Historia o ludzkim strachu i krzywdzie bezbronnych, o skutkach braku miłości i wielkim zaniechaniu. Tak prawdziwa, że długo nie da się zapomnieć.


Góra TajgetDawno nie było w polskiej literaturze powieści, która poruszając temat wojny wybrzmiewa głosem tak świeżym i przejmującym. Anna Dziewit-Meller kreśląc portret rodziny uwikłanej w Historię, łączy świat prywatnych lęków z dramatyczną przeszłością, która naznaczyła śląskie pogranicze. Rezultatem jest literatura najwyższej próby, pisarskiej dojrzałości, wrażliwości i empatii.

Współczesny Śląsk. Spokojną codzienność Sebastiana, ojca dwuletniej córeczki, uporczywie zakłóca lęk o bezpieczeństwo dziecka. Jako właściciel przyszpitalnej apteki nie zdaje sobie sprawy jak blisko jest piekła, które miało miejsce tuż obok w czasie drugiej wojny światowej.

Dręczące go niepokoje, których nie sposób wyciszyć, potęguje piętno wydarzeń z nazistowskiej przeszłości szpitala, w którym po cichu uśmiercano dzieci w ramach akcji T4. Sebastian nie ma pojęcia, że obok siebie ma osoby z bagażem nieodwracalnych traum.

Czy pozna tajemnice bezdzietnej ciotki Zefy, zapadającego się w sobie dziadka Ryszarda? Czy w eleganckiej wielbicielce muzyki klasycznej dostrzegłby doktor Luben prowadzącą eksperymenty naukowe na dzieciach?

Rozpięta między współczesnością a dramatyczną historią „Góra Tajget” to opowieść o skutkach braku miłości i wielkim zaniechaniu, które jak przymusowa spuścizna znaczą losy przyszłych pokoleń. To rzecz o lęku o dzieci i strachu przed wojną, które dziś są równie aktualne jak przed siedemdziesięcioma laty. To także książka o mrocznym obliczu medycyny i o braku rozliczenia z przeszłością.

***

Nie da się zapomnieć tej książki, już nigdy. Bo Anna Dziewit-Meller, za pomocą historii o zwykłych z pozoru ludziach, wyciąga z nas najgłębiej ukryte lęki, starannie schowane niemyślenia o nieprzyjemnych sprawach. Wojna? No przecież skończyła się siedemdziesiąt lat temu! Po co więc rozważać śmierć 200 dzieci, które zmarły w szpitalu mijanym codziennie w drodze do pracy? Od takiego myślenia rodzą się tylko lęki o własne dziecko. Na co komu ściganie po takim czasie uznanej profesor, która w czasie wojny eksperymentowała na ludziach? Wtedy trzeba by zweryfikować własną sympatię do niej. Dlaczego pytać ciotkę, czemu nigdy nie miała dzieci? Jeszcze można by usłyszeć historię o zbiorowym gwałcie dokonanym na nastolatce przez żołnierzy radzieckich. Wygodniej nie widzieć, nie słyszeć, nie mówić. Autorka „Góry Tajget” chwyta nas za głowy i każe patrzeć wstecz na czas przeszły, dokonany, którego nie wolno nam zapomnieć.
Magdalena Grzebałkowska

Proza autorki jest gęsta od emocji. Przy czytaniu rośnie nam w gardle gula niepokoju. Sugestywne obrazy nie dają zapomnieć o tym, co wydarzyło się wiele lat temu. Historia jak guma do żucia ciągnąca się przez dekady. Poznajemy ją i nic już nie będzie takie samo. Nasuwa się pytanie, czy warto pamiętać bez końca, nurzać się w traumie, wspominać. W końcu, jak mówi jedna z bohaterek: „Było minęło”. Było, ale ciągle powraca. Tkwi w naszych głowach jak zadra, która dotyka najważniejszych rejestrów naszego człowieczeństwa.
Sylwia Chutnik

Powieść Anny Dziewit-Meller ma głęboki społeczny sens. Przywraca to, co ważne i burzy nasze dobre samopoczucie. To historia o pamięci, godności, strachu, odwadze i lęku.
Michał Nogaś, Program 3 Polskiego Radia

Anna Dziewit-Meller – ur. 1981 w Chorzowie. Pisarka i dziennikarka. Współautorka (z Agnieszką Drotkiewicz) tomów wywiadów “Głośniej! Rozmowy z pisarkami” i “Teoria trutnia i inne. Rozmowy z mężczyznami”, a także bestsellerowej reporterskiej książki o Gruzji “Gaumardżos, opowieści z Gruzji” (Nagroda Magellana 2011), napisanej wspólnie z Marcinem Mellerem. W 2012 roku ukazała się jej debiutancka powieść “Disko”, nominowana do Nagrody Literackiej “Gryfia”.

Anna Dziewit-Meller
Góra Tajget
Wydawnictwo Wielka Litera
Premiera: 17 lutego 2016
kup książkę

Góra Tajget

Sebastian

Sebastian Kowolik z trudem otwiera oczy. Widzi przed sobą rząd pustych butelek, przewrócone szklanki, pety wciśnięte w kanapki z szynką, wrzucone do kieliszków do połowy wypełnionych jeszcze winem. Widzi tlący się dym, który wydobywa się z wazonu stojącego na stole. Ledwo kojarzy fakty – coś przypływa, coś odpływa, obrazy przenikają się i kręcą jak fryga dookoła jego głowy. Zatrzymałby chętnie tę karuzelę i wysiadł, ale najwyraźniej to teraz niemożliwe. Wymioty podchodzą niebezpiecznie blisko gardła. Czuje, że to będzie przegrana walka, więc nachyla się nad wazonem, z którego wciąż coś się kopci i chlusta rzygowinami. Ociera kantem dłoni usta i wydaje mu się, że chyba czuje się odrobinę lepiej. Opiera się z ulgą o krzesło i zaczyna robić bilans wieczoru.
Oto więc został ojcem.
– Nie urodzi pani tego kolosa naturalnie, mówię pani, że to się i tak skończy cięciem – mówi im lekarz, patrząc na czarno-białe kształty majaczące im na ekranie w ostatnim przed porodem USG. – Najpierw będzie się pani męczyć godzinami, po to żebyśmy i tak panią pocięli. Po co ryzykować.
No tak, przecież nie będą ryzykować. Doktor każe Karolinie się wytrzeć, ubrać i usiąść, a potem roztacza przed nimi widma dzieci uduszonych pępowiną owiniętą wokół szyi, niedotlenionych w kanale rodnym, z porażeniem mózgowym, leżących miesiącami w inkubatorach. Sebastian trzyma żonę za rękę pod stołem. Kobieta ma lodowatą dłoń.
– Aha. – Kiwa głową, patrząc na ruchy warg doktora – No tak. Faktycznie.
We wskazanym dniu jadą do szpitala na cięcie. Kiedy siedzą w Izbie przyjęć, wśród stękających z bólu rodzących, czekających na znieczulenie, czują się obydwoje nieswojo. Jakby przybyli tam, na te fotele w pleksi, z innej planety. Jakby czekali na operację wyrostka. Jakby ich poród był niżej w hierarchii ważności wszystkich planowanych tego dnia porodów świata. Karolina chwyta go za ramię.
– Sebek, kurcze, myślisz, że my dobrze robimy z tą cesarką?
– No przecież lekarz mówił. – Sebastian mocno w to wierzy. Komu ufać jeśli nie służbie zdrowia?
Lekarz dyżurujący tego dnia na porodówce wyjmuje kilka godzin potem z brzucha Karoliny ledwie trzykilogramowe dziecko. Sebastian, który asystuje przy cięciu, obserwując wszystko z miejsca wyznaczonego dla ojców za szybą w kącie sali operacyjnej, jest zdumiony.
– Trzy kilo? To jest kolos?
Dają mu ją potrzymać, kiedy chirurg zszywa brzuch żony. Jest oszołomiony jak po mocnym uderzeniu w głowę. Trzęsą mu się ręce. Pielęgniarka śmieje się, widząc jego nieporadność.
– Pierónie, chopy, pod ziemia sie nie boicie jechać i fedrować, a dziecka nie poradzicie na rynce wziónć. Sebastian protestuje.
– Ja pod ziemię nie jeżdżę.
Pielęgniarka tylko wzrusza ramionami i zostawia go sam na sam z krzyczącym dzieckiem. Delikatnie odkłada ją do plastikowej kuwetki na kółkach, w której mu ją przywieziono. Dziewczynka przestaje krzyczeć i zapada w sen.

Poziom alkoholu we krwi Sebastiana, który właśnie dochodzi do siebie po integracji towarzyskiej z kolegami, z okazji narodzin pierworodnej, zaczyna powoli opadać. Sebastian wpada nagle w przygnębienie. Zamyka oczy i z oczami zamkniętymi widzi siebie, jak wczoraj w tłumie kolegów podnosi do ust kolejny kieliszek wódki, by opić zdrowie córki, i wtedy dookoła jego nóg zaczyna wić się mgła tak gęsta, że nie może poruszyć palcem w bucie, mgła trzyma go w uścisku żelaznym, opływa go jak roztopiona stal, trzyma w dybach, odbiera mu dech z piersi. Koledzy przepijają do siebie, a on doświadcza ataku paniki, jakiego nie znał nigdy dotąd. Przed oczami ma zaciśnięte piąstki swojej córki i drży jak olchy na wietrze.
Na to wspomnienie przez dobrych parę minut Sebastian siedzi z głową schowaną w dłoniach. Znów nie wie, co się z nim dzieje, czuje się słaby i mikry. Wydaje mu się teraz, że wyrosła przed nim niebosiężna góra, na którą będzie musiał toczyć wielki głaz, a przecież nie ma sił. Ten lęk pojawia się znikąd i siada mu na piersiach, jak wyliniały lew, który swoim cielskiem przygniata wyrywającą się ofiarę. Sebastian nigdy nie bał się tak bardzo. Ale może to tylko wpływ alkoholu, który płynie wartko przez tętnice.

Bo czuje się wciąż bardzo pijany. Stara tradycja, która każe ojcu na cześć narodzin dziecka nachlać się do nieprzytomności. Ten paradoks – ona leży w szpitalu ze zszytym czarną nicią brzuchem, z moczem spływającym rurką cewnika do worka, z kroplówkami pełnymi soli fizjologicznej do nawadniania wbitymi w źle założone wenflony, niemogąca się podnieść o własnych siłach, tradycyjnie porzucona przez niesłyszące niczego położne ukryte dobrze w swojej kanciapie na końcu korytarza, i on leżący w domu na łóżku, wśród gruzów znakomitej imprezy, jaka za nim. Współczucie – ty cierpisz i ja cierpię.
Sebastian wychodzi na balkon, żeby trochę ochłonąć, mijając po drodze rzucone na podłogę serwetki i puszki po piwie. Wciąż mroźne powietrze marcowe przesycone jest zapachem palonego miału, śmieci, opon – wszystkiego, czego okoliczni mieszkańcy używają przez całą zimę do palenia w piecach. Przez okolicę snuje się szaro-czarny smog, przenikający z każdym głębszym oddechem do płuc, a stamtąd do krwi. Wdycha przez dłuższą chwilę tę trującą mieszankę metali ciężkich i tlenku węgla, patrząc na słońce, które zza toksycznej mgły świeci bladym światłem. Wyjmuje z kieszeni bluzy paczkę papierosów. Wyjmuje jednego i wkłada do ust.
Wychodzi z klatki i rusza zacienioną stroną ulicy w stronę szpitala położniczego. Ceglany mur kamienic tu i ówdzie jest odnowiony. Wiele budynków jednak niszczeje. Odpadają z nich fragmenty secesyjnych dekoracji, zabytkowe ozdobne balkony zamieniają się w graciarnie, na których trzyma się niemieszczące się w domach sprzęty, szyby okien pokryte są czarnym nalotem, zza którego trudno rozpoznać barwy zasłon i firanek. W bramach stoją równie podniszczeni ludzie, trudniący się zbieraniem złomu, których Sebastian wyprzedza nieraz samochodem, kiedy ciągną wózki wyładowane starymi pralkami, rurami i Bóg wie czym. Są jak trójkonne zaprzęgi. Jeden zawsze ciągnie, dwóch trzyma po bokach, żeby się im po drodze nie pogubiło to wyszukane na hasiokach bogactwo. Zazwyczaj są chudzi i żylaści, w nieokreślonym wieku, z połamanymi w bójkach nosami, z przepitymi oczami, z historią wielu pokoleń syndromu alkoholowego wypisaną na brzydkich twarzach. W oknach wiszą oparte o poduszki ich żony, z włosami spalonymi na biało lub czarno tanią farbą, pomarańczowe od samoopalaczy albo blade z głodu, w zależności od faz księżyca i podaży złomu na mieście. Na placach gdzieś w głębi bawią się ich dzieci, te zawsze najmniejsze w klasie, w podartych ubraniach, z niebieską kartą w niebieskiej linii, co je pod koniec podstawówki pchali już wszyscy na siłę, byle ich przepchać do gimnazjum i pozbyć się kłopotu a i nieraz wszy. Skaczą z dachów chlewików na podwórkach, grzebią patykami w czarnej jak smoła ziemi, huśtają się na tych trzepakach, których jeszcze nikt nie ukradł na złomowisko.
Ich ojcowie kradną prąd, podłączając się do przewodów na klatkach schodowych, co czasem kończy się wielkim pożarem i trupami wywożonymi w czarnych workach, a matki palą w piecach byle czym, co czasem też kończy się podobnie, kiedy tlenek węgla zabija ich wszystkich we śnie. Wtedy tylko w MOPS-ie ktoś stawia podpisy w odpowiednich miejscach w odpowiednich teczkach i uwalnia środki finansowe, które mogą trafić w inne wyciągnięte brudne ręce. Czarne obwódki za paznokciami kiedyś świadczyły o tym, że się miało pracę, zarabiało pod ziemią i wydawało się za żółtymi firankami. Teraz czarne obwódki świadczą o tym, że człowiek gnije za życia, i o niczym więcej.

 
Wesprzyj nas