Wasilij Gołowanow w poszukiwaniu sensu życia wybrał się na syberyjską wyspę Kołgujew. Książka będąca rezultatem jego wyprawy plasuje się w pół drogi pomiędzy literaturą podróżniczą, a traktatem filozoficznym.


W połowie XIX wieku amerykański pisarz Henry David Thoreau wybrał się samotnie nad staw Walden i zamieszkał nad nim na dwa lata. Życie w dziczy zaowocowało zbiorem esejów filozoficznych mających sprowokować czytelników do uważnego przyjrzenia się cywilizacji, w której żyją, w coraz większym stopniu naznaczonej konsumpcjonizmem. Zderzenie surowości opisów przyrody z głębią myśli filozoficznej sprawiło, że „Walden”, wydany w 1854 roku, jest po dziś dzień aktualny. Chociaż za życia autora książka nie spotkała się z dużym zainteresowaniem, to po jego śmierci zyskała wielki rozgłos. Współcześni autora nie mieli ochoty na krytyczny wgląd w swoje życie, pokolenia późniejsze – owszem.

„Walden” pojawia się tutaj dlatego, że dzieło Thoreau przypominało mi się wielokrotnie podczas lektury „Wyspy” Wasilija Gołowanowa. Ten rosyjski dziennikarz także postanowił spędzić nieco czasu w dziczy. W XXI wieku może się to wydawać dość trudnym wyzwaniem, zważywszy na zacieśniające się powiązania w naszej „Globalnej Wiosce”, ale w zdającej się nie mieć kresu Rosji, jednak osiągalnym. Gołowanow wsiadł w pociąg w Moskwie i wyruszył na Syberię, w kierunku wyspy Kołgujew. „Wyspa” stanowi literalny opis tej podróży, połączony z relacją z tej ważniejszej podróży – wgłąb siebie.

Z jakiegoś powodu te wewnętrzne peregrynacje udają się pisarzom najlepiej w miejscach zapomnianych przez Boga i większość ludzi. Kołgujew to straszne miejsce do życia. Drewniane budy sprawiające wrażenie prowizorycznych lepianek, prąd z generatora dystrybuowany tylko o określonych godzinach, stałe problemy z aprowizacją, przelane litry wódki i krwi reniferów. Czytając „Wyspę” trudno uniknąć pytania: to jeszcze życie czy już egzystencja? W tym miejscu, składającym się z licznych bezsensów, Gołowanow znajduje sens, którego szukał.

Czytając „Wyspę” trudno uniknąć pytania: to jeszcze życie czy już egzystencja?

Zderzenie nowoczesnej cywilizacji z pierwotną społecznością pozwala spojrzeć innymi oczami na nasz świat. To motyw, który w literaturze wciąż powraca, jego zgłębianie wciąż na nowo odpowiada na potrzeby kolejnych pokoleń. Wasilij Gołowanow zostawił w Moskwie swoją rodzinę, by dowiedzieć się czegoś o sobie, swoim pokoleniu i świecie. Tam gdzie pierwotna surowość otoczenia wymusza hardość charakterów, zadawał pytania i przyglądał się z uwagą pojawiającym się odpowiedziom.

„Wyspa” jest dobrze napisaną hybrydą – na jej stronach przeplata się reportaż, dokument z miejsc obwiedzionych wnikliwym okiem doświadczonego reportera, pamiętnik z podróży bogaty w osobiste spostrzeżenia i przelane na papier uczucia, a także traktat filozoficzny. Czy na miarę „Waldena”, to będą w stanie ocenić zapewne dopiero kolejne pokolenia, które nie zastaną już głuszy i dziczy sprzyjającej wewnętrznym monologom, nawet na Syberii. Tomasz Orwid

Wasilij Gołowanow, Wyspa, czyli usprawiedliwienie bezsensownych podróży, Przekład: Magdalena Hornung, Wydawnictwo Literackie, Premiera: 18 marca 2016

kup książkę

Wasilij Gołowanow
Wyspa, czyli usprawiedliwienie bezsensownych podróży
Przekład: Magdalena Hornung
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 18 marca 2016

Wyprawa

Ptasie obrączki

Pierwszą reakcją na celny strzał jest natychmiastowa czysta radość z upolowanej zdobyczy. Nasz przewodnik Alik Ardiejew strzelał z około pięćdziesięciu metrów. Miał stare naboje i zdarzało się, że ta jego strzelbina — małokalibrowa ptaszniczka z pryszczami rdzy na lufie — wystrzeliwała nie za pierwszym razem, tylko na przykład za trzecim albo nawet za piątym. I to nie śrut, tylko kulę. Padł strzał, można powiedzieć nieoczekiwanie, podbiegłem do gęsi, nie żyła, tylko plamka krwi czerwieniała jej na piersi, oczy się zamknęły. Ale okazało się jeszcze coś: po pierwsze, gęś była zaobrączkowana, a po drugie — ciepła. Ciepła! Byliśmy bardzo głodni, ale jeszcze bardziej zmarznięci, niejedną godzinę snując się po tundrze. Od morza jak zwykle napływała lodowata mgła, z nosa ciekło, ręce całkiem przemarzły i były jak z gumy.
Podnosząc gęś, poczułem to ciepło niedawnego życia, zanurzyłem ręce w jej pierzu jak w mufce i mocno ścisnąłem gorące ciało. Grzałem skostniałe ręce, prosząc w duchu zastrzeloną gęś o wybaczenie i jednocześnie ciesząc się na myśl, że za godzinę, dwie, gdy dojdziemy wreszcie do obozowiska i rozpalimy ogień, ta gęś zmieni się w pyszną, złocistą gęsią zupę i podzieli się ciepłem swego życia ze wszystkimi. Tymczasem wykorzystywałem ją sam, obmacując po drodze biedaczkę: oskubałem i pierze, i puch, a jednak całkiem goła wciąż była ciepła, tyle w niej było życia!
Myśli o gęsi i o tym, co zyskujemy kosztem jej życia, a ściślej mówiąc, śmierci, zaprzątnęły mnie tak dalece, że ostatni etap okazał się łatwy do przebycia, mimo że szliśmy po okolicy bardzo niesprzyjającej chodzeniu: są takie tereny w tundrze, gdzie cała ziemia jest w dziwny sposób powgniatana, jest na niej odciśnięty wzór jakby obrączek powstający wskutek niepojętych geometrycznych dziwów zmarzliny. Rowki tworzące te kręgi porasta ciemniejszy zielony mech, dlatego wzór jest tak wyraźny — jakby się szło po bezbrzeżnym dywanie z powtarzającym się bez końca motywem. Miękkość dywanu i rowki stanowią przeszkodę w marszu, ale i tak budzi się w człowieku chłopięca potrzeba przeskakiwania z kręgu do kręgu, jak z jednego świata do drugiego. Albo z jednej zagadki do drugiej.

*

Dzieje odkrycia wyspy, której zdecydowałem się być piewcą, zawierają jeden z najciekawszych, skończonych tematów, jakich historia zna wiele. I nic dziwnego, że wpleciony jest weń ptasi motyw. Wyspa ze swoimi bezkresnymi bezdrzewnymi dolinami i łabędzimi jeziorkami, z ilastymi, porośniętymi rdestem ptasim łajdami w ujściach rzek, ustronnymi zakątkami z kępkami i krzaczkami dla kuropatw, urwiskami dla sów i bielików, bagnami dla biegusów i łachami dla mew — to przecież wszystko, szczerze mówiąc, ziemia ptasia, ptasi raj, nie oferuje raczej szczęścia plemieniu adamowemu. Ale człowiek wygnany ze swego raju rad jest i cudzemu. Pomorców przyciągnęły na wyspę gęsi: niezliczone podniebne stada sunęły z macierzystych stron na Północ, na nieznane pastwiska, a za nimi ruszyły łodzie i kocze łowieckie po wymoszczonym niebieskimi falami lodowatym morzu.
Europejczyków natomiast zwabił na niegościnne wybrzeże wyspy ptak od dawna równie ceniony w Europie jak złoto, broń czy rasowy koń. Tu właśnie rodzi się temat: w drugiej połowie XIII wieku wenecjanin Marco Polo, wyruszywszy do Chin, zrządzeniem losu znalazł się na dworze Kubilaj-chana. Kilka lat później Kubilaj-chan wypuścił miłościwie swych gości, wskazując szlak karawanowy do Indii, ale przedtem skłonił do służby w dyplomacji i kazał się zabawiać opowieściami o dziwnościach Zachodu. Marco Polo, podróżując z posłami chana we wschodnich granicach imperium potomków Czyngis-chana, rozpościerającym się na pół świata, zebrał pierwsze informacje o morzach i wyspach tego wielkiego, niezdobytego państwa moskiewskiego, które leżało na północ od ziem obracanych przez Tatarów w perzynę. Pisze tak: „Jest to kraj rozległy, sięgający do Oceannego Morza. I mówię wam, na morzu owym mają wysp kilka, na których żyją liczne krogulce i liczne sokoły wędrowne, które rozwożą do rozmaitych krajów świata”.
Marco Polo wymienił wszystkie znane mu imiona tajemnicy, która zostanie odgadniona dopiero trzy wieki później: Chiny, nieznana wyspa na północnym morzu, ptak sokół. Informacje Marca Polo przeszło sto lat należały do wiedzy ściśle książkowej: słowo nie pociągnęło za sobą konsekwencji, było nasionkiem, jeszcze nie zakiełkowało. Kiedy jednak w 1475 roku wielki architekt Arystoteles Fioravanti przyjechał do Moskwy budować sobór Zaśnięcia Matki Bożej na Kremlu, musiał przede wszystkim spełnić życzenie zezwalającego mu na wyjazd księcia Sforzy, mianowicie złowić dla niego na Północy białozora potrzebnego może do polowań, może do wróżb. Fioravanti życzenie spełnił, chociaż nie całkiem dokładnie, wybrał się w tym celu prawdopodobnie na Wyspy Sołowieckie.
Pomijamy tu milczeniem stosunki Wielkiego Księstwa Moskiewskiego z Italią w XV–XVI wieku, żeby zachować przejrzystość narracji. A implikowały one ogromne możliwości rozwoju kultury, których tylko znikoma część nabrała realnych kształtów. Może to dzisiaj dziwnie brzmi, ale do konsekwencji tych stosunków należy szereg odkryć geograficznych na morzach północnych. Oto nowy krąg niekończącej się spirali czasu — w ten sposób ptak zakreśla na niebie kręgi, wypatrując zdobyczy.
Kiedy w 1525 roku wielki książę moskiewski Wasyl III uznał za stosowne przesłać do Rzymu odmowę przejścia na katolicyzm, wybrał jako wysłannika człowieka znającego się na sprawach europejskich. Był to Dmitrij Gierasimow, wówczas zwolennik orientacji prozachodniej, bibliofil, tłumacz literatury kościelnej i dyplomata; gościł już w Danii i opłynął Skandynawię. We Włoszech poznał historyka Paola Giovia (Joviusa) i opowiedział mu o dojrzewającym w jego umyśle projekcie dotarcia do Chin drogą wodną — „trzymając się prawego brzegu” północnego morza, płynąc cały czas na wschód, „jeżeli po drodze nie napotka się jakiegoś lądu”. Jeszcze tego samego roku Giovio opublikował w traktacie o Rosji opowieść Gierasimowa, która stając się znana w Europie, nie pozostała bez echa. Zaledwie trzy lata przedtem powrócił z wyprawy dookoła świata statek „Victoria”, jedyny z flotylli Magellana. Marzenia o bajecznych skarbach Kochinchiny i Indii rozpalały nawet najtrzeźwiejsze umysły.
Giovio ukrył tylko mapę sporządzoną przez Battistę Agnese na podstawie rysunku Gierasimowa, być może świadomie nie chcąc ułatwiać zadania dwóm nowym europejskim państwom — Holandii i Anglii, które szybko i pewnie marginalizowały swoich konkurentów w handlu światowym. Niemniej to właśnie Anglicy pierwsi zdecydowali się dotrzeć do Chin albo Indii zgodnie z koncepcją Gierasimowa przez Ocean Arktyczny. Oczywiście nie zdawali sobie absolutnie sprawy, jak trudne, a właściwie beznadziejne jest ich przedsięwzięcie. Owszem, pokutowały w Europie mniemania, że do Chin wcale nie jest aż tak daleko, że być może wystarczy znaleźć wpadającą do północnego morza wielką rzekę, która wypływa z pewnego ogromnego jeziora, nad którym właśnie leży stolica Państwa Środka — Pekin.
Tak czy owak w 1553 roku sir Hugh Willoughby zorganizował w tym celu wyprawę, angażując nawigatora Richarda Chancellora, który wyrobił sobie pojęcie o północnych morzach na podstawie traktatu Giovia. Dwa z trzech statków flotylli angielskiej nosiły nazwy hiszpańskie, były prawdopodobnie zdobyczne. Mimo optymistycznych nazw nie miały szczęścia. Odepchnięte przez burzę od trzeciego statku — który Chancellor w końcu doprowadził do „różowej wyspy” koło zachodniego Ujścia Nikolskiego Dwiny (otwierając w ten sposób Anglii drogę morską do Rosji) — długo błąkały się po ponurych północnych morzach, dopóki nie stało się oczywiste, że nie ma tam żadnej drogi do Chin, a przynajmniej tym razem się jej nie znajdzie. W drodze powrotnej statki Willoughby’ego próbowały pod koniec sierpnia wypłynąć na Morze Białe, lecz jesienne sztormy wraz z kipiącymi prądami wirującymi w białomorskim gardle okazały się zbyt niebezpieczne. Postanowiono w związku z tym zatrzymać się na zimę na północnym brzegu Półwyspu Kolskiego w Zatoce Nokujewskiej, w pobliżu ujścia rzeki Warziny, w miejscu zwanym przez Pomorców „okrągłym obozowiskiem” — osłoniętym wyspą od silnych wichrów miejscu postoju na szlaku do krajów wareskich. Tutaj wszyscy członkowie angielskich załóg zginęli z głodu i zimna*.

* Wyjaśnienie to wydaje się naturalne, niemniej budzi wątpliwości specjalistów. Odkryte przez Pomorców statki Willoughby’ego „Bona Esperanza” i „Bona Confidentia” były w świetnym stanie. „Trudno sobie wyobrazić — pisze badacz Wasilij Galenko — by zagrożeni śmiercią Anglicy nie wykorzystali drewna z tych statków, aby się ogrzać. Zachowały się w całości przez 33 miesiące i po przybyciu nowych załóg znowu wyruszyły w morze. Zapasów żywności musiało być tyle, żeby starczyło na całą drogę do Chin. Pozostaje tylko szkorbut. Ale ta choroba nie rozwija się tak szybko i śmierć 63 marynarzy z powodu szkorbutu w ciągu czterech miesięcy wydaje się mało prawdopodobna”. Wprawdzie są to wątpliwości uzasadnione, ale żadnej innej wersji na temat śmierci Anglików nie ma. Czterdzieści lat później towarzyszy Barentsa czekały o wiele cięższe warunki na Nowej Ziemi. Ale załoga bezgranicznie ufała Barentsowi, znając jego doświadczenie. Dla Anglików właśnie brak doświadczenia sir Willoughby’ego (była to jego pierwsza w życiu wyprawa morska) mógł się okazać zgubny.

Został wszakże odnaleziony dziennik Willoughby’ego, gdzie pod datą 14 sierpnia widnieje notatka o jakimś lądzie oznaczonym 72 stopniem szerokości geograficznej północnej: „Spuściliśmy szalupę, żeby zobaczyć, co to za ląd, ale szalupa nie mogła przybić do brzegu z powodu płycizny i nagromadzenia lodu. Poza tym na lądzie nie było widać śladów pobytu człowieka”. Na mapy z XVI i początku XVII wieku „Ziemia Willoughby’ego” została jeszcze naniesiona raz jako odrębna wyspa, a raz jako nieznany ląd, mimo że po ekspedycjach holenderskich w poszukiwaniu drogi północno-wschodniej można było z całą pewnością stwierdzić, że we wskazanym miejscu nie ma żadnego lądu, do określenia współrzędnych musiał zakraść się błąd… Czasami Nową Ziemię podaje się za ląd, który widzieli podróżnicy, jednak szwedzki badacz Arktyki Adolf Nordenskiöld wyraził kategoryczne przekonanie, że „Ziemia Willoughby’ego” nie mogła być niczym innym, jak tylko wyspą Kołgujew.
Powoli, ale nieubłaganie zacieśnia się krąg narracji wokół wspomnianych po raz pierwszy przez Marca Polo bezimiennych wysp północnych, które dwa i pół wieku później nieoczekiwanie dla Anglików znajdą się na ich drodze do Chin i Indii, podobnie jak kiedyś dla weneckiego podróżnika była to tatarska orda. Do tego, żeby krąg się zamknął, trzeba tylko, bagatelka, ponazywać lądy i złowić ptaka.

 
Wesprzyj nas