Zbiór reportaży Justyny Kopińskiej „Polska odwraca oczy” to opowieści o najważniejszych niewyjaśnionych sprawach ostatnich lat. Nowa książka najczęściej nagradzanej dziennikarki 2015 roku.


Polska odwraca oczy– Zawsze chciałam być policjantką śledczą – mówi Kopińska. – Odkrywać ukryte sprawy dotyczące przemocy dotykającej bezbronnych ludzi. Dziś robię to przez dziennikarstwo.

W książce znalazły się m.in. reportaż o dręczonych pacjentach szpitala psychiatrycznego w Starogardzie Gdańskim („Oddział chorych ze strachu”) i tuszowaniu najtrudniejszych spraw o zabójstwo („Ten trup się nie liczy”) oraz nigdy niepublikowane teksty, które powstały specjalnie na potrzeby tego zbioru.

Z reportaży Kopińskiej wyłania się obraz nieskutecznego wymiaru sprawiedliwości i ludzi pozostawionych z poczuciem krzywdy. Po publikacji jej tekstów przestępcy trafiali do więzienia, a w prawie wprowadzano zmiany dotyczące bezpieczeństwa w instytucjach zamkniętych.

Justyna Kopińska – dziennikarka, socjolożka. W 2015 roku ukazała się jej książka „Czy Bóg wybaczy siostrze Bernadetcie” – opis śledztwa w sprawie zaginięcia Mateusza Domaradzkiego i przemocy w ośrodku Sióstr Boromeuszek w Zabrzu. Doświadczenie międzynarodowe zdobywała w Stanach Zjednoczonych i Afryce Środkowej. Obecnie pracuje jako reporterka „Dużego Formatu” – magazynu „Gazety Wyborczej”. Jest laureatką nagrody dziennikarskiej Amnesty International, dwukrotną finalistką Nagrody im. Teresy Torańskiej w kategorii „Najlepszy materiał dziennikarski roku” i finalistką Grand Press oraz Mediatorów w kategorii „Najbardziej znane publikacje”. W 2014 roku otrzymała wyróżnienie im. Andrzeja Woyciechowskiego.

Justyna Kopińska
Polska odwraca oczy
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 2 marca 2016
kup książkę

Polska odwraca oczy


Ten trup się nie liczy



<> Policjanci nic nie zyskują, ratując człowieka przed samobójstwem. Statystycznie większą wartość ma zatrzymanie nastolatka z piwem w parku.

<> Policjant: – W związku z przymusem podciągania statystyk najbardziej niebezpiecznych przestępców traktujemy najłagodniej.

<> Generał Roman Polko: – Statystyki wykrywania zabójstw i przestępstw narkotykowych w Polsce są bliskie stu procent, bo śledztwa wszczyna się dopiero wtedy, gdy policja ma sprawcę.

Sprawa Anny: Pojechała nad morze

Anna G. zaginęła 7 lipca 2012 roku. Szczupła, zielone oczy i kręcone włosy. Jej mąż przyszedł na posterunek policji w Czeladzi dwa dni po zaginięciu. Mówił, że się pokłócili. Zona po kłótni spakowała najpotrzebniejsze rzeczy do dużej walizki na kółkach, zabrała dokumenty i około godziny 23.00 wyszła z domu. Mąż Anny jest policjantem. Po zgłoszeniu wrócił do domu. Nie szukał żony.
Parę dni później o zaginięciu dowiedzieli się rodzice kobiety. Dzwonili do niej, ale telefon był wyłączony. Przyjechali do Czeladzi. Matka Anny Michalina Kaczyńska tłumaczyła policjantom, że wersja zięcia jest mało prawdopodobna: -Ania ma małą córeczkę, bardzo ją kocha. Ma pracę w ZUS
w Sosnowcu. Zawsze była odpowiedzialna. Przecież nie zostawiłaby wszystkiego tak nagle. Późnym wieczorem sąsiedzi byli w domach, usłyszeliby, jak Ania ciągnie za sobą dużą walizkę. A nie było żadnego hałasu – przekonywała.
Prosiła policjantów, aby sprawdzili monitoring i przeszukali porośnięty krzakami teren w okolicy mieszkania córki. Ale funkcjonariuszka, która w pierwszych tygodniach prowadziła sprawę zaginięcia, nie przepytała sąsiadów ani nie kazała przeszukać okolicy. „Może córka pojechała nad morze? Zarobi i wróci” – bagatelizowała.
Michalina Kaczyńska mówi:
– Poczułam, jakby policjantka robiła z mojej córki prostytutkę. Policjanci przez dwa miesiące nie umieścili nawet Ani w policyjnej bazie osób zaginionych. Gdyby ktoś w innym miejscu Polski posługiwał się jej dowodem, policjanci nie wiedzieliby, że to osoba zaginiona.
Dopiero w grudniu sprawdzono monitoring. Niestety, okazało się, że po pół roku taśma została nagrana tyle razy, że nie da się już odtworzyć dnia zaginięcia Anny. Nurkowie szukali ciała w stawach. Anny G. nie udało się odnaleźć.
– Zięć zachowuje się bardzo dziwnie – mówi pani Michalina. – Jakby nic się nie stało. A jego rodzina powtarza, że moja córka jest złą matką, która opuściła własne dziecko. Czytałam dużo o tym, że przy zabójstwach najpierw podejrzewa się najbliższą osobę, czyli męża, i dokładnie sprawdza mieszkanie. Czy nie było pobicia? Czy nie ma krwi na meblach? Tak samo powinno się robić w przypadku osoby zaginionej. Bo inaczej zabójca ma czas, by usunąć wszystkie dowody.

Policjant: byty naciski

Adam, policjant z wieloletnim stażem w sprawach zabójstw:
– Funkcjonariusze, którzy prowadzili sprawę Anny G., byli naciskani przez przełożonych, aby nie informować prokuratury o tej sprawie. Oczywiście ustnie, więc żadnych dowodów nie ma. Ale dobrze pamiętam, jak mówili, że są mocne przesłanki, że to mąż zabił zaginioną. Pamiętam, że poczułem wtedy gniew, bo od paru lat w policji nasila się tendencja, by śledztwa wszczynać dopiero wtedy, gdy mamy już niezbite dowody, kto zabił.
Wykrywalność zabójców w Polsce wynosi dziewięćdziesiąt pięć procent. To świetny wynik w porównaniu z innymi państwami Unii Europejskiej, w których policja ma do dyspozycji lepszy sprzęt i bazę DNA. W Polsce nawet dobrej bazy nie ma. Wszyscy w policji wiedzą, że wykrywalność rzędu dziewięćdziesięciu pięciu procent nie jest możliwa do osiągnięcia bez manipulacji.
Statystycznie liczba zabójstw zmalała z ponad tysiąca rocznie w dwa tysiące trzecim roku do pięciuset siedemdziesięciu czterech w dwa tysiące trzynastym. Ale naprawdę wzrasta ciemna liczba niezarejestrowanych zabójstw, których sprawcy pozostają nieznani. W mojej komendzie archiwizuje się zaginięcia z przesłankami do zabójstwa, te przestępstwa nie są rejestrowane. Wiem, że dzieje się tak również w innych komendach. W dwa tysiące trzecim roku, kiedy wykrywalność wynosiła około osiemdziesięciu pięciu procent, naczelnicy mogli sobie jeszcze pozwolić na śledztwo w sprawie zabójstwa, gdy istniały silne przesłanki, kto jest sprawcą. Nawet gdy jedna sprawa nie wyszła, końcowa statystyka i tak była podobna do innych województw. Teraz, gdy wykrywalność we wszystkich województwach jest bliska stu procent, muszą być nie przesłanki, ale pewność co do zabójcy. Upadek nawet dwóch śledztw w sprawie zabójstwa powoduje, że województwo odstaje od reszty Polski. Naczelnicy i komendant zaczynają być postrzegani jako niekompetentni. Naczelnicy, którzy prowadzili ambitne, trudne śledztwa, nie awansują. Te śledztwa nie są nagradzane.
Dlatego w sprawach, w których nie ma stuprocentowych szans udowodnienia winy, przestano wszczynać śledztwa. To wpływa negatywnie na pracę policjantów śledczych. Bo dopóki osoba jest „tylko” zaginiona i nie ma śledztwa, policja nie ma prawie żadnych możliwości działania – nie mogę założyć podsłuchu osobie, którą podejrzewam o zabójstwo, nie mogę sprawdzić billingów, przeszukać mieszkania. Mogę porozmawiać z sąsiadami, ale mają prawo odmówić. Mają też prawo mnie okłamać i nie ponoszą za to żadnej odpowiedzialności. Dopiero gdy ruszy śledztwo, sprawa nabiera statusu przestępstwa. Ale to pierwsze miesiące po zaginięciu są decydujące dla zebrania dowodów. A proszę mi wskazać jednego śledczego w całej Polsce, który będzie nalegał na przełożonego, by zawiadomić prokuraturę, bo jest podejrzenie zabójstwa. Jeśli to zrobi, po tygodniu zostanie wywalony z roboty z wielkim hukiem – kończy policjant z wieloletnim stażem w sprawach zabójstw.

Sprawa Małgorzaty: samochód sprzedano

Ósmego października 2008 roku Małgorzata (niska szatynka, włosy do ramion) wysiadła z samochodu męża przy jednej z ulic w Opolu. Odtąd nikt jej nie widział. Mąż zgłosił zaginięcie. Wcześniej sam pracował w policji, w wydziale dochodzeniowym, właśnie odszedł na emeryturę.
Sąsiedzi byli zdziwieni, że Dariusz H. nie był załamany ani nawet smutny. Sprawę relacjonował telewizyjny program „Uwaga”. Na podstawie wypowiedzi przybranego syna Dariusza (małżeństwo H. było rodziną zastępczą dla chłopca i dziewczynki) oraz anonimowego funkcjonariusza reporterzy ustalili, że Dariusz nie zgodził się na badanie wariogra-fem. Nie zgodził się także, by policja obejrzała samochód i rzeczy Małgorzaty.
Śledztwo w sprawie zabójstwa wszczęto dopiero trzy miesiące po jej zaginięciu. Wtedy okazało się, że Dariusz H. samochód już sprzedał. Śledztwo umorzono po roku. Nie znaleziono ciała ani sprawcy.
Kilka miesięcy później przybrany syn Dariusza powiedział pedagogowi szkolnemu, że ojciec stosuje wobec niego dziwne kary. Każe mu klęczeć, bije drewnianą łyżką i innymi przedmiotami. Poinformowano opiekę społeczną, ale dwójka dzieci nadal pozostawała w domu Dariusza. W TVN ponownie zrobiono o nim program, gdy w listopadzie 2014 roku okazało się, że czternastoletnia dziewczynka jest w ciąży. Uciekła do biologicznej matki i powiedziała, że ojcem dziecka jest Dariusz, który molestował ją od dziewiątego roku życia. Dariusza H. aresztowano w związku ze śledztwem w sprawie kontaktów seksualnych z nieletnią.

Prokurator: Nie ma tego w aktach

Pytam prokuratora Roberta Garbowicza z Prokuratury Okręgowej w Opolu, czy Dariusz H. miał prawo odmówić pokazania funkcjonariuszom samochodu, z którego wysiadła żona.
– Przecież to ostatnie miejsce, w którym się znajdowała. Nawet laik wie, że należy sprawdzić, czy są tam ślady krwi lub bójki – naciskam.
– To musiało być, jeszcze zanim prokuratura wszczęła śledztwo. Proszę spytać policję – odpowiada prokurator.
Zespół prasowy Komendy Wojewódzkiej w Opolu dał tylko krótki komentarz:
– Nad sprawą nadzór miała prokuratura. My nie odpowiemy na to pytanie ani na żadne związane ze śledztwem w sprawie zaginięcia Małgorzaty H.
Pytam więc prokuratora Garbowicza, czy mogę zobaczyć akta prokuratorskie.
– Może pani napisać pismo, a my odmówimy. Ale informacji, że Dariusz H. odmówił udostępnienia samochodu, i tak nie zobaczy pani w aktach – odpowiada.
– A nie jest pan wściekły, że w pierwszych dniach po zaginięciu domniemany zabójca mógł spokojnie usuwać wszystkie ślady? – pytam.
Prokurator milczy.

Sprawa Mieczysława: pobity, umarł na płuca

Mieczysław mieszkał w Ch. w Wielkopolsce. Gospodarstwo i ziemię sprzedał krewniakom. Zarobił na tym niewiele – tyle że przez kilka miesięcy stać go było na alkohol i papierosy. Krewni pozwolili mu też dożywotnio mieszkać w części sprzedanego domu. Ludzie go lubili, mówili, że to dobry człowiek.
W Wielkanoc 2011 roku Mieczysław włóczył się po Ch., później poszedł do krewniaków, którym sprzedał ziemię. Wieczorem mocno podpity wrócił do siebie. Niedługo potem sąsiedzi usłyszeli krzyk z jego pokoju. Pobiegli na ratunek. Zobaczyli postać uciekającą z domu Mieczysława. On leżał we krwi, ale błagał, by nie zawozić go do szpitala, bo nie jest ubezpieczony.
Następnego dnia przyszedł do niego sołtys zapytać, co się dokładnie stało.
– Mietek był skatowany, zakrwawiony, nie mógł się ruszać – mówi mi. – Dopytywaliśmy, kto mu to zrobił. Powiedział, że kobieta z rodziny, która kupiła jego ziemię. Pobiła go metalowym przedmiotem. Wezwaliśmy jednak lekarza, który skierował go do szpitala.
Policjanci rozpytywali ludzi w Ch., ale później już do wsi nie zaglądali. Mieczysław zmarł w szpitalu. Sąsiedzi myśleli, że ruszy sprawa przeciwko kobiecie, która go pobiła, ale w prokuraturze powiedzieli im, że sprawa umorzona, bo Mietek zmarł na zapalenie płuc.
– Przecież on trafił do szpitala z powodu obrażeń po pobiciu – mówi mi sołtys. – Wszyscy to wiedzieli. Lekarz potwierdził. Możliwe, że miał różne choroby, ale one też pewnie się odezwały w związku z pobiciem. Nie mogliśmy uwierzyć, że umorzyli sprawę. Mieczysław nie miał bliskich – ciągnie sołtys. – Funkcjonariusze wiedzieli, że nikt o prawdę walczył nie będzie. Ale w naszej społeczności ten przypadek złamał zaufanie do policjantów i prokuratorów. Skoro takie sprawy zamiatają pod dywan, to co się dzieje z innymi? Ludzie śmierć Mietka dobrze zapamiętają.

Policjant: Żeby zabójstw było mniej

– Klasyfikacja „zgon w wyniku choroby” zamiast zabójstwa to kolejny sposób, aby utrzymać wysoką wykrywalność i niską liczbę zabójstw – mówi mi funkcjonariusz Adam. -Gdyby do tych kilkuset ujawnianych co roku zabójstw dodać sprawy, w których przełożeni potrafili wynegocjować z prokuratorem inną kategorię przestępstwa lub w ogóle nie wszczęto śledztw, wykrywalność spadłaby przynajmniej o kilkanaście procent. I tak powinno się stać. Nie rozumiem, po co tyle zachodu, by podnieść wykrywalność. To jest modelowanie rzeczywistości, które szkodzi wszystkim: obywatelom, funkcjonariuszom, a nawet naczelnikom. Znam naczelnika, który zmuszał prokuratora do zaniżenia kategorii przestępstwa z zabójstwa na nieumyślne spowodowanie śmierci. Dawniej był jednym z najlepszych gliniarzy w województwie. Awansował i coś się w nim zmieniło. Zaczął chodzić na skróty, dbać jedynie o słupki. Niedawno miał zawał serca. Podejrzewam, że nasi przełożeni też nie śpią spokojnie, jeśli wiedzą, że zabójca jest na wolności, a oni kombinowali przy śledztwie.

Sprawa Sylwii: szukano, nie znaleziono

Dziewięcioletnia Sylwia mieszkała przy ul. Wolności w Zabrzu. Chodziła na zajęcia oazowe do kościoła około dwustu metrów od domu. Dwudziestego szóstego listopada 1999 roku wyszła do kościoła i nigdy nie wróciła. Dziewczynka miała włosy ciemny blond i ładną twarz. O wpół do ósmej wieczorem ostatnia widziała ją bibliotekarka. Sylwii szukali policjanci, strażacy, mieszkańcy Zabrza, jasnowidze. Nie udało się jej odnaleźć. Jej dom znajdował się obok Ośrodka Wychowawczego Zgromadzenia Sióstr Boromeuszek w Zabrzu.
W kwietniu 2014 roku napisałam reportaż o gwałtach i przemocy w ośrodku sióstr boromeuszek oraz o zabójstwie ośmioletniego Mateusza z Rybnika przez jednego z byłych wychowanków sióstr (Czy Bóg wybaczy siostrze Bernadetcie, „Duży Format”, magazyn reporterów „Gazety Wyborczej” z 10.04.2014 r.). Po publikacji dowiedziałam się, że policjanci wznowili sprawę Sylwii. O zabójstwo dziewczynki podejrzewają byłego wychowanka sióstr. Chłopak podejrzany jest także o inne przestępstwa związane z wykorzystywaniem seksualnym dzieci.
Rozmawiam z policjantami, którzy prowadzą czynności operacyjne w sprawie Sylwii:
– Jaka jest pewność, że typowany przez was wychowanek ma związek z porwaniem?
– Stuprocentowa, ale po tylu latach bardzo trudno o dowody.
– Czy w sprawie Sylwii prowadzone było śledztwo? Jaką przyjęto kategorię – dopytuję.
– Nie było śledztwa, bo byśmy o tym wiedzieli. Sprawa traktowana była jako zaginięcie i archiwizowana. Czyli Sylwia nadal figuruje jako zaginiona. Sprawa przypomina zabójstwo Mateusza.

Policjant: Sprawa nieopłacalna statystycznie

– Moim zdaniem w sprawach dotyczących zaginięcia dzieci po paru tygodniach powinno się informować prokuraturę i wszczynać śledztwo – mówi Marek, funkcjonariusz z wydziału kryminalnego. – Oczywiście nie mam na myśli spraw, gdy dziecko zostało porwane przez jedno z rodziców po rozwodzie. W innych należy zakładać, że jest to uprowadzenie lub zabójstwo. Ale szansa znalezienia sprawcy jest tak mała, że czasem policja w ogóle nie informuje prokuratury. To, że policjanci ponownie sprawdzili sprawę zaginięcia Sylwii, oznacza, że są bardzo dobrzy w swojej pracy. Bo to jest jedna z tak zwanych spraw nieopłacalnych statystycznie. Sprawa rzeczywiście przypomina zabójstwo Mateusza. I można było próbować łączyć fakty już osiem lat temu. W Polsce mamy fatalny przepływ informacji między funkcjonariuszami i jednostkami policji. A policjanci, którzy pracują nad sprawą Sylwii, nadal mają ograniczone możliwości działania, bo sprawa ciągle klasyfikowana jest jako zaginięcie. Więc najpierw muszą przedstawić przełożonym niezbite dowody na to, kto uprowadził dziewczynkę, a dopiero potem mogą poinformować prokuraturę, że są przesłanki do wszczęcia śledztwa. To jest działanie odwrotne do tego, jak w założeniu powinno wyglądać śledztwo. Bo przecież najpierw powinno się stworzyć najbardziej wiarygodną wersję zdarzeń, następnie informować prokuraturę o podejrzeniach, podjąć śledztwo i wspólnie uzyskiwać dowody. Z powodu przymusu podciągania statystyk tych najbardziej niebezpiecznych przestępców, którzy potrafili ukryć ciało i mogą zamordować ponownie, traktujemy najłagodniej. Nie szukamy ich w pierwszych dniach po dokonaniu zbrodni. W sprawie Sylwii policja prowadziła dobrą akcję poszukiwawczą. Ale gdy nie przyniosła ona rezultatu, należało wspólnie z prokuraturą wszcząć śledztwo. Bo dziecko nie znika na środku ulicy bez pomocy osoby starszej. Niestety, przez statystyki w wielu miejscach w Polsce prokuratura zupełnie nie jest informowana o zaginięciach, nawet w przypadku dzieci.
Po rozmowie z policjantem proszę zespól prasowy Komendy Głównej Policji o przesłanie mi listy zaginionych dzieci oraz informacji, po jakim czasie od zaginięcia wszczynane były śledztwa i czy w ogóle informowano prokuraturę o zaginięciu. Otrzymuję odpowiedź od aspiranta Dawida Marciniaka, że takich informacji nie mogą udostępniać prasie.

Prokurator: Wstyd mi za policję

– Znaleziono ciało. Było zabetonowane, poranione, ułożone z rękami do tyłu. Ktoś się napracował, żeby je ukryć. Zakwalifikowałem sprawę jako zabójstwo. Nie było żadnych wątpliwości. I nagle dzwoni naczelnik policji, że przecież to jest nieumyślne spowodowanie śmierci. Nie mogłem uwierzyć. Zaczął mnie przekonywać, że ktoś przez przypadek zabił albo że mężczyzna sam się przewrócił. Nie ugiąłem się, więc zadzwonił do mojego szefa i znajomych prokuratorów. Wszystkim mówił, jakim jestem kretynem i żeby na mnie wpłynąć. Klasyfikacja przestępstwa wbrew woli policji skutkuje później konfliktami, utrudnianiem pracy itp. Może dlatego część prokuratorów ulega. Ale zostałem przy zabójstwie. Śledztwo jest w toku.
Statystyki dotyczące zabójstw stały się w ostatnich latach bardzo ważne, bo niewykrycie jednego sprawcy zabójstwa pokazuje komendę w złym świetle. Odczuwają to też prokuratorzy, których policja prosi o zmianę klasyfikacji na niższą. Czasem naczelnicy wydziału kryminalnego sugerują wprost: „Wpisz doprowadzenie do targnięcia się na życie, a my i tak sprawę będziemy robić jako zabójstwo”.
Statystyki w policji w ogóle odgrywają zbyt dużą rolę. Dochodzi do absurdów. Na przykład policjanci mają złe wyniki przestępstw korupcyjnych, nie wykryli żadnych ważnych spraw. Więc szukają na siłę. Raz znaleźli pijanego staruszka obok supermarketu. Chyba bezdomny człowiek. Obudzili go, a on wyjął banknot i wybełkotał: „Panowie, zostawcie mnie”. Pewnie nawet nie był świadomy, co robi. Ale aresztowali go za próbę przekupstwa policjantów.
Kilka dni później student spieszył się na egzamin i przebiegł na czerwonym świetle, bo nic nie jechało. Policjanci go zatrzymali, a on wyciągnął taką roztopioną już od słońca czekoladę z orzechami i poprosił: „Panowie, zlitujcie się, tak się spieszę na egzamin, całą noc się uczyłem”. I oczywiście uradowani policjanci aresztowali go za próbę przekupstwa przy użyciu cennej rzeczy. Jak postawili chłopaka przed prokuratorem, to cały się trząsł. Chyba po czasie spędzonym w areszcie sam już uwierzył, że jest przestępcą. Dzielni policjanci nawet udokumentowali tę czekoladę. Przynieśli mi liczne zdjęcia. Najbardziej żal mi było jego matki. Zadzwoniła do mnie i zaczęła szlochać, że jej syn nie jest przestępcą. Błagała, żeby go wypuścić. Miałem ochotę ją przeprosić, że policjanci dla statystyk czepiają się uczciwych ludzi, a bandyci chodzą po ulicach. Było mi wstyd za policję.

 
Wesprzyj nas