Historia Betty i Mahtob Mahmoody doprowadziła do zmiany prawa w Stanach Zjednoczonych i stała się orężem w walce o odzyskanie porwanych dzieci w wielokulturowych małżeństwach. Oto prawdziwa relacja córki.


Nareszcie wolnaMahtob Mahmoody jest wesołą, rezolutną czterolatką. Dziewczynka wiedzie beztroskie dzieciństwo córki lekarza, wykształconego w Stanach Zjednoczonych Irańczyka.

Wszystko się kończy, gdy wizyta u rodziny w Teheranie przeradza się w półtoraroczną gehennę. Ukochany ojciec i mąż zmienia się w agresywnego i pełnego podejrzeń fanatyka, który za wszelką cenę chcę zatrzymać rodzinę w ogarniętym chaosem Iranie i nie powstrzyma się przed przemocą, uwięzieniem, a nawet morderstwem, by tego dokonać.

Betty Mahmoody, matka dziewczynki, podejmuje decyzję o ucieczce. I za nic nie zostawi małej Mahtob.
Nawet jeśli ta decyzja może je kosztować życie.

Nareszcie wolna to książka o podniesieniu z ogromnej traumy, ale przede wszystkim o wybaczeniu, do jakiego zdolny jest człowiek. Mahtob Mahmoody zdecydowała się opowiedzieć swoja historię dopiero po śmierci ojca.

prawdziwa historia ucieczki i opowieść o wybaczeniu, do jakiego zdolny jest człowiek

Mahtob Mahmoody – urodziła się w Texasie w 1979 r. Psycholożka, pisarka. Świat poznał historię uprowadzenia jej i jej matki, Betty Mahmoody, za sprawą książki Tylko razem z córką. Książka była nominowana do nagrody Pulitzera oraz stała się międzynarodowym bestsellerem.

Mahtob Mahmoody
Nareszcie wolna
Przekład: Łukasz Müller
Wydawnictwo Znak
Premiera: 16 marca 2016
kup książkę

Nareszcie wolna


Prolog

Otaczał mnie mrok, gdzieś głęboko w sercu lasu. Uciekałam w popłochu. Wąziutka ścieżka pod moimi stopami była kręta i wyboista. Nawet drzewa sprzysięgły się przeciwko mnie, bo ich konary atakowały moje ciało, gdy pędziłam, by schronić się w jaskini, która znajdowała się tuż poza zasięgiem wzroku. Ścigająca mnie w ciemnościach zjawa była coraz bliżej… Jej galop, jej dyszenie wskazywały, że dogania swoją ofiarę.
Bolały mnie płuca, a nogi płonęły od wysiłku. Oglądając się przez ramię, zerknęłam na księżyc odbijający się w jego dzikich oczach. Te oczy rozpoznałabym wszędzie. Ścigał mnie lis.
Popatrzyłam przed siebie w samą porę, aby dostrzec zakrzywiony korzeń, który wyrósł na ścieżce, jakby drzewo przebiegle podstawiało mi nogę, żebym się przewróciła. Potknęłam się, tracąc cenne ułamki sekundy. Niemal czułam lepki, gorący oddech lisa na karku. Odzyskawszy równowagę, pognałam w stronę jaskini. Teraz już ją widziałam. Bezpieczeństwo, które obiecywała, było prawie w moim zasięgu.
Z mocno bijącym sercem, gnając szybciej, niż nogi mogły mnie ponieść, znów zerknęłam do tyłu, dając jakiemuś oportunistycznemu drzewu okazję, na którą tylko czekało. Zanim spostrzegłam, na co się zanosi, jego korzeń doprowadził mnie do zguby. Uwięził moją stopę i runęłam na ziemię, przewracając się na plecy w tej samej chwili, gdy lis rzucił się na mnie.
Nagle wszystko zaczęło się poruszać w zwolnionym tempie. Leżałam bezradnie zaledwie kilka kroków od nieosiągalnej jaskini. Nie mogłam uciec, więc osłoniłam twarz ramionami. Lis zawisł w powietrzu z wyciągniętymi do przodu łapami, bliski rozerwania mnie na strzępy. Z jego kłów kapała ślina.

*

Zbudziłam się, ciężko dysząc i drżąc. Otworzyłam szeroko oczy. Moje serce biło jak oszalałe, a czoło było wilgotne od potu. To tylko sen. To tylko sen, pocieszałam się, a jednak walczyłam z całych sił z ociężałością powiek, wiedząc, że gdy tylko się zamkną, lis znów będzie mnie ścigał. Na razie, przynajmniej chwilowo, uciekłam mu.
Wzięłam głęboki oddech, chłonąc zapach domu – wspaniały aromat karmelizowanej cebuli, ryżu basmati i świeżo posiekanej mięty zmieszany z wonią herbaty Earl Grey, cynamonu i dojrzałych owoców.
Prawie wszystkie noce wyglądały tak samo. Wabił mnie sen. Wiedziałam, że to nieuniknione. Choćbym nie wiem jak rozpaczliwie się zmuszała, żeby utrzymać oczy otwarte, w końcu się zamykały i wiecznie grasujący w pobliżu lis czaił się w ciemnościach, tylko czekając, by mnie pożreć.
Światło przedświtu sączyło się przez zasłony, rzucając cienie, które tańczyły na ścianach. Mocno przytuliłam do siebie szmacianą lalkę. Ależ żałowałam, że musiałam zostawić Pana
Bunny’ego u taty w Iranie. Bardzo tęskniłam za swoim króliczkiem.
Sennie zmrużyłam oczy. Czułam, że błądzę w gęstej przestrzeni między jawą a snem. Zmusiłam się, żeby je otworzyć, i głęboko odetchnęłam. Nie zasypiaj. Nie zasypiaj. Nie zasypiaj!
Skupiłam się na ćwiczeniach pamięciowych. Miałam sześć lat i chodziłam do pierwszej klasy luterańskiej szkoły podstawowej, w której raz w tygodniu uczyliśmy się na pamięć fragmentów Biblii i hymnów o tym, że Bóg kocha nas, swoje dzieci. Pani Hatzung, moja nauczycielka, powiedziała, że jeśli coś zapamiętamy, nikt nigdy nie zdoła nam tego odebrać. Nawet gdyby mój tato mnie znalazł i zabrał z powrotem do Iranu, mogłabym wziąć z sobą słowo Boże, tak że byłoby niewidzialne. Tato nawet by o tym nie wiedział.
– „Jezus kocha mnie, wiem, że tak – zanuciłam, dotykając lewej dłoni palcami prawej ręki, i na odwrót, potem krzyżując ręce na piersi, a następnie wskazując na serce – bo Biblia mówi mi
to wszak”.
Wyciągnęłam przed siebie dłonie rozłożone płasko niczym książka.
– „Wszystkie dziatki należą do niego – nuciłam dalej, kołysząc na wysokości pasa rękami złożonymi w kołyskę – słabe są, lecz pod opieką silnego”.
To był mój ulubiony fragment. Uniosłam zgięte ręce do ramion i napięłam je, popisując się muskułami, których nie miałam.
To naprawdę działało. Nie zasypiałam.
Gdy skończyłam piosenkę, przeszłam do modlitwy, której się uczyliśmy, tej o chlebie. Jak to szło? Było tam coś o otrzymywaniu chleba każdego dnia, tak jak wtedy, kiedy Bóg dał Izraelitom do jedzenia mannę, gdy wędrowali przez pustynię. Powieki mi opadły. Zamrugałam, daremnie usiłując je obudzić. „Chleba naszego powszedniego” – to było to. Co jeszcze? Moje oczy tęskniły za snem. Nie zasypiaj. Nie zasypiaj. Nie za…

*

Było ciemno. Biegłam. Wszędzie drzewa i korzenie. Ścieżka była usiana kamykami, które wykrzywiały mi kostki. Bałam się, że stracę równowagę. Lis warknął i popędził w moją stronę. Wiatr szeleścił złowieszczo w gęstym listowiu. Jaskinia, gdzie jest jaskinia? Musiałam ją znaleźć. Zupełnie sama, przerażona, biegłam w jedynym możliwym kierunku – jak najdalej od lisa. Zerknęłam gorączkowo przez ramię i zobaczyłam, że lis jest coraz bliżej. Przeskoczyłam przez korzeń i pognałam dalej. Wtedy wreszcie mignął mi przed oczami czarny otwór, gotowy przenieść mnie w bezpieczne miejsce i uwolnić od lisa. Spojrzałam do tyłu, potknęłam się o korzeń i upadłam na plecy. Lis w zwolnionym tempie poszybował w powietrzu, obnażając ostre kły, a ja osłoniłam twarz ramionami. Wiedziałam, że mnie rozszarpie.

*

Zbudziłam się zlana zimnym potem, trzęsąc się i z trudem łapiąc powietrze. Byłam w swoim pokoju. Jestem bezpieczna. To tylko sen. Tym razem zamiast znajomych zapachów domu uderzyła
mnie przykra woń moczu. Zmoczyłam łóżko.
Ukradkiem ściągnęłam pościel i usiadłam na brzegu łóżka, przyciskając kolana do brody. Wiedziałam, że w pokoju nie ma lisa, lecz mimo to bałam się postawić stopy na podłodze. Wyobrażałam sobie, że czai się pod łóżkiem, gotowy zatopić zęby w mojej kostce, gdy tylko dotknę palcami dywanu. Zebrałam się na odwagę i odskoczyłam od łóżka, najdalej jak umiałam, a potem podreptałam na paluszkach w stronę drzwi. Wilgotna koszulka nocna w misie ziębiła mi uda. Po cichu otworzyłam drzwi i rozejrzałam się po przedpokoju, żeby sprawdzić, czy gdzieś w pobliżu nie ma lisa. Kiedy się przekonałam, że droga wolna, powolutku ruszyłam korytarzem w kierunku sypialni mamy. Dotarł do mnie uspokajający rytm jej pochrapywania, gdy wpadłam do pokoju. Wskoczyłam do łóżka i zagrzebałam się w ciepłej pościeli. Dopiero tam, bezpieczna w swojej jaskini, mogłam w końcu pozwolić, by zmorzył mnie sen.
Mama i ja uciekłyśmy.
Ale nie byłyśmy wolne.

Rozdział 1

Trzydzieści dwie przeprowadzki w ciągu tyluż lat. Te ostatnie przenosiny były dla mnie chyba najradośniejsze. Po raz pierwszy jestem właścicielką domu. Zapuściłam korzenie i postanowiłam nie ruszać się trochę dłużej niż zwykle – mam taką nadzieję. Siedzę na swojej werandzie skąpanej w promieniach światła, które przepływają przez okna. Dłonie ogrzewa mi kubek ulubionej kawy Berres Brothers, gęstej od mleka. Jak to jest, że mam tyle szczęścia, myślę sobie.
Na zewnątrz ptaki wyśpiewują podziękowania za świeżo zawieszone karmniki wypełnione po brzegi nasionami. Wiosna w Michigan jest cudowna. Śnieg już stopniał, odsłaniając zbitą powłokę brązowej ziemi lekko zabarwionej smugami żółtawej zieleni. Obok mnie stoi niski stolik, który wygląda olśniewająco dzięki wiele mówiącym ozdobom na Nouruz, perskie święto Nowego Roku. To symboliczne nakrycie stołu, znane pod nazwą haft sin – dosłownie „siedem »s«”, służy za mapę pradawnej mądrości, która ma pokierować przejściem od jednego roku do następnego. Najważniejszym spośród zadań Nouruzu jest oczyszczenie. Oczyszczenie umysłu z negatywnych myśli, oczyszczenie ciała, a nawet oczyszczenie domu.
Popijam kawę i czuję przypływ ambicji. Nie wiem, czy to od tej całej gadaniny o wiosennym oczyszczeniu, czy na widok mojego haft sin, ale postanawiam, że dzisiaj będzie ten dzień, w którym uporam się z kilkoma ostatnimi już pudłami wrzuconymi do piwnicy, oznaczonymi jako „Różne”. Trzy miesiące ignorowania ich to wystarczająco długo.
Schodzę na dół, czując wręcz zachwyt, że te pokryte miękką wykładziną schody rzeczywiście należą do mnie. Przystaję na chwilę przy szklanych rozsuwanych drzwiach w nieurządzonym jeszcze pokoju, który pewnego dnia będzie przeznaczony na relaks, i przyglądam się niemal pustemu skrawkowi ziemi wokół patio. Przez częściowo zamarzniętą glebę przebijają się dopiero pierwsze kiełki tulipanów i żonkili. Krzewy bzu nadal są nagie. Nie mogę się doczekać, kiedy zapełnię tę przestrzeń kwiatami i ziołami, a może nawet kilkoma krzakami pomidorów. To jednak jest zadanie na inny dzień.
Piwnica jest niedokończona i w głębi znajduje się idealna kryjówka na rupiecie. Jeszcze zanim otworzę drzwi, wyrywa mi się westchnienie. Nie ma aż tak dużo tych pudeł do rozpakowania, mówię sobie, wchodząc do środka. Poczuję się lepiej, kiedy będę to już miała za sobą.
Stanowisko pracy jest gotowe. Na skraju rozkładanego stołu czeka nawet na mnie jakieś pudło, błagając, żebym je otworzyła. Szperając w nim, znajduję listy, wycinki prasowe, zdjęcia, odcinki biletów, czerwony breloczek do kluczy, który wygrałam w liceum w szkolnym konkursie talentów – przypadkowe przedmioty o znikomej albo żadnej wartości, chyba że sentymentalnej. Właśnie dlatego tak trudno rozpakować te pudła. Są pełne reliktów mojej przeszłości, które niezupełnie współgrają z teraźniejszością, a jednak nie umiem się ich pozbyć.
Przeczesuję kolejne warstwy, odnajdując wspomnienia, które obejmują całe moje życie, i uświadamiam sobie, że nie zanosi się na szybkie zakończenie tego zadania. Będzie ono wymagało wygodnego fotela i kolejnego kubka kawy. Przytrzymując pudło na biodrze, gaszę światło, zamykam drzwi i wracam na górę, na werandę.
Pierwszą rzeczą, która przykuwa moją uwagę, jest album ze zdjęciami. Ma granatową okładkę ozdobioną paroma gwiazdami i żółtym sierpem księżyca, bo „Mahtob znaczy blask księżyca”.
Uśmiecham się, myśląc o swoich kolegach, którzy dokuczali mi, powtarzając tę filmową kwestię. Gdy wyjmuję album z pudła, wyślizguje się z niego koperta i moje myśli zaczynają błądzić, cofając się o kilka lat, do ostatniego razu, kiedy próbowałam dokończyć uzupełnianie go.
Pracowałam wtedy jako opiekunka środowiskowa w pewnej organizacji zdrowia psychicznego w Michigan. Uwielbiałam swoją pracę, swoich kolegów, miasto, w którym mieszkałam, i swoją dziwaczną, eklektyczną grupę przyjaciół. Życie układało mi się dobrze, ale byłam niezwykle zapracowana. Kiedy nadarzyła się okazja, żeby wyjechać na długi weekend, natychmiast z niej skorzystałam i pakując się, pod wpływem kaprysu wrzuciłam do bagażu ten album oraz kopertę ze zdjęciami. Gdy samolot wystartował, zaczęłam układać w albumie stertę fotografii, rozmyślając, dlaczego właściwie nie mogę znaleźć czasu na takie drobne zajęcia w domu. Czy życie naprawdę musi być takie pracowite, zastanawiałam się, słuchając szumu samolotowych silników.
Gdy tylko zamieszkałam sama, moja sentymentalna matka zaczęła zapełniać mój dom stosami skarbów związanych ze wszystkimi aspektami mojego dziedzictwa, w tym pudłami pełnymi włożonych luzem fotografii z całego życia. Na odwrocie zdjęć dokumentujących pierwsze miesiące mojego dzieciństwa bezczelnie sadził susami lis z pieczątki – ten sam lis, który po naszej ucieczce latami prześladował mnie we śnie. Był to zaledwie jego kontur odbity czerwonym tuszem, ale podobieństwo nie pozostawiało wątpliwości. Szybował w powietrzu z rozpostartymi łapami, uszami skierowanymi do tyłu i wyciągniętym za siebie ogonem. Pod nim widniał napis drukowanymi literami: „Fox Photo”.
Zdjęcia, które miałam z sobą w samolocie, były świeższej daty. Nie zostały wywołane w zakładzie Fox Photo. Wiedziałam, że na odwrocie nie będzie żadnego drapieżnika, ale i tak sprawdziłam odruchowo. Był to nieświadomy nawyk, zrodzony z długich lat hiperczujności. Nie przez przypadek akurat takie wyobrażenie mój umysł zarejestrował w dzieciństwie jako symbol mojego ojca. Bądź co bądź to on był rodzinnym fotografem, a ja jego ulubionym modelem. Moje życie bardzo łatwo mogłoby potoczyć się inaczej. Zastanawiam się, kim byłabym teraz, gdyby wszystko poszło zgodnie z planem ojca.
Byłam zatopiona we wspomnieniach, kiedy zagadnęła mnie siedząca obok wytworna kobieta. Zauważyłam ją od razu, gdy tylko wsiadła do samolotu. Robiła piorunujące wrażenie, cała ubrana na czarno, nie licząc szpilek z lamparcim wzorem. Nosiła przesadnie dużą torebkę i modny słomkowy kapelusz, a jej krótkie blond włosy przytrzymywała para ogromnych designerskich okularów przeciwsłonecznych. Jak to często ze mną bywa, rozmowa szybko zeszła na literaturę i już po chwili gryzmoliłam tytuły polecanych przez nią lektur na marginesie książeczki z krzyżówkami z „New York Timesa”, którą zabrałam w podróż: Stowarzyszenie Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek, Służące, Kobieca Agencja Detektywistyczna nr 1.
Dość szybko zrezygnowałam z uzupełniania albumu. Włożyłam resztę zdjęć z powrotem do koperty i wcisnęłam je za tylną okładkę. Zupełnie obcy ludzie często otwierają przede mną serce. Jest to od dawna – przynajmniej od drugiej klasy – część mojego życia. Koleżanki ustawiały się w kolejce, czekając, żeby pohuśtać się obok mnie i jak mawiamy w środowisku zajmującym się zdrowiem psychicznym, „odtworzyć swoje uczucia”. Gdybym nie wiedziała, że to niemożliwe, myślałabym, że nad moją głową unosi się dymek z napisem: „Pomoc psychiatryczna – 5 centów” albo że mam na szyi tabliczkę z informacją: „Pani doktor przyjmuje”, coś w stylu Lucy z komiksu Fistaszki.
Moja towarzyszka podróży mówiła non stop przez resztę lotu i zanim wylądowaliśmy, przedyskutowałyśmy Szklany zamek, Wodę dla słoni i Sekretne życie pszczół, niczym przyjaciółki, które nie widziały się od wieków.
– Więc ile czasu masz do przesiadki? – zapytała, gdy czekałyśmy na swoją kolej, żeby popędzić do wyjścia.
– Około dwóch godzin.
– Czyli akurat tyle, żeby zjeść lunch.
To nie było pytanie.
Zaprotestowałam, ale nalegała. Skierowałyśmy się więc do restauracji, gdzie kontynuowałyśmy rozmowę przy winie i owocach morza. Poruszałyśmy jeden temat za drugim, a w końcu ta piękna kobieta opowiedziała mi o pewnym rozdzierającym serce przeżyciu z własnej przeszłości. Przez lata dźwigała ten emocjonalny ciężar w milczeniu, nie dzieląc się swoim cierpieniem nawet z najbliższymi przyjaciółmi.
Gdy jej oczy wypełniły się łzami, nie mogłam nie pomyśleć o sfatygowanej czarnej ramce, która stała na rogu mojego biurka w pracy. Na kremowym lnianym papierze wydrukowałam słowa wiersza Tkacz. Zostały zapisane dokładnie tak, jak mnie ich nauczyła moja przyjaciółka Hannah w dniu wręczenia świadectw w szkole średniej. Miałam wtedy osiemnaście lat i był to jeden z najsmutniejszych dni w moim życiu.
To, co opisywała moja nowa znajoma, z pewnością zaliczało się do ciemnych nici. I jak we wszystkich niciach, byłam o tym przekonana, gdzieś w nich kryło się błogosławieństwo, niezależnie od tego, czy potrafiłyśmy je dostrzec, czy nie.
– Nie mogę uwierzyć, że opowiadam ci o tym – powiedziała, pociągając nosem. – Mam wrażenie, jakbym znała cię od lat, ale właśnie sobie uświadomiłam, że nawet nie wiem, jak ci na imię.
– Mam na imię Mahtob – powiedziałam z uśmiechem, wyciągając rękę nad stolikiem, żeby z udawaną powagą uścisnąć jej dłoń.
– Mahtob. Jakie piękne imię. Skąd pochodzi?
– Jest perskie.
– Perskie to znaczy irańskie?
– Uhm – odpowiedziałam, sącząc swojego rieslinga. – Mój tato był z Iranu.
– Kilka lat temu czytałam ciekawą książkę – zaczęła, delikatnie ocierając oczy serwetką z materiału.
Od razu się zorientowałam, do czego zmierza.
– To było o pewnej kobiecie z Michigan, która wyszła za Irańczyka – ciągnęła. – Zabrał ją i ich małą córeczkę w odwiedziny do rodziny w Iranie, a potem trzymał je jako zakładniczki. Tam wtedy trwała wojna, były bombardowania. To się wydarzyło naprawdę. Potrafisz sobie w ogóle wyobrazić coś takiego? W końcu matka i córka uciekły. To była niesamowita historia. Nakręcono nawet film na jej podstawie. Jaki ona miała tytuł?
– Tylko razem z córką.
– Tak. Tylko razem z córką. No właśnie. Czytałaś ją?
– Nie – zachichotałam. – Ja ją przeżyłam.

 
Wesprzyj nas