„Opętanie. Liban” powstało z osobistej fascynacji miejscem, które kojarzy się z migawkami rozwścieczonego tłumu albo dokąd cichaczem eksportujemy broń…


Opętanie. LibanWiem, Bliskiego Wschodu można dziś mieć dosyć. Jego wszechobecność w mediach jest tyleż natarczywa, co mętna. Ale obrazy z telewizji i te w naszych głowach, to przede wszystkim opowieści o nas samych. O naszym opętaniu.

Bohaterów „Opętania” w różny sposób łączy Liban. Są to jednak pojedynczy ludzie, a nie jacyś -anie czy -owie. Każdy z nich ma prawo do swojej historii, lecz również może zachować coś w tajemnicy. Dlatego ich portrety nie stronią od sekretów. Syryjsko-libański poeta Adonis powiedział kiedyś, że od Orientu można nauczyć się otwartości na niewytłumaczalne. Liban jest niewytłumaczalny, opętanie też.

Na koniec spójrzmy na własne podwórko. Jak to jest z naszą nową Europą: wspólnota wielkich narodów czy federacja małych ojczyzn? A co gdyby to właśnie Liban posłużył jako przykład autentycznego pluralizmu: wielokulturowej republiki wolnej od dominacji jakiejkolwiek z grup? Ze swoimi okresami prosperity i konfliktów (a niby w Europie krew się nie lała?), Liban jako ponowoczesny projekt zdecentralizowanego państwa w wiecznym stadium powstawania? I to nie otoczony unijnym ciepełkiem, ale w warunkach bojowych, gdzie przynależność narodową i religijną potężni sąsiedzi wypisują krwią na sztandarach.

Jan Subart (właśc. Stanisław Strasburger) jest pisarzem i menadżerem kultury. Zajmuje się zagadnieniami wielokulturowości, migracji i pamięci zbiorowej. Debiut Subarta „Handlarz wspomnień” ukazał się również w Libanie i jest pierwszą od dziesięcioleci powieścią polskojęzyczną w przekładzie arabskim. Autor mieszka na przemian w Kolonii, Bejrucie i w Warszawie. Posługuje się również pseudonimem Jonasz Ryba.

Jan Subart
Opętanie. Liban
Państwowy Instyutut Wydawniczy
Premiera: 27 maja 2015
kup książkę

Opętanie. Liban

ZAMIAST PRZEDMOWY

Warszawa, 2015

Czy oglądaliście kiedyś stare fotografie z podróży na Bliski Wschód? Zdjęcia pełne są starożytnych ruin, podupadłych starówek oraz tego, co do dziś kojarzy się z Orientem: minaretów, kopuł, mężczyzn w turbanach i zakwefionych kobiet z dzbanami na głowach. Widoczki średniowiecznych bram miejskich były równie popularne. Najlepiej, aby panoramę dopełniała pani z dzieckiem na osiołku.
O czym to świadczy? Czy ówcześni mieszkańcy Bliskiego Wschodu żyli w ruinach, jeździli na osiołkach i od rana do nocy nosili dzbanki na głowie? – Sprawa jest oczywista – twierdzi popularny publicysta i producent telewizyjny, Karl Sabbagh. – Przecież autorzy tych zdjęć podróżowali do Ziemi Świętej. Współczesność interesowała ich o tyle, o ile odpowiadała fantazjom, z którymi przyjechali: fikcyjnym scenkom opisywanym w tekstach sprzed dwóch tysięcy lat oraz malowidłom pełnym baśniowego folkloru i rozpustnych projekcji.
Bliskiego Wschodu można dziś mieć dosyć. Jego wszechobecność w mediach jest tyleż natarczywa, co mętna. Konia z rzędem temu, kto oglądając kilkusekundowe migawki zrozumie krzyczące coś o Bogu tłumy lub brodatych polityków z brzuchami, którzy w charakterze okrycia zdają się używać prześcieradła. Nie mówiąc już o teatralnym okrucieństwie morderców, gdzieś na pustyni mówiących do kamery, a potem podrzynających gardło umęczonemu człowiekowi. Mordercy, ale czy na pewno? Przecież film w internecie to nie dowód.
Czasem rozniesie się wieść, że gotowy na wszystko terrorysta przyjechał „stamtąd” i jak jakiś tajniak zamieszkał wśród „nas”. Przez chwilę czujemy strach, że „tamto” nagle będzie również „tu”. Ale zgiełk mija, a okrucieństwa wracają tam, skąd trafiły do naszego salonu: na ekran telewizora.
Zgoda, bywa że tragedia rzeczywiście zapuka do naszych drzwi. Supermarket, w którym robimy zakupy, kolejka dojazdowa czy biuro staną się celem ataku. Sprawca żył wśród nas. Ba! Był jednym z nas, a tu jednak nie: bo inna religia, inna kultura i te przerażające słowa — zbrodnia w imię wiary… Ale czy na pewno? Dlaczego wierzyć mordercy? Jeśli ktoś twierdzi, że jest Napoleonem, po prostu jest leczony (i trafia za kratki, gdy zabija, choćby krzyczał, że to w imię cesarza). Media nie trąbią, że Napoleon był krwawym despotą, a każdy kolekcjoner żołnierzyków jest potencjalnym mordercą.
(Auto)portrety zabójców, te z mediów i te w naszych głowach, to przede wszystkim opowieści o nas samych. O naszym opętaniu. Czy to przypadek, że Robert Fisk, gwiazda brytyjskiego dziennikarstwa, zaczyna swoje studium o tak zwanej libańskiej wojnie domowej (1975-1990) w ośnieżonej Polsce roku 1986, na warszawskiej ulicy Litewskiej? Staruszek o oczach nastolatka prowadzi dziennikarza w głąb mieszkania, w którym książki wypełniają niemal całą przestrzeń. Gospodarz przeżył holocaust, a potem, na przekór wszystkiemu, został. Przed wojną uczniem tego gimnazjalnego nauczyciela był Icchak Szamir, późniejszy premier Izraela. — Piszę książkę o Libanie i tym, co się tam dzieje — mówi pedagogowi Fisk. — Próbuję zrozumieć całą tę gmatwaninę. Mam wrażenie, że tamtejsze wydarzenia mają związek z holocaustem. Dlatego przyjechałem do Polski.
Jako ciekawostkę warto dodać, że dziennikarz wspomina o Warszawie jeszcze w innym kontekście. Rok 1980 to nie tylko euforyczny okres podpisania porozumień sierpniowych, lecz także czas wzmożonych dostaw broni z Polski dla Organizacji Wyzwolenia Palestyny. Lądujące w Bejrucie samoloty LOT-u przewoziły nie tylko walizki podróżnych, ale też skrzynie z działkami przeciwlotniczymi dla bojowników Arafata.
Były amerykański korespondent New York Timesa w Libanie, Thomas Friedman, również przytacza interesującą historię. Dwa lata po wspomnianych dostawach inny izraelski premier, Menachem Begin, zajął pół Libanu. Jego wojska przez trzy miesiące oblegały Bejrut. Operację przeprowadzono w starym dobrym stylu rodem z II wojny światowej. Chodziło o tegoż Arafata, który wedle izraelskiego polityka okopał się w mieście „niczym Hitler w swoim berlińskim bunkrze” (strzelając z polskich dział).
Friedman dowodzi, że na ówczesnych decyzjach Begina zaciążyła psychologia: przygnębiające wspomnienia z młodości spędzonej w międzywojennej Polsce. „Żydowscy generałowie”, „żydowskie czołgi” i „żydowska armia” w akcji (na przykład w Libanie) były dla Begina jak pornografia. Miały pomóc zwalczyć traumę „żydowskiej impotencji”, której wyrazem było między innymi cierpliwe znoszenie upokorzeń ze strony międzywojennych antysemitów w Warszawie.
W porządku, tylko czy coś z tego wynika? II wojna światowa dawno się skończyła, mamy pojednanie, wspólną Europę oraz III Rzeczpospolitą, a nie niechętną mniejszościom sanację czy skory do eksportu komunistycznych bagnetów PRL. Kto żyje przeszłością, czy to w Warszawie, Tel Awiwie czy w Bejrucie, sam jest sobie winien.
Nie do końca. Fisk i Friedman pokazują, że związki między „nimi” i „nami” mogą być bliższe, niż się wydaje. Owszem, wygodnie jest myśleć, że to „oni” gdzieś tam na pustyni lubią brać się za łby. Dla nas to dobrze, nadal będzie komu sprzedawać broń, a jeśli nie, to choćby mleko w proszku. Kalkulacja jest prosta – produkować w czasie wojny jest trudniej, a jeść i tak trzeba. Jako bonus poprawiamy sobie samopoczucie: u „nas” panuje dobrobyt, a „oni”, nie dość, że zabijaki, to nawet mleka w proszku nie potrafią zrobić.

„Opętanie. Liban” powstało z osobistej fascynacji miejscem, które kojarzy się z migawkami rozwścieczonego tłumu albo dokąd cichaczem eksportujemy broń (surprise-surprise!, robi to nie tylko nieszczęsny PRL, ale też III Rzeczpospolita).
Kiedy pierwszy raz przyjechałem do Bejrutu, byłem ignorantem. Nic nie wiedziałem o wojnie, religijnych podziałach ani terrorystach. Żyłem na miejscu i ta (nie)wiedza nie atakowała mnie na każdym rogu. Do tej pory nie wierzę, że sama w sobie jest aż tak potrzebna. Znam niezliczone świadectwa Libańczyków, z których nikt, niezależnie od pokolenia, będąc dzieckiem nie wiedział, kto jest jakiego wyznania. Wszyscy biegali po tym samym podwórku. Jeśli później tak się nieszczęśliwie zdarzało, że do siebie strzelali, wyznanie nie odgrywało w tym znaczącej roli.
Richard F. Burton stwierdził kiedyś, że gdy podstawą literatury jest fascynacja, a nie wola opisania (na przykład innej kultury), rośnie szansa na dobry tekst. Dobry, czyli taki, w którym nie chcemy nikogo opanować poprzez narzucanie mu prawdy.
W podróżach na Bliski Wschód od dawna towarzyszyło mi pytanie: czy opowiadając historię miejsc, mam do czynienia z prawdą, czy pamięcią? Nie jestem historykiem, aby weryfikować cudze wspomnienia. Pisząc, zastanawiam się tylko, czym jest ów suchy fakt pozbawiony interpretacji, kontekstu i opowiadającego, słowem – odarty z fabuły. Czy nie jest abstrakcją, która w żadnym momencie nie jest dostępna uczestnikom zdarzeń? Zarówno ci na samej górze, władcy nieba i ziemi, jak i zwykli śmiertelnicy, dysponują tylko swoimi wrażeniami — impresjami. Po co zatem odtwarzać tę nikomu niedostępną, ocierającą się o nieistnienie prawdę?
Kiedy na bejruckiej ulicy zatrzymuję taksówkę i proponowana cena za przejazd jest dwa albo trzy razy wyższa niż zwyczajowa, nie traktuję tego jako próby oszustwa, ale zachętę do rozmowy. Bywało, że potem kręciliśmy dodatkową rundkę, aby szofer dokończył recytację wiersza Khalila Hawiego (sceptykom śpieszę wyjaśnić, że opłata nie jest od kilometra, ale ryczałtowa).
Czego uczą mnie bejruckie przygody z taksówkarzami? Po pierwsze, jeśli wyobraźnia poetycka stanowi składnik potocznego myślenia, nie dziwi, że należy również do innych sfer życia publicznego, w tym do polityki. Stąd w „Opętaniu” język poezji przeplata się z językiem historii. Są one nieodłączne, tworzą wbrew pozorom harmonijną całość.
Po drugie, są rzeczy, które powinno się wiedzieć. Na przykład, jaki jest ryczałt za taksówkę. Kierowca jakby mówi: „Język służy do opowiadania ciekawych historii, do rozmawiania i wzbudzania emocji. Oraz do wyrażania piękna poezji”. Ktoś powie, że to orientalizm godny dziewiętnastowiecznych podróżników. Nie, raczej doświadczenie zebrane na ulicach bliskowschodnich miast. Literatura nie jest tu zajęciem dla nieżyciowych pasjonatów, ale codziennością. Właśnie w swoim rozedrganym, zdecentralizowanym kształcie, bez pretensji do przekazywania faktów.
Jest jeszcze inny aspekt związany z językiem. Dlaczego bez mrugnięcia okiem twierdzimy o Arabach czy muzułmanach, że są tacy albo inni, a mało kto jest skłonny formułować opinie o, powiedzmy, katolikach czy Słowianach?
Bohaterów „Opętania” w różny sposób łączy Liban. Są to jednak pojedynczy ludzie, a nie jacyś -anie czy -owie. Każdy z nich ma prawo do swojej historii, lecz również może zachować coś w tajemnicy. Dlatego ich portrety nie stronią od sekretów. Syryjsko-libański poeta Adonis powiedział kiedyś, że od Orientu można nauczyć się otwartości na niewytłumaczalne. Liban jest niewytłumaczalny, opętanie też.

Wróćmy do taksówkarza. Oczywiście zdarza się, że kiedy żąda ode mnie trzy razy więcej za przejazd, czuję złość. Czasem nawet wrzeszczę. Ale szczerze mówiąc, czy wszyscy nie bylibyśmy szczęśliwsi, gdybyśmy przywiązywali mniejszą wagę do słów? Gdybyśmy traktowali każdą informację o świecie tylko jako jedną z jego polifonicznych reprezentacji? W końcu dżentelmeni nie rozmawiają o pieniądzach. A nawet gdyby, to wiadomo, że nie o to chodzi.

Opowiadając w „Opętaniu” historię Libanu, unikam chronologii. Powody są wielorakie. Część ma charakter literacki. Ale główna przyczyna leży gdzie indziej. Oto mały eksperyment myślowy. Spotykam na ulicy znajomego. Czy przed oczami staje mi tylko jego fizyczna postać? Ostatnie spotkanie? Nie, czasem przypominam sobie wydarzenie sprzed lat, czasem – poprzedni raz. Pamięć jest procesem dynamicznym, a aktualność wspomnień nie wiąże się z datą ich powstania.
Tymczasem o państwach i społeczeństwach przyzwyczailiśmy się myśleć w porządku chronologicznym. Daty dominują w narracjach historycznych, a naturalna wielowymiarowość pamięci zostaje zepchnięta na margines. W nauce wiedzie żywot banity, autora literatury faktu naraża na zarzut sztuczności. A przecież spotykając znajomego na ulicy, ale również podejmując najdonioślejsze decyzje polityczne, pozostajemy ludźmi. Emocje i dynamika pamięci mają co najmniej takie samo znaczenie, jak chronologia czy oparte na niej strategie. W tekście nie są więc wybrykiem formy, ale pozwalają lepiej rozumieć.
Na koniec spójrzmy na własne podwórko. Jak to jest z naszą nową Europą: wspólnota wielkich narodów czy federacja małych ojczyzn? A co gdyby to właśnie Liban posłużył jako przykład autentycznego pluralizmu: wielokulturowej republiki wolnej od dominacji jakiejkolwiek z grup? Ze swoimi okresami prosperity i konfliktów (a niby w Europie krew się nie lała?), Liban jako ponowoczesny projekt zdecentralizowanego państwa w wiecznym stadium powstawania? I to nie otoczony unijnym ciepełkiem, ale w warunkach bojowych, gdzie przynależność narodową i religijną potężni sąsiedzi wypisują krwią na sztandarach.

A tak przy okazji, czym jest ów tajemniczy twór, naród? Czy ta ledwie dwustuletnia, romantyczna idea wspólnot etnicznych jest nam dziś do czegoś potrzebna? Szukając wytłumaczenia dla orgii przemocy, które z niej wyrosły, izraelska historyk i publicystka Idith Zertal zauważa, że skoro dziś pojęcie narodu poddajemy w państwach europejskich krytyce, to może warto przy okazji spojrzeć na kraje postkolonialne. Po co mają powtarzać nasze doświadczenia i na silę tworzyć demokracje narodowe? Czy są inne scenariusze? Dla „nich”, ale i dla „nas”?

„Opętanie” jest wreszcie krzykiem rozpaczy. Z perspektywy mieszkańców Bliskiego Wschodu prowadzimy w tym regionie politykę, która generuje i utrzymuje konflikty. A potem z wyższością o nich piszemy. Przydzielamy role, dzieląc na „nas” i „nich”, oskarżamy i straszymy. Nestor libańskiej krytyki literackiej, eseista i poeta Abbas Beydoun napisał kiedyś, że „Arabowie nie postrzegają siebie jako część ‘Orientu’ czy ‘islamu’. Nie mieści im się w głowie, że świat dzieli się na dwa. (…) ‘Orient’ jest wymysłem Zachodu. Istnieje jeden świat, a tak zwany Orient jest ‘fałszywą twarzą’ Zachodu, jego obrzydliwą twarzą”.
Często po prostu czuję wstyd wobec ludzi „stamtąd”. Tylu ich poznałem, wielu zostało moimi przyjaciółmi. Chciałbym, aby „Opętanie” było również głosem ich wielowymiarowej pamięci. Niektórych, choć bardzo mi pomogli w pracy nad książką, nie mogę wymienić w następujących podziękowaniach. Im również dedykuję tę książkę.

(…)

OGIEŃ WZNIECA, ZŁOŚĆ PODNIECA…
BEJRUT. 2007-2013

Pamiętacie? Są maronici i prawosławni. Również protestanci, katolicy, unici, Druzowie, sunnici, szyici, alawici, nawet Żydzi, są też – a jakże! – nacjonaliści, panarabiści, komuniści, liberałowie, a nawet, kto by pomyślał, ateiści.
Jak rządzić, aby nikogo nie skrzywdzić? Ojcowie Republiki Libańskiej stanęli przed nie lada wyzwaniem. Przyjąć ordynację proporcjonalną czy większościową? Co poddać kontroli laickiego państwa, a co pozostawić autonomicznym grupom społeczno-wyznaniowym? No i przynależność narodowa — przecież można oprzeć ją na języku, klasie, małych ojczyznach albo na religii…
Uchwalona w 1926 roku konstytucja obowiązuje z kilkoma zmianami do dziś. Stanowi, że Liban to kraj niezależny, który jest wyłączną ojczyzną swoich obywateli. W ten sposób dystansuje się od pomysłów unifikacji z innymi państwami. Granice terytorialne uznaje za ostateczne, sygnalizując sąsiadom, że nie rości pretensji do ich ziem. Ponadto gwarantuje wolność wypowiedzi i wyznania, sprawiedliwość społeczną oraz równość obywateli wobec prawa.
Zniesienie konfesjonalizmu określa jako cel strategiczny i poświęca mu osobny paragraf preambuły. Jednak zanim to nastąpi, prawo cywilne ma stanowić grupa religijna, do której formalnie należy obywatel. W kraju zarejestrowanych jest osiemnaście wyznań. Teoretycznie istnieje więc tyleż kodeksów cywilnych. O równości obywateli wobec prawa nie ma zatem mowy. Libański konfesjonalizm zakłada taki podział władzy, aby proporcjonalnie odzwierciedlić strukturę społeczno-wyznaniową. Dzięki temu nikt nie miał się czuć pokrzywdzony. Dodatkowo zachowano równy podział arytmetyczny między chrześcijanami i muzułmanami.
Założycielski kompromis obejmuje również edukację. Obywatelom przysługuje prawo do bezpłatnej nauki, jednak publiczne szkoły mogą przekazywać wyłącznie takie treści, które nie kolidują z niczyim światopoglądem. Efekty są groteskowe. Na przykład podręczniki nie obejmują najnowszej historii kraju. Brakuje zgody, jak ją „neutralnie” ująć. Jednocześnie wspólnoty wyznaniowe mogą nauczać w oparciu o własne wytyczne. Chętnie to robią, tym bardziej, że edukacja jest w cenie: libańscy rodzice nie żałują pieniędzy, więc biznes się kręci. W kraju jest multum prywatnych, często niezwykle drogich szkół.
Tekst konstytucji nie pozostawia wątpliwości. Celem ustawy zasadniczej jest ochrona mniejszości. W kraju, w którym nie udało się zdefiniować większości politycznej, należało zapobiec, aby ktokolwiek narzucił własny porządek. Stąd wzięły się swobody ekonomiczne, wolność mediów i kultury. Regulacyjną rolę państwa sprowadzono do minimum.
Drugim filarem libańskiego systemu politycznego jest tak zwany Pakt Narodowy. Prezydent i premier wypracowali go w 1943 roku, ale nigdy nie spisali. Zawarty w nim zbiór reguł raz tylko przytacza deklaracja rady ministrów z tego samego roku.
Pakt Narodowy to porozumienie dwóch ambitnych mężów stanu. W ich interesie leżało zapewnienie korzystnych warunków reprezentowanym przez siebie grupom. Pozostałe mniejszości miały być na tyle zadowolone, aby nie widziały powodu do narzekań. Ustalono, że stanowiska w państwie obsadzane będą według klucza religijnego: prezydentem i szefem armii będzie chrześcijanin-maronita, premierem – sunnita, przewodniczącym jednoizbowego parlamentu – szyita itd. Umowa określa „arabski profil” kraju oraz stanowi, że nigdy nie będzie on bazą imperialnej interwencji wymierzonej w sąsiadów. To ukłon w kierunku Syrii. I nie był to tylko sympatyczny gest: tylnymi drzwiami sankcjonowano uprzywilejowany status Damaszku.
Podstawą funkcjonowania państwa jest zatem ustawa zasadnicza i prawo zwyczajowe. Sposób, w jaki je interpretowano, często próbując godzić sprzeczne ustalenia, zdeterminował życie kraju. Postulat o zniesieniu konfesjonalizmu pozostał na papierze. Ludzie z mniejszym lub większym przekonaniem korzystali ze struktur wyznaniowych. Te, zamiast tracić na znaczeniu, z biegiem czasu się umacniały. Nawet jeśli ktoś chciał się wyłamać, nie mógł liczyć na słabe państwo. Zresztą do Bejrutu nie zawsze było po drodze. Lokalny lider wygrywał z konkurencją (jest nawet specjalne arabskie słowo: zaim). Po co komu anonimowa władza, ten zmienny bękart kompromisu? Liban nie jest przecież duży: jeśli dobrze poszperać, zaim mógł się nawet okazać krewnym. Do dziś nie wiem, czy uznać to za fiasko, czy przeciwnie — wybiegającą w przyszłość myśl ojców założycieli, że pogrążone w kryzysie demokracje XXI w. będą wymagać podpory.

W czerwcu 2007 roku zatrzymujemy się z Iną w pensjonacie Al-Nazih, kilka kroków od Placu Męczenników. Właśnie zacząłem pracę nad „Opętaniem”. Chętnie przeprowadziłbym się na dłużej do Bejrutu, ale czy Ina znajdzie tu dla siebie miejsce?
Plac Męczenników wziął swoją nazwę od publicznych egzekucji, których na początku XX w. dokonywali tu Osmanowie. Do historii przeszła zdrada tłumacza ambasady francuskiej. Wydał on tureckim władzom listę libańskich działaczy szukających wsparcia w Paryżu. Dawny Plac Armat zmienił nazwę na ich cześć. W niewielkiej odległości od parlamentu, głównych instytucji finansowych i portu przez dziesięciolecia koncentrowała się energia wielokulturowego miasta.
W latach sześćdziesiątych inwestorzy z Zatoki Perskiej lokowali kapitał w libańskich bankach. Ponad połowa światowego obrotu złotem przechodziła przez Bejrut. Rozkwitały usługi i turystyka. Kraj miał cztery linie lotnicze, a luksusowe hotele powstawały jeden po drugim. Budowano szkoły oraz szpitale, elektryfikowano wsie. Zgodnie z tak zwanym „Zielonym Planem” wybudowano setki zbiorników retencyjnych, które pozwalały na ekologiczną produkcję energii.
Rozwój stolicy przyciągał nowych mieszkańców. U progu wojny domowej żyła w niej połowa ludności kraju. Miasto miało więcej banków niż Nowy Jork, a liczba gazet przewyższała Londyn. Potencjał Bejrutu wydawał się nieograniczony. Był to czas, kiedy trzy funty libańskie miały wartość jednego dolara.
Dziś jest to 1500 funtów.

 
Wesprzyj nas