„Przeznaczenie, traf, przypadek” to zbiór opowiadań autorstwa Jacka Cygana. Poruszające i pełne uroku teksty w nim zawarte na długo pozostają w pamięci.


Przeznaczenie, traf, przypadekPiosenki napisane przez Jacka Cygana często zajmowały pierwsze miejsca na listach przebojów. „Jaka róża taki cierń”, „Wypijmy za błędy” czy „To nie ja” zapisały się w historii polskiej muzyki rozrywkowej, ale to tylko sam wierzchołek dokonań tego zdolnego artysty – najbardziej znane spośród ponad tysiąca utworów śpiewanych przez gwiazdy estrady. Słowa wielu piosenek z repertuarów Maryli Rodowicz, Ryszarda Rynkowskiego, Edyty Górniak, Krzysztofa Krawczyka, zespołów: Kombi czy Lady Pank to także jego dzieło. Nieodmiennie charakteryzuje je trafność spostrzeżeń, ponadczasowa aktualność.

Wprawa w posługiwaniu się zwięzłymi formami literackimi, osiągnięta w trakcie lat pracy nad artystycznymi strofami, wyraziście ujawnia się w każdym z opowiadań opublikowanych w tomie „Przeznaczenie, traf, przypadek”. Zaskakujące puenty i czytelne przesłania sąsiadują w nich z szeroką panoramą subtelnych emocji. To teksty dotykające czułych strun duszy, rzecz wartościowa i rzadka. Jacek Cygan opowiadając proste historie potrafi dotrzeć do najgłębiej skrywanych pokładów wrażliwości czytelnika. Skłonić go do refleksji, a może też naruszyć pancerz obojętności, tę charakterystyczną zbroję naszych czasów.

Bohaterami jego opowiadań są ludzie, którzy wskutek różnych okoliczności życiowych odkryli w sobie tę właśnie wrażliwość. Niektórzy z nich zaznali straty, zdrady, wielkiego zaskoczenia, tęsknili za kimś albo ponieśli nieprzewidziane konsekwencje jakiegoś czynu. Rzym, Kraków, Warszawa, Paryż, Wrocław stanowią scenerię dla ich zagmatwanych losów.

Jacek Cygan opowiadając proste historie potrafi dotrzeć do najgłębiej skrywanych pokładów wrażliwości czytelnika

Jacek Cygan pisze o miłości, czułości, dobroci, współczuciu i trosce o drugiego człowieka bez popadania w sentymentalne bądź pompatyczne tony. Odnajduje sedno życia w jego prozie, w drobiazgach, które mijamy bez refleksji do chwili, gdy jest już za późno na to, by dostrzec jak bardzo były ważne. Agnieszka Kantaruk

Jacek Cygan (ur. 6 lipca 1950 w Sosnowcu) – autor tekstów piosenek, poeta, scenarzysta, autor musicalowy, juror i organizator festiwali muzycznych, a także osobowość telewizyjna. Kawaler Orderu Uśmiechu. Członek Akademii Fonograficznej ZPAV.

Jacek Cygan, Przeznaczenie, traf, przypadek, Wydawnictwo Znak, Premiera: 12 lutego 2016
kup książkę

Przeznaczenie, traf, przypadek


Balon

Kończyli właśnie pić urodzinowy kieliszek szampana, kiedy Aga, która była szefem firmy, powiedziała:
– Magda, zamiast prezentu mamy dla ciebie niespodziankę. Wychodzimy.
Pojechały samochodem szefowej nad Wisłę. Zaparkowały na ulicy Paulińskiej. Przeszły kawałek w stronę ogromnej czaszy balonu, który przysiadł dostojnie między bulwarem Inflanckim, biegnącym nad samą Wisłą, a ulicą Świętego Stanisława.
– Myślałam przez chwilę, ze wieziecie mnie do mojego mieszkania – wyznała Magda.
– Że niby chcemy w ramach prezentu umyć ci okna -wypaliła najmłodsza Zosia, a dziewczyny się roześmiały. -Naprawdę tu mieszkasz?
– W tej starej kamienicy, na trzecim piętrze. Od miesiąca. -Magda wykonała ruch ręką.
– Widzisz, nic o tobie nie wiemy. Ale to się zmieni -stwierdziła Kaśka.
Zatrzymały się obok balonu i Aga ostentacyjnie wciągnęła powietrze:
– Cicho, oficjalne przemówienie. Magda, jesteś u nas w firmie dopiero od miesiąca. Musisz wiedzieć, że nie jesteśmy jakieś tam… nudne, stare baby. Tylko może tak wyglądamy. Z okazji twoich trzydziestych urodzin chcemy, żebyś przez chwilę znalazła się w niebie! I tam w niebie zaśpiewamy ci Sto lat!
Rozległy się brawa i cała czwórka ruszyła w stronę balonu. Aga wyciągnęła bilety i pan w śmiesznych okularach przedwojennego pilota wpuścił je do gondoli. Dochodziła szesnasta. Pod murkiem, na zielonej już trawie, tyłem do Wisły siedział facet z brodą, wyglądający jak hippis z epoki dzieci kwiatów. Odegrał parę taktów na gitarze i zaczął śpiewać:

Był pogodny wiosenny dzień
Tłum ludzi falował wkoło
Biały balon rzucał cień
Pilot śmiał się wesoło.
I z wolna popłynął w chmury
Pilot na białym ptaku
Gondolę oplatały sznury
A on płynął do góry
Nie czując strachu.

Balon zaczął wolno się unosić i choć cały czas był przymocowany linami, Magda poczuła nutkę niepokoju. Stopniowo, metr po metrze, zmieniał się świat. Otwierała się przed nimi panorama, o której chodzący po ziemi zwykli zjadacze chleba nie mają pojęcia. Dziewczyny wykrzykiwały jedna przez drugą:
– Kurczę blade, popatrz tylko tam!
– To Wawel może tak wyglądać z góry?
– Spójrz, kościół na Skałce jest jak zabaweczka!
– Nie wiedziałam, że Wisła robi tu taki zygzak!
W pewnej chwili balon zrównał się z poziomem dachów domów stojących przy ulicy Świętego Stanisława. Magda całkiem wyraźnie widziała swoje mieszkanie na ostatnim piętrze. Drzwi balkonowe były otwarte. Staś pewnie leży w łóżku – pomyślała. Mąż źle się czuł od dwóch dni i nie poszedł dzisiaj do pracy. Mówił, że ma gorączkę. Prosił, żeby Magda, wracając z firmy, kupiła mu lekarstwa. Słońce tak się akurat ułożyło na niebie, że oświetlało teraz ich duży pokój. Przez otwarte drzwi balkonowe widać było piękny przedwojenny parkiet. Odnowili go gruntownie, kiedy pół roku temu kupili to mieszkanie w Krakowie. Staś dostał tu stanowisko kierownika działu w banku, sprzedali więc wszystko w Warszawie i postanowili, że odmienią swoje życie. Promienie słońca układały się teraz równolegle do ziemi. Magda dostrzegła róg zabytkowej biblioteczki odziedziczonej po babci. Słońce bawiło się firanką, migotało w starych oknach, które uratowali.
Boże, jaka ja jestem szczęśliwa, że tu wreszcie jesteśmy -pomyślała Magda. Nagle wydało się jej, że zobaczyła gołe nogi, które przebiegły przez ich salon. Błysnęły łydki i zniknęły. Nie, to jakaś halucynacja, wypiłaś za dużo szampana! -skarciła samą siebie. Ale za moment nogi wróciły, teraz szły wolno, przystanęły. Magda zobaczyła, że nad łydkami jest jeszcze coś – naga kobieta! Nie, to chyba nie twój balkon, wariatko! – próbowała się ratować. Policzyła od dołu -parter, pierwsze, drugie, trzecie. Zgadza się, moje piętro! Ale może nie ten dom? Ależ ten! Niedawno odnowiony, pomalowany na jasno. Balon wzniósł się ponad wysokość dachów, straciła możliwość spojrzenia głębiej do środka. Już nie dało się zaglądać do salonu. Koleżanki prześcigały się w zachwytach. Nie słyszała tego. Stała jak porażona, całe ciało płonęło, tylko w okolicach serca zrobiła się lodowa próżnia. I nagle łydki wyszły na balkon. Gołe, ale zakończone jej czerwonym szlafrokiem. Łydki poprawiły blond włosy i przez chwilę wyraźnie gapiły się na balon, po czym obróciły się na pięcie i zniknęły w salonie. W jej szlafroku!
Kurwa, tego już za wiele! – huczało jej w głowie. Wyciągnęła telefon, dała na głośnomówiący.
– Dziewczyny, coś wam pokażę – powiedziała, starając się, by jej głos brzmiał normalnie. Wybrała numer.
– Tak, żabko – rozległo się w telefonie.
– Cześć, kochanie, jak się czujesz, martwię się o ciebie.
– No, źle, męczy mnie ta gorączka. Leżę, pocę się.
– Współczuję ci, Stasiu. Słuchaj, jak wychodziłam rano do pracy, to uruchamiali ten balon na skwerze naprzeciwko naszego domu.
– Co ty powiesz? No tak, mieli go uruchomić od połowy maja. Poczekaj, wyjdę na balkon, tylko okryję się kocem, mam dreszcze.
Zapadła chwila ciszy, w ciągu której Magda pokazała dziewczynom ręką, gdzie mają patrzeć. Wszystkie więc utkwiły wzrok w balkonie na ostatnim piętrze. I oto jej ukochany małżonek pojawił się na nim w samych majtkach, świecąc gołym torsem.
– I co? – spytała spokojnie Magda.
– Kurde, miałaś rację, uruchomili. Balon jest w górze!
– Czynny? Są w gondoli jacyś ludzie?
– Słabo widać, bo jest pod słońce, ale chyba jakieś cztery durne baby się wybrały…
Nagle Magda zobaczyła, że jej Staś zamachał ręką w kierunku wnętrza salonu i po chwili na balkon wyszły gołe łydki w jej czerwonym szlafroku. Mężczyzna na balkonie objął wolną ręką czerwony szlafrok, przytulił i pocałował w miejsce tuż nad kołnierzem.
– Żabko, kiedy wrócisz z pracy? – zabrzmiało w telefonie.
– A co, stęskniłeś się, kotku? – wyszeptała Magda takim głosem, że Zosia zasłoniła sobie usta, żeby nie parsknąć śmiechem.
– Jeszcze jak. Tylko nie zapomnij o lekarstwach.
– Będę po siódmej, muszę wypić z dziewczynami urodzinowego szampana.
– A tak, masz dzisiaj urodziny. Ja też mam dla ciebie niespodziankę.
– Staś. – Magda zmieniła ton.
– Tak, żabko?
– Powiedz tej pani z gołymi łydkami, żeby zabrała sobie mój czerwony szlafrok na zawsze. Nie będę nosiła rzeczy po jakiejś kurwie! – wysyczała Magda i wyłączyła telefon.
– Ale czad! – wykrzyknęła Kaśka.
Balon zaczął się obniżać. Kiedy dotknął ziemi, facet w okularach przedwojennego pilota zobaczył dziwny obrazek. Cztery kobiety w kółku, połączone ramionami, przytulały się do siebie i płakały. W kieszeni jednej z nich bez przerwy dzwonił telefon. Brodaty hippis pod murkiem śpiewał żarliwie starą piosenkę Kleyffa:

Aż nagle tłum zamarł z trwogi
I wszystkie twarze pobladły
Bo z balonu wytrysnął ogień
A główne liny odpadły.
I z wolna popłynął na dół
Pilot w płonącym ptaku
Gondolę oplatały dymy
A on płynął na dół
Przed śmiercią płacząc*.

* Fragmenty piosenki Balon autorstwa Jerzego Kociszewskiego i Jerzego Zawistowskiego.

* * *

Trzy listki

1

Obchód zaczął się z opóźnieniem. Profesor Stommer był zmuszony zadzwonić z drogi, że się spóźni, czego bardzo nie lubił. Stał w korku nie dlatego, że był akurat korek, bo korki o tej porze są zawsze. Stał w korku, bo wyjechał później niż zwykle. Żona zrobiła mu idiotyczną awanturę o to, że ją zaniedbuje. To nie nowość, ale samo wysłuchanie jej zajęło chyba z kwadrans. Jeszcze teraz w uszach huczały mu jej słowa: „Nie mam własnego życia. Zanim za ciebie wyszłam, byłam kimś, teraz jestem nikim. Poświęciłam się dla ciebie, dla twojej kariery!”.
Znał to na pamięć. Ale dzisiaj doszedł nowy element. Żona powiedziała, że jest dla niego jak ze szkła, że w ogóle jej nie zauważa. Bardzo go to zabolało. Tym bardziej że była to prawda. Boli dopiero wtedy, gdy ktoś uderzy celnie – pomyślał, wchodząc do sali numer 6.

2

Był w podłym nastroju. A najbardziej złościło go, że to było widać, że widzieli to lekarze, których przez te lata wybrał i wychował. I którym wpajał zasadę: „Pacjent ma cię widzieć pogodnym i uśmiechniętym. To, co cię gnębi, zostaw w domu!”.
W sali numer 6 były cztery łóżka pod ścianami i ogromne okno, przez które do wnętrza zaglądał stary klon. Administracja szpitala chciała go wyciąć z obawy, że podczas burzy runie na szpitalne okno, ale profesor Stommer potrafił zawsze go obronić. Teraz klon sypnął na jego powitanie garścią złotorudych liści.
Nowy pacjent miał zamknięte oczy i wydawało się, że nie oddycha. Profesor wiedział, że jeśli pacjent nie otwiera oczu, kiedy wchodzą lekarze dokonujący obchodu, to jest bardzo zły znak.
– Ludwik Skomski, lat siedemdziesiąt osiem, zasłabł w domu i przywiozło go pogotowie. Rozpoznanie: obustronne zapalenie płuc, uporczywe bóle w skroniach, gorączka… – Głos lekarza dyżurnego odbijał się od ścian.
Pacjent otworzył oczy. Profesor zobaczył w nich tak dobrze znany błysk rozpaczy.
– Jak się pan czuje? – zapytał.
– Jak się czuję? Nie wiem, jestem taki słaby – wyszeptał pacjent.
– Pomożemy panu, panie Ludwiku. – Profesor wziął pacjenta za rękę. – Tylko pan także musi nam pomóc. Musi pan chcieć wyzdrowieć.
– Nie mam już po co żyć – odpowiedział pacjent i zamknął oczy.

3

Przez następne dni pacjent gorączkował, krzyczał we śnie i tracił przytomność. Liści na klonie ubywało. Profesor spóźniał się jeszcze bardziej. Trzeciego dnia podczas obchodu pacjent nagle wyciągnął drżącą rękę w stronę ordynatora. Profesor złapał tę dłoń. Pacjent usiłował przyciągnąć go do siebie.
– Przez pięćdziesiąt lat byliśmy razem. A teraz żona umarła. Marzę tylko o jednym: żeby się z nią połączyć -powiedział dziwnie mocnym głosem.
– Panie Ludwiku, jeszcze pan zdąży z małżonką pochodzić po niebieskich łąkach. Ale na razie musi pan wyzdrowieć – łagodnym tonem odparł profesor.
– Nie wiem, nie wiem, panie profesorze – cicho powiedział pacjent i przymknął oczy.
Profesor spojrzał na klon. Stał pochylony i łysy, na samym szczycie zostało zaledwie kilka listków.

4

Następnego dnia okno w sali numer 6 było szare i mokre. Pacjent przez całą noc gorączkował i majaczył. Po obchodzie profesor przysunął krzesło do łóżka pana Ludwika. Pacjent wpatrywał się nieruchomo w jeden punkt za oknem. Profesor skierował tam wzrok. Na szczycie drzewa walczyły z wiatrem ostatnie trzy listki.
– Panie Ludwiku… – zaczął profesor, ale pacjent przerwał mu.
– Wszystko się kończy, panie profesorze, wszystko się kończy – powtarzał. Twarz miał taką, jakby ukradł kolor szpitalnej poduszce.
Piątego dnia sytuacja nie uległa poprawie.
– Jak pan się dzisiaj czuje, panie Ludwiku? – zapytał profesor podczas obchodu.
Pan Ludwik nie odpowiedział. Jego nieruchomy wzrok utkwiony był w jednym punkcie. Na szczycie klonu pozostały dwa listki.

5

Minęły dwa dni. Lekarze zgodnie stwierdzili, że mają do czynienia z przypadkiem, który można by określić jako chorobliwy brak woli. Pan Ludwik podczas obchodu nie odpowiadał na pytania. Usta pacjenta szeptały coś bezgłośnie. Oczy były zamglone, jakby na skraju odejścia. Ale cały czas wpatrzone w jeden punkt. Profesor wiedział dlaczego. Na szczycie drzewa pozostał jeden listek. Prognozy pogody zapowiadały silny wiatr.
Następnego dnia profesor przyjechał wcześniej niż zwykle i jeszcze przed obchodem usiadł przy łóżku chorego. Pacjent był spokojny, jakby nieobecny.
– Panie Ludwiku, pan posłucha. Wiem, że pan bardzo kochał żonę. Załóżmy, że zgodnie z pańskim pragnieniem wkrótce się pan z nią połączy. Stanie pan przed nią, a ona zapyta: „Co zrobiłeś, Ludwiku, dla mojej pamięci? Czy powiedziałeś ludziom, jaka byłam? Czy dałeś świadectwo?”. I co pan wtedy odpowie? „Żono, nic nie zrobiłem, spieszyłem się do ciebie”?
Profesor zamilkł. Miał wrażenie, że powieki pana Ludwika drżą. A więc słyszy – pomyślał i kontynuował:
– Pan musi żyć, panie Ludwiku. Musi pan świadczyć, jaką byliście parą. Teraz pańska miłość do żony to jest pamięć!
Pacjent nie reagował. Tak jak od kilku dni, uporczywie wpatrywał się w jeden punkt za oknem. Ostatni listek na szczycie klonu walczył z wiatrem.

6

Minęły dwa dni deszczowe i wietrzne. Profesor przyszedł do pana Ludwika przed obchodem. Usiadł na krześle i przez chwilę patrzył w okno. Listek nadal trzymał się gałęzi.
– Jak pan się dzisiaj czuje, panie Ludwiku?
Nie było odpowiedzi. Profesor zmienił taktykę. Przysunął twarz do twarzy chorego i łagodnie powiedział:
– Patrzy pan na ten listek, panie Ludwiku?
– Ten listek to ja, panie ordynatorze – usłyszał w odpowiedzi.
Nazajutrz po obchodzie pielęgniarka przyszła z informacją, że pan Ludwik wzywa profesora. Wszedł do sali, popatrzył na stary klon i uśmiechnął się do siebie. Twarz pacjenta miała inny kolor, bardziej ludzki. Wyniki badań też były lepsze. Ordynator przysunął krzesło do łóżka i usiadł.
– Chciał mi pan coś powiedzieć, panie Ludwiku?
– Chciałem panu powiedzieć, że miał pan rację, panie profesorze. Muszę dać świadectwo – powiedział z namysłem.
– Brawo, panie Ludwiku, wreszcie pan mówi jak mężczyzna.
– Gdybym teraz umarł, Marysia by mi tego nie wybaczyła – podsumował pacjent.

7

Pan Ludwik z dnia na dzień czuł się coraz lepiej i po dwóch tygodniach został wypisany ze szpitala. Długo dziękował profesorowi i lekarzom, a na koniec powiedział:
– Pan się nie obrazi, panie profesorze, ale przy całym szacunku dla medycyny muszę wspomnieć jeszcze o czymś, co pomogło mi wyzdrowieć. To los, panie profesorze, przeznaczenie. Bo gdyby wiatr zerwał ten ostatni listek…
– To co? – zapytał profesor.
– To by mnie już nie było.
– Tak, panie Ludwiku, los nie chciał, żeby pan umarł.
Pożegnali się serdecznie. Kiedy pacjent opuścił gabinet, ordynator wydał polecenie sekretarce:
– Proszę wezwać pana Franciszka.
Po kilku minutach wszedł mały człowieczek w roboczym drelichu, z torbą narzędzi na ramieniu.
– Słucham, panie ordynatorze. Coś się zepsuło?
– Nie, panie Franciszku. Chciałem panu podziękować za ten listek. Wytrzymał najgorsze wichury.
– Nie miał prawa zlecieć, panie ordynatorze. Wziąłem miedziany drucik, cholernie mocny. Nie miał prawa zlecieć.
Pan Franciszek wyszedł, a profesor Stommer podniósł słuchawkę i nacisnął numer sekretarki.
– Pani Beato, proszę zarezerwować na dwudziestą stolik dla dwóch osób w restauracji Canaletto. Dziękuję.
Profesor stanął przy oknie. Jego gabinet był po tej samej stronie korytarza co sala numer 6. Patrzył nieco z boku na klon, ale wyraźnie widział łopoczący na wietrze listek.
– No, bracie, dobrze się spisałeś – powiedział na głos. A potem wybrał w telefonie numer swojej żony.

 
Wesprzyj nas