe to sakramenckie miasto ogarnęła panika. Niech no się tylko dowiem, kto sprzedał tę historię prasie.
Tracił panowanie nad sobą. Nie zdarzało się to często. Wprawdzie siedział za biurkiem, był jednak gliną i to, jak twierdził, cholernie dobrym gliną. Dobry glina nie traci panowania nad sobą.
Aby zyskać na czasie, złożył gazetę i obrzucił wzrokiem siedzących w pokoju kolegów. Też cholernie dobre gliny, przyznał w duchu. Nie tolerowałby innych.
Ben Paris usiadł na rogu biurka, bawiąc się przyciskiem z pleksiglasu. Harris doskonale wiedział, że kiedy Ben się nad czymś zastanawia, zawsze uważnie przygląda się swoim dłoniom. Jest młody, pomyślał, ale dziesięć lat w służbie zrobiło swoje. Solidny gliniarz, choć czasem trochę zbyt wielki indywidualista. Dwie pochwały za odwagę miały swoją wymowę. Gdy Harris był mniej napięty, bawiło go nawet, że Ben wygląda jak tajniak w wersji hollywoodzkiego scenarzysty – pociągła twarz, szczupła, ale umięśniona sylwetka, ciemna, śniada karnacja. Gęsta i trochę za długa jak na klasyczny styl fryzura na pewno wyszła spod ręki jednego z najlepszych fryzjerów w Georgetown. Jasnozielone oczy patrzyły badawczo i przenikliwie.
Tuż obok siedział Ed Jackson, partner Bena. Jego ponaddwumetrowy wzrost i studziesięciokilogramowa waga budziły powszechny respekt. Broda była gęsta i tak ruda jak kędzierzawe włosy na głowie, a oczy niebieskie i przyjazne. Z odległości pięćdziesięciu metrów policyjną spluwą potrafił zrobić dziurę wielkości dwudziestopięciocentówki.
Harris odłożył na bok gazetę, lecz nie usiadł.
– A więc co macie?
Ben bawił się przyciskiem, przerzucając go z ręki do ręki. Po chwili go odłożył.
– Poza budową ciała i kolorem włosów ofiary nie miały ze sobą nic wspólnego. Żadnych wspólnych znajomych, żadnych wspólnie odwiedzanych miejsc. O Carli Johnson wiesz już wszystko. Barbara Clayton pracowała w sklepie z konfekcją. Rozwiedziona, bezdzietna. Rodzina mieszka w Marylandzie. Środowisko robotnicze. Była z kimś związana jakieś trzy miesiące temu. Sprawy się jednak skomplikowały. On wyjechał do Los Angeles. Sprawdzamy go, lecz wygląda na to, że jest czysty. – Sięgnął do kieszeni po papierosa, chwytając wymowne spojrzenie partnera.
– To już szósty – rzucił mimochodem Ed. – Ben próbuje zejść poniżej paczki dziennie – wyjaśnił i sięgnął po raport.
– Clayton spędziła wieczór w barze na Wisconsin. Coś w rodzaju babskiego wieczoru z przyjaciółką, która z nią pracuje. Według tej przyjaciółki Clayton wyszła około pierwszej. Jej samochód znaleziono zepsuty kilka przecznic dalej. Wygląda na to, że miała problemy z przekładnią. Najwidoczniej postanowiła przejść ten kawałek na piechotę. Jej mieszkanie znajduje się zaledwie kilometr dalej.
– Jedyne, co łączy ofiary, to płeć, jasna karnacja i blond włosy. – Ben wciągnął głęboko w płuca dym, po czym delikatnie go wypuścił. – Zostały zamordowane.
Na jego terenie, pomyślał Harris, i potraktował to jak osobiste wyzwanie.
– Narzędzie zbrodni: używana przez księży szarfa.
– Humerał – poprawił go Ben. – To powinno ułatwić nam zadanie. Ten facet używa najlepszego, jedwabnego.
– Tu na pewno go nie kupił – wtrącił Ed. – W każdym razie nie w tym roku. Sprawdziliśmy każdy sklep z dewocjonaliami, każdy kościół. Wpadliśmy na trop trzech miejsc, gdzie używa się właśnie takich.
– Tekst, który morderca pozostawiał przy zwłokach, jest pisany na papierze dostępnym w każdym najmniejszym nawet sklepiku – dodał Ben.
– Jednym słowem, nie macie nic.
– Jednym słowem. – Ben znowu zaciągnął się dymem – nie mamy nic.
Harris w milczeniu obserwował swoich współpracowników. Mógłby zażądać, aby Ben zaczął nosić krawat, a Ed przystrzygł brodę. Ale przecież nie o to w końcu chodziło. To byli jego najlepsi ludzie. Paris, przy dużym uroku osobistym i pozornej niefrasobliwości, miał instynkt lisa, a umysł przenikliwy i ostry jak brzytwa. Jackson był uosobieniem sumienności i dokładności, jakie spotkać można jedynie u starej panny. Ta ponura sprawa przypominała skomplikowaną układankę, a Jackson sprawiał wrażenie, jakby nigdy nie był zmęczony dopasowywaniem jej elementów.
Harris poczuł dym z papierosa i przypomniał sobie, że zrezygnował z palenia dla własnego dobra.
– Jeszcze raz porozmawiajcie ze wszystkimi – zwrócił się do policjantów. – Chcę mieć dokładny raport o tym chłopaku Clayton oraz listę klientów sklepów z dewocjonaliami. – Znów spojrzał na gazetę. – Chcę mieć tego typa.
– Księdza – mruknął Ben, przebiegając wzrokiem po nagłówkach.
– Prasa zawsze lubi jakoś nazywać psychopatów.
– I poświęca im dużo uwagi – dodał Harris. – Zdejmijmy go więc z tych nagłówków i wsadźmy za kratki.

Doktor Teresa Court, zmęczona nocnym ślęczeniem nad papierami, popijała kawę i przeglądała prasę. Mijał tydzień od drugiego już morderstwa, a Ksiądz, jak go nazywała prasa, wciąż pozostawał na wolności. Wcale nie uważała, aby czytanie o nim było najlepszym sposobem, by rozpocząć dzień, ale to względy zawodowe ją do tego skłaniały. Nie mogła się pogodzić ze śmiercią tych dwóch młodych kobiet, ale musiała analizować fakty i stawiać diagnozy. Takiej właśnie pracy się poświęciła. Jej życie zawodowe to nieustanny kontakt z cudzymi problemami, cierpieniem i frustracją. Chciała więc, aby przynajmniej jej prywatny świat był prosty i uporządkowany. Dorastała w dobrobycie, wśród rzeczy pięknych i ludzi wykształconych. Było więc zupełnie naturalne, że na ścianie miała sztych Matisse’a, a na stole kryształ Baccarata. Właściwie odpowiadały jej raczej czyste linie i pastele, ale od czasu do czasu chętnie wybierała coś bardziej ekstrawaganckiego, jak na przykład ten abstrakcyjny obraz olejny nad biurkiem, uderzający dynamizmem i jaskrawymi barwami. Doskonale godziła ze sobą zarówno potrzebę surowości, jak i łagodności. Być zadowolona, i to w każdej sytuacji, to jedno z najważniejszych zadań, które przed sobą stawiała.
Kawa wystygła, więc odsunęła ją na bok. Po chwili to samo zrobiła z leżącymi tuż przed nią papierami. Żałowała, że tak mało wie o mordercy i jego ofiarach i że nie zna wszystkich szczegółów tej okropnej sprawy. Zaraz jednak przypomniała sobie stare powiedzenie, że z życzeniami należy być ostrożnym, ponieważ czasami lubią się spełniać. Rzuciwszy okiem na zegarek, szybko podniosła się zza biurka. Nie miała już czasu zastanawiać się nad całą tą historią. Czekali na nią pacjenci.

 
Wesprzyj nas