Księga zachwytów to subiektywny przewodnik Filipa Springera po olśnieniach, zachwytach i kilku rozczarowaniach, których doświadczył przyglądając się polskiej architekturze i pisząc o niej w ostatnich latach. To swoista nauka o przestrzeni, o Polsce i jej historii, o ludziach.


Księga zachwytówZachowując przewodnikowy charakter publikacji, autor znalazł ciekawe realizacje we wszystkich zakątkach kraju. Pokazuje obiekty, które w polskiej architekturze mogą i powinny urzekać, ujmować, albo chociaż skłaniać do namysłu.

Opowiada o najróżniejszych budynkach – tych znanych, jak Pałac Kultury i Nauki w Warszawie, jak i tych zupełnie zapomnianych jak dom handlowy w Mławie, tych istniejących od dawna jak planetarium w Chorzowie, jak i tych całkiem nowych jak Pixel w Poznaniu, tych spektakularnych jak Skytower we Wrocławiu, i tych niepozornych jak świetlica wiejska w Rakowni.

Jednymi Filip Springer się zachwyca, na inne patrzy krytycznie. Zawsze z właściwą sobie przenikliwością, erudycją i iście angielskim poczuciem humoru.

Filip Springer (ur. w 1982 roku) – reporter i fotograf, zadebiutował bestsellerową książką „Miedzianka. Historia znikania”, która w 2011 roku znalazła się w finale Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego w kategorii reportaż literacki. W swoich kolejnych książkach, m.in. „Źle urodzone. Reportaże o architekturze PRL-u” czy „Wanna z kolumnadą. Reportaże o polskiej przestrzeni”, wprowadzał Polaków w świat architektury. W 2015 roku ukazała się jego czwarta książka – „13 pięter”.

Filip Springer
Księga zachwytów
Wydawnictwo Agora
Premiera: 17 marca 2016
kup książkę

Księga zachwytów

Początki rewolucji

Dworce kolejowe Warszawa Ochota i Warszawa Powiśle

Wszystko zaczęło się właśnie tutaj. Był rok 2006, władze PKP przymierzały się właśnie do remontów przystanków kolejowych linii średnicowej. Na pierwszy ogień miały pójść Warszawa Ochota i Warszawa Powiśle. Zaprojektowali je, jak wiele innych warszawskich i podwarszawskich dworców, Arseniusz Romanowicz i Piotr Szymaniak. Obaj przez niemal całe swoje twórcze życie związani byli z kolejnictwem, sami o sobie żartowali, że są „wykolejeni”. Jeszcze przed wojną pracowali przy projekcie warszawskiego Dworca Głównego. Razem też przez 29 (!) lat projektowali Dworzec Centralny w Warszawie. Piotr Szymaniak nie doczekał rozpoczęcia jego budowy, umarł dziesięć lat wcześniej, w 1961 roku. Oba przystanki już w momencie powstania były dowodem tego, że chcieć to naprawdę znaczy móc i pieniądze nie mają wielkiego znaczenia. O ile bowiem w przypadku Dworca Centralnego władze nie liczyły się właściwie z kosztami, o tyle w przypadku innych inwestycji realia były już bardziej brutalne. Architekci nie mogli sobie pozwolić na szlachetne materiały, przemyślne technologie czy drogie rozwiązania. Postanowili więc zastąpić je konstrukcyjną finezją i funkcjonalną racjonalnością. I tak tym, co stało się znakiem rozpoznawczym obu dworców były łupinowe dachy z betonu o dynamicznych kształtach, które wraz z przemyślnymi przeszkleniami nadały pawilonom niesłychanej wręcz lekkości.
Przez lata zaniedbań oba przystanki mocno podupadły, po 1989 roku obrosły też wszystkimi możliwymi konsekwencjami żywiołowej transformacji. Było jasne, że budynki wymagają pilnej architektonicznej interwencji. W ogłoszonym przez kolej przetargu na modernizację obiektów głównym kryterium oceny ofert była cena. To nie rokowało najlepiej, tym bardziej że już sam Romanowicz ostrzegał przed kolejarzami, mówiąc, że to najgorszy typ inwestora, jaki może się przytrafić architektowi.
I oto stał się cud. Przetarg na modernizację obu dworców wygrała pracownia Maas Projekt z Warszawy. Złożyli oni najtańszą ofertę, ale postanowili podejść do obu budynków jak do zabytków. Co więcej, w toku prac projektowych sami doprowadzili do wpisania obiektów do konserwatorskiej ewidencji. A trzeba wiedzieć, że takie działanie z reguły utrudnia, a nie ułatwia prace modernizacyjne. Wszystko udało się jednak nad wyraz dobrze. Oba dworce wypiękniały, modernizacja przebiegła bowiem w duchu przywrócenia obiektom dawnej świetności.
„Wzięliśmy udział w przetargu także dlatego, że wiemy, jak różni inwestorzy i PKP traktują obiekty użyteczności publicznej – wyznał po kilku latach Henryk Łaguna z Maas Projektu. – Zazwyczaj je niszczą. Władze kolei nie dają sobie rady z utrzymaniem historycznych dworców”.
Ochota i Powiśle w wykonaniu Maas Projektu stworzyły precedens. Jego śladem poszli następni, kolej w swym genetycznym zapale do systemowego partactwa straciła argumenty – znów okazało się, że da się pewne rzeczy zrobić tanio i dobrze. Rok później dolny pawilon dworca PKP Powiśle zmodernizowała grupa projektowa Centrala. Urządzono w nim modną klubokawiarnię. W projekcie zadbano nawet o takie detale jak oryginalna mozaika na podłodze. Ubytki w niej uzupełniano płytkami wygrzebanymi z gruzów po burzonych ściankach.
„Nie chcieliśmy robić z Powiśla znaku naszych czasów. Chcieliśmy odtworzyć budynek Romanowicza i Szymaniaka” – mówiła Małgorzata Kuciewicz z Centrali. Zaprojektowana przez nich przebudowa i tak stała się, wraz z wcześniejszymi dokonaniami Maas Projektu, symbolem i ostatecznym argumentem za tym, że powojenny modernizm może być piękny, elegancki i funkcjonalny. I że trzeba go chronić – remontować, a nie wyburzać.

Osiłek kontra intelektualista

Drapacze chmur Żagiel (Złota 44) i Cosmopolitan (Twarda 2/4)

„Jak dla mnie, tego budynku nie musi kochać cała Warszawa. Wystarczy, że znajdę 266 osób, którym się spodoba” – mówił „Gazecie Wyborczej” w lipcu 2013 roku Roger Black, dyrektor kreatywny Orco Property, spółki, która wybudowała wieżowiec przy ulicy Złotej 44. Było to jedno z najbardziej aroganckich zdań, jakie zostały wypowiedziane publicznie na temat architektury w ostatnich latach.
Po dwóch latach ta arogancja została surowo ukarana, Orco Property straciło na wieżowcu fortunę i musiało sprzedać go ze stratą. Media okrzyknęły tę inwestycję największą deweloperską wtopą wolnej Polski. Rogerowi Blackowi nie udało się bowiem znaleźć 266 przekonanych do tego budynku.
Wszystko rzecz jasna miało wyglądać zupełnie inaczej. Kilka lat wcześniej gruchnęła w Warszawie wieść, że nowy drapacz chmur zaprojektuje tu nie kto inny, jak jeden z najbardziej znanych starchitektów – mający polskie korzenie Daniel Libeskind. Stolica łaknęła takich gwiazd, do tej pory mogła się bowiem pochwalić jedynie Metropolitanem Normana Fostera wybudowanym w początkach millennium na placu Piłsudskiego. Nikt nie zwracał więc uwagi, że Libeskind to nazwisko na Zachodzie już nieco przebrzmiałe, modne natomiast coraz bardziej w zbudowanych na ropie i gazie satrapiach środkowej Azji i Bliskiego Wschodu. Jego Żagiel miał być nową ikoną Warszawy, która stanie w bezpośrednim sąsiedztwie ikony już istniejącej, czyli Pałacu Kultury i Nauki. Na wizualizacjach obiekt Libeskinda rzeczywiście robił wrażenie kawałka wydętej wiatrem materii. Trudno było odmówić mu lekkości i finezji.
Rzeczywistość okazała się nieco mniej zachwycająca. Ciężki kloc, który stanął u zbiegu Złotej i Emilii Plater, w niewielkim tylko stopniu przypominał lekką bryłę z komputerowych renderów. Te zostały zresztą szybko sparowane przez internautów ze zdjęciami budowanego wieżowca. To właśnie w odniesieniu do takiego porównania, obnażającego wszystkie słabości budynku Libeskinda, swoją złotą myśl wypowiedział Roger Black. Na reakcję było już za późno. Całą sprawę najzgrabniej podsumował krytyk architektury Tomasz Malkowski, mówiąc, że „wizualizacje są dzisiaj czymś w rodzaju pornografii architektury”.
W tym samym czasie i bardzo po sąsiedzku piął się do góry inny budynek. Na północnym końcu ulicy Emilii Plater powstawał bowiem Cosmopolitan zaprojektowany przez o wiele mniej znanego niemieckiego architekta Helmuta Jahna. To prosta, ascetyczna wręcz wieża na kilkupiętrowym postumencie, która stanowi efektowne i eleganckie domknięcie perspektywy ulicy. Grzechem pierworodnym tego typu obiektów jest zwykle dominacja, Helmutowi Jahnowi udało się tego grzechu tutaj jakimś cudownym sposobem uniknąć. Jego budynek jest wysoki, lecz wąski, co nadaje mu smukłości i lekkości. Czerwone podniebienie nadwieszonego pierwszego piętra części wieżowej to jedyny akcent kolorystyczny w całej bryle. Reszta to ciemne, opalizujące szkło, które przyjemnie odbija niebo i budynki znajdujące się dookoła.
Oba budynki bez wątpienia zmieniły panoramę tej części Warszawy. Na obu można się doskonale nauczyć tego, czym jest architektoniczna klasa. Żagiel Libeskinda zachowuje się jak osiłek, który za wszelką cenę próbuje na siebie zwrócić uwagę. Tego pobije, tamtego zakrzyczy, jak trzeba będzie, to postraszy kumplami. Cosmopolitan Helmuta Jahna to raczej elegancki intelektualista, który przedkłada siłę argumentów nad argumenty siłowe. Wie, że koniec końców wyjdzie na jego.
I ma rację.

Świątynia wiedzy

Biblioteka Uniwersytecka w Warszawie

„Nasze proste dominowanie nad Ziemią przez niszczenie i zużywanie, tradycyjnie przeważający stosunek do Ziemi, musimy zastąpić przez współżycie i odtwarzanie” – pisze na swojej stronie internetowej (Mbarch.pl) Marek Budzyński, architekt, intelektualista i modernista, który rozczarował się modernizmem. To on w latach 70. i 80. projektował jedno z największych warszawskich blokowisk – Ursynów Północny. Już wtedy rozumiał, co widać też w wymyślonej przez niego przestrzeni, że modernistyczne dogmaty to ślepa uliczka. Przede wszystkim znany jest jednak Budzyński z projektowania świątyń. Ursynowski kościół Wniebowstąpienia Pańskiego stał się na długo znakiem rozpoznawczym jego pracowni. To także on jest autorem niezrealizowanej koncepcji Świątyni Opatrzności Bożej w Warszawie, która lokowała się o kilka klas wyżej od tego, co obecnie powstaje na Polach Wilanowskich. Filozofię świątyni Marek Budzyński przekładał i nadal przekłada także na inne swoje realizacje: siedzibę Sądu Najwyższego w Warszawie (1999) czy Operę Podlaską w Białymstoku (2012). Tak też jest bez wątpienia w przypadku Biblioteki Uniwersyteckiej na Powiślu.
Już z zewnątrz widać, że to świątynia książki i wiedzy. Monumentalna bryła, szlifowany beton, patynowana na zielono miedziana blacha i dużo zieleni. Roślinyzajmują tu nie tylko trzy elewacje, ale też dach, na którym urządzono ogród – dziś obowiązkowy punkt wycieczek po Warszawie i ulubione miejsce sesji fotograficznych młodych par. Wszak jak pisał (na swojej stronie) architekt: „Nowo kreowany obiekt musi dążyć do minimalizacji zużycia energii i emisji zanieczyszczeń – dążyć do zamknięcia cyklu zużywania i odtwarzania w ramach swojej kubatury i działki”. Ogród na dachu ma więc być rekompensatą dla miasta i jego mieszkańców, uzupełniać żywą zielenią zawłaszczoną przez budynek przestrzeń.
Świątynność całego założenia podkreśla też elewacja od strony ulicy Dobrej. Tu umieścił Budzyński cytaty z indyjskiej Rygwedy, starotestamentowej Księgi Ezechiela, reguły chemiczne i matematyczne, a także „Wykład cnoty” Jana Kochanowskiego. W środku do księgozbioru prowadzą zaś monumentalne schody u stóp kolumnady filozofów z figurami największych polskich myślicieli: Kazimierza Twardowskiego, Jana Łukasiewicza, Alfreda Tarskiego i Stanisława Leśniewskiego.
Jest to więc architektura zbudowana na narracji, przepełniona, a niekiedy być może nawet upstrzona symbolami i wątkami. Budynek, który, jak napisał krytyk architektury Grzegorz Piątek, „trzeba także czytać, a nie tylko oglądać”.
Biblioteka broni się przede wszystkim funkcjonalnością i wygodą użytkowania. Naturalne światło zostało tu przemyślnie wprowadzone w zakamarki, które wydawały się wręcz skazane na ciemność. Niekiedy, jak w czytelni ogólnej, jest go wręcz za dużo. Genialnym i świetnie funkcjonującym pomysłem Budzyńskiego jest też wewnętrzna, zadaszona uliczka obstawiona punktami handlowymi i usługowymi. Mówi się tu nieco ciszej, zachowuje z większym umiarem. Bukiniści z prowizorycznych straganów sprzedają używane książki. Panuje atmosfera pewnej wzniosłości i uroczystości.
Biblioteka została oddana do użytku pod koniec 1999 roku. Jest ona znakomitym, kto wie, czy nie najwybitniejszym architektonicznym podsumowaniem lat 90. Jest w niej rozmach i fantazja czasu transformacji, ale też architektoniczna dojrzałość, klasa i racjonalność. Mimo że taki sposób projektowania jest już dziś archaiczny, sam budynek znosi próbę czasu nadzwyczaj dobrze, starzeje się z godnością. To po prostu architektoniczna pamiątka z nie tak znowu dawnej przeszłości.


 
Wesprzyj nas