„Miasto dżinów” to książka należąca do gatunku literatury faktu. William Dalrymple opisał w niej indyjską stolicę: splot kultur, skarbnicę opowieści, miasto-labirynt.


Jeżeli istnieje przepis na doskonały literacki portret miasta to znają go Orhan Pamuk i William Dalrymple. O ile książka „Stambuł. Wspomnienia i miasto” napisana przez Pamuka jest w Polsce dość dobrze znana, o tyle książka Dalrymple’a dotycząca indyjskiego Delhi trafiła dotychczas do wąskiego grona czytelników. Różni je relacja autorów z opisywanym miastem. Pamuk jest miejscowy, korzenie jego rodziny sięgają głęboko w grunt tureckiej historii, natomiast Dalrymple jest przybyszem.

To dziennikarz, rzetelny kronikarz, dociekliwy obserwator, ale jednak obcy. Niemniej podobieństwa napisanych przez nich książek nie da się przeoczyć, a polega na emocjonalnym stosunku do opisywanych miast. Ich pasja przemienia historię i współczesność odwiedzanych miejsc w opowieść, od której trudno się oderwać.

Dalrymple po raz pierwszy odwiedził Indie jako nastolatek. Już wtedy Delhi go oczarowało, stanowiąc urzekający kontrast w stosunku do wszystkiego co chłopak miał dotychczas okazję zobaczyć w Anglii. „Uświadomiłem sobie wtedy, że znalazłem temat na książkę: portret miasta rozszczepionego w czasie, miasta, w którym ocierają się o siebie różne epoki. Miasta dżinów” – wspomina w prologu.

Ten zamysł nie okazał się jedynie młodzieńczą fantazją. Brytyjczyk wrócił do Indii w 1989 roku i przez pięć lat zbierał dane na temat przeszłości i teraźniejszości miasta. Na ich podstawie napisał „Miasto dżinów”, które przyniosło mu prestiżową nagrodę Thomas Cook Travel Book, wiele innych wyróżnień i międzynarodowe uznanie.

Trudno się dziwić – „Miasto dżinów” to trudna i zawikłana historia miasta ujęta w karby dynamicznej narracji. To reportaż, książka historyczna i esej kulturoznawczy w jednym. Owoc ciężkiej i starannej pracy wykonanej przez pełnego pasji człowieka, rezultat zauroczenia niepozbawionego krytycyzmu. Historyk, którym Dalrymple jest z wykształcenia i dziennikarz tkwiący w nim z natury, ścierają się na kartach tej książki, czego rezultatem jest ogromna porcja wiedzy podanej w przystępnej, popularyzatorskiej formie.

A jest o czym pisać. „Choć raz po raz, tysiąclecie po tysiącleciu, najeźdźcy obracali je w zgliszcza, odradzało się niczym Feniks z popiołów. Podobnie jak Hindusi wierzą, że będą się inkarnować dotąd, aż osiągną doskonałość, tak przeznaczeniem ich stolicy był najwyraźniej krąg wcieleń, przyoblekanie się w coraz to nowe ciało.” – pisze William Dalrymple.

to reportaż, książka historyczna i esej kulturoznawczy w jednym

Portret miasta, który stworzył jest tak niejednorodny jak ono samo. Sąsiadują w nim piękno i przemoc, sztuka i zwierzęca brutalność. Niskie pobudki, szara rzeczywistość, ubóstwo na miarę piekła, a zarazem magia, wyrafinowanie i bogactwo. Długa byłaby lista antonimów jakimi można je trafnie określić.

Dalrymple’a fascynuje szczególnie zawiłość relacji międzykulturowych w dawnym i dzisiejszym Delhi. Islam i hinduizm, a także nieusuwalne pozostałości po czasach kolonializmu brytyjskiego tworzą trudną do pojęcia mieszankę mocno zakorzenioną nie tylko w języku i architekturze, ale przede wszystkim mentalności, nierzadko sprzecznej, przedziwnej z europejskiego punktu widzenia.Agnieszka Kantaruk

Oficjalna strona autora

William Dalrymple, Miasto dżinów. Rok w Delhi, Przekład: Berenika Janczarska, Oficyna Literacka Noir sur Blanc, Premiera: 3 marca 2016

kup książkę

Miasto dżinów. Rok w Delhi

William Dalrymple
Miasto dżinów. Rok w Delhi
Przekład: Berenika Janczarska
Oficyna Literacka Noir sur Blanc
Premiera: 3 marca 2016

1

Lokal mieścił się na najwyższym piętrze domu pani Puri; była to właściwie przynitowana nad jej sufitem przybudówka. Z klatki schodowej buchał wrześniowy żar, a dach był cienki jak przeżarte korozją żelazo.
W środku powitała nas scena żywcem wyjęta z Wielkich nadziei: na wszystkich powierzchniach gruba warstwa kurzu, w żaluzjach gniazdo uwite przez wróble, a w każdym kącie kosmate łuki starych pajęczyn — imponujące altany pajęczego jedwabiu. Pani Puri stała w drzwiach — mała zgięta postać w salwar kamiz.
— Ostatni lokator rzadko wychodził z domu — powiedziała, dziurawiąc laską pajęczyny. — I nie był z niego czyścioszek — dodała.
Olivia zdmuchnęła kurz z szakii; był tak gruby, że dałoby się na nim pisać.
Nasza gospodyni — na pierwszy rzut oka babcia, jakich wiele — wkrótce dała nam się poznać jako kobieta nadzwyczajna. Panią Puri, sikhijkę z Lahore, wygnano z rodzinnych stron podczas przewrotu i podziału Indii w 1947 roku i ograbiono ze wszystkiego. Przyjechała do Delhi na wozie zaprzężonym w woły. Czterdzieści dwa lata później tamta nędzarka i uchodźczyni była już tylko wspomnieniem, przede mną zaś stała dumna pendżabska księżniczka. Bardzo zamożna. Miała nieruchomości w całym mieście, a wóz z wołami zamieniła na flotyllę nowych maruti — aut, o których marzyli wszyscy, następców starego hindustan ambassadora. Zarządzała licznymi interesami i przedsięwzięciami, na przykład Gloriana Finishing School, pierwszą w Indiach szkołą dobrych manier, jedynym w swoim rodzaju przybytkiem, w którym dziewczęta wychowane na wsi uczono, jak posługiwać się nożem i widelcem, malować usta pomadką i prowadzić kurtuazyjne pogawędki o pogodzie.
Wszystko to pani Puri osiągnęła dzięki ciężkiej pracy i gospodarności w starym dobrym stylu. Choć latem z nieba lał się żar, rzadko włączała klimatyzację. Zimą uruchamiała piecyk tylko na godzinę dziennie. Wyrzucane przez nas gazety sprzedawała na makulaturę, a gdy późno w nocy wracaliśmy z imprez, widzieliśmy w oknie zarys jej zgarbionej sylwetki — dziergała swetry na eksport. Sen srebrem, mawiała, pieniądze — złotem. Wszystko to było godne podziwu. Szkopuł w tym, że od swoich lokatorów — o czym niebawem się przekonaliśmy — oczekiwała takiej samej dyscypliny, jaką narzucała sobie.
Pewnego ranka — tydzień po tym, jak się wprowadziliśmy — odkręciłem kran i odkryłem, że odcięto nam wodę. Zszedłem więc na dół, aby wyjaśnić problem. Pani Puri już od kilku godzin była na nogach; zdążyła odwiedzić gurudwarę, odmówić modlitwy, a teraz popijała poranną szklaneczkę ryżowej wody.
— Proszę pani, u nas nie ma wody.
— Owszem, nie ma. I chętnie panu wytłumaczę dlaczego.
— Dlaczego?
— Przyjmuje pan gości, drogi panie. A oni co chwila biegają do toalety.
— Ale co to ma wspólnego z wodą?
— Wczoraj wieczorem policzyłam, że spuszczaliście wodę aż siedem razy — oświadczyła, rytmicznie stukając laską o podłogę. — Więc w geście protestu zakręciłam kurek. —
Przerwała na chwilę, bym w pełni uzmysłowił sobie ciężar naszego przewinienia. — Nic dziwnego, że w Indiach brakuje wody, skoro tacy jak pan spuszczają wodę w toalecie po siedem razy jednego wieczoru.
Starszy pan Puri, jej mąż, był sikhem o wspaniałej prezencji, z długą białą brodą; poruszał się przy wąskim metalowym balkoniku na kółkach. Wydawał się dość życzliwy — na nasz widok zawsze uprzejmie kiwał głową ze swojego fotela. Ale przy pierwszym spotkaniu pani Puri odciągnęła nas na bok i uprzedziła, że jej mąż, no, jak by to powiedzieć, nigdy nie doszedł do siebie po zamieszkach, które wybuchły w 1984 roku po śmierci pani Gandhi.
Była to w pewnym sensie heroiczna historia. Gdy horda zbirów próbowała wedrzeć się do środka, pan Puri kazał swojemu tragarzowi Ladoo (laddū w hindi oznacza „słodkości“) zawieźć się wprost pod drzwi rozpadające się w drzazgi. Wydawszy z siebie mrożący krew w żyłach okrzyk, wyciągnął swój stary służbowy rewolwer i wystrzelił cały magazynek w stronę wejścia. Bandyci zostawili ich w spokoju i rzucili się na stojący za rogiem rząd taksówek.
Państwo Puri byli uratowani.
Od tego dnia jednak staruszek stał się zagorzałym sikhijskim nacjonalistą. „Wszystkim należy się własny dom — mawiał z pogardą. — Muzułmanie mają Pakistan. Hindusi — Hindustan. Naszym domem jest Pendżab. Gdybym był młodszy, dołączyłbym do Bhindranwalego i walczył z tymi hinduskimi psami”.
— Gadanie — kwitowała pani Puri.
— Przed śmiercią zobaczę jeszcze wolny Chalistan.
— Bujasz w obłokach. Myślisz, że ile lat ci jeszcze zostało?
— Pendżab to mój dom.
— Może i urodził się w Pendżabie — mówiła pani Puri, zwracając się do mnie — ale nie potrafiłby już żyć na wsi. Lubi spuszczać wodę i włączyć sobie Star TV. Wszyscy lubią spuszczać wodę i oglądać Star TV. Czy można się tego wszystkiego wyrzec, gdy już się zakosztowało luksusów?
Od czasów zamieszek pan Puri cierpiał na okresową demencję. Jednego dnia zdawał się myśleć zupełnie przytomnie, a następnego miał przedziwne halucynacje. W takich chwilach nasze pogawędki przybierały nieco surrealistyczny ton:
Pan Puri (wołając z dołu schodów): Panie Williamie! Proszę natychmiast zabrać swoje pierońskie muły z mojego pokoju!
WD: Ależ proszę pana, nie mam żadnych mułów.
Pan Puri: Brednie! A niby jak inaczej pańskie kufry znalazły się na górze?
Jednak przez pierwszy miesiąc naszego pobytu zachowywał się nienagannie. Pomijając to, że dwukrotnie oświadczył się mojej żonie, przestrzegał wszystkich wymagań etykiety.

*

Tego lata monsun dawał się we znaki. Wrzesień w Delhi to zwykle miesiąc równikowej niemalże urodzajności, a ziemia sprawia wrażenie odświeżonej i oczyszczonej. Ale w roku naszego przyjazdu do Indii lato było upalne, a deszcze padały tylko przez trzy tygodnie. W rezultacie wszędzie unosił się kurz, a drzewa i kwiaty rosnące w mieście wyglądały, jakby ktoś przyprószył je pudrem. Powietrze kleiło się od gorącej wilgoci i w oparach potu zaczęliśmy się rozpakowywać i zapoznawać z ekscentrycznościami naszego lokum: grający dzwonek do drzwi miał w repertuarze zarówno hymn Indii, jak i Kraj nadziei i chwały; piecyk gazowy, gdy nie wyłączyło się go na czas, wypluwał z siebie fontannę wrzątku z ujścia na dachu i zalewał taras ukropem; ładny okrągły budynek poniżej ogrodu, który zrazu wzięliśmy za świątynię, okazał się miejscową oczyszczalnią ścieków.
Największym jednak zaskoczeniem, jakie przyniosło nam życie w Indiach — większym nawet niż osobliwa postać pani Puri — była wszechobecna pomoc domowa. Zanim przyjechaliśmy do Delhi, mieszkaliśmy w ciasnej studenckiej klitce w Oksfordzie, biedni jak myszy kościelne. Teraz musieliśmy przestawić się na życie, w którym wprawdzie nadal mieliśmy tylko dwa pokoje, ale za to dwukrotnie więcej służących. Niespecjalnie ich potrzebowaliśmy, ale pani Puri wkrótce uświadomiła nam, że zatrudnianie służby jest przykrą koniecznością, od której zależy prestiż jej domu.
Pierwsze godziny po przeprowadzce spędziliśmy na odkurzaniu i sprzątaniu mieszkania i dopiero około drugiej w nocy padliśmy wykończeni na łóżko. Nazajutrz rano, punkt siódma trzydzieści, obudziły nas dźwięki Kraju nadziei i chwały. Na wpół przytomny poczłapałem do drzwi, w których czekał na mnie Ladoo, tragarz pana Puri. Trzymał tacę z dwiema szklankami mlecznej indyjskiej ćaj.
Ćhota hazri, sahib — oznajmił. Herbatka do łóżka.
— Jak miło! — powiedziałem, wracając do Olivii. — Pani Puri przysłała nam herbatę.
— Szkoda, że nie za dwie godziny — wymamrotała spod kołdry moja żona.
Wypiłem i próbowałem znowu zasnąć. Dziesięć sekund później zabrzmiał hymn Indii. Wygrzebałem się z pościeli i raz jeszcze otworzyłem drzwi. Tym razem stał w nich chudy mężczyzna z ustami zabarwionymi betelem na purpurowo. Głowę miał okutaną szalem i, pomimo upału, grubą kurtkę zapiętą pod samą szyję. Nigdy wcześniej go nie widziałem.
Mali — przedstawił się. Ogrodnik.
Ukłonił się i ruszył w stronę kuchni. Po chwili dobiegły nas odgłosy jego krzątaniny: raz po raz napełniał wiadro wodą i podlewał rośliny na tarasie na dachu. Dyskretnie zapukał do drzwi naszej sypialni, by dać nam znać, że skończył, i zszedł na dół.
Po mali, ogrodniku, zjawiła się Murti, sprzątaczka. Po niej Prasad, dhobi. Potem Bahadur, kucharz pochodzący z Nepalu.
Pożegnałem się z myślą o śnie i zszedłem na dół.
— Proszę pani — zwróciłem się do gospodyni. — Od siódmej trzydzieści moje mieszkanie nawiedza zastęp dziwnych ludzi.
— Wiem, proszę pana — odparła. — To wasi służący.
— Ale my nie chcemy żadnych służących.
— Każdy ma służących — fuknęła pani Puri. — Wy też musicie mieć. Po to tu są.
Zmarszczyłem czoło.
— Ale czy musi być ich aż tylu?
— Przecież potrzebujecie kucharza i tragarza.
— Wcale nie potrzebujemy tragarza. I oboje lubimy gotować.
— W takim razie będziecie mieć jednego kucharzo-tragarza. Jeden człowiek, dwie prace. Bardzo na czasie. Są jeszcze mali, sprzątaczka i dhobi, pracz. Potrzebujecie jeszcze kierowcy. — Ściągnęła brwi. — To bardzo ważne, by mieć dobrego szofera — dodała z powagą. — Jakiegoś elegancika w uniformie.
— Nie mamy samochodu, więc nie potrzeba nam kierowcy.
— No to jak zamierzacie się przemieszczać — zdziwiła się — bez samochodu i kierowcy?

*

Balvinderze Singhu, synu Punjaba Singha, Książę Taksówkarzy, oby twój wąs nigdy nie posiwiał! I oby ominęła cię marskość wątroby! A twój hindustan ambassador nigdy więcej nie ucierpiał od stłuczki — takiej jak wtedy, gdy zderzyliśmy się z furgonetką przewożącą napoje Mango Frooty.
Przez pierwszy rok pobytu w Delhi sądziłem, że tutejszym ruchem ulicznym rządzi zatrważająca anarchia, lecz podczas drugiej wizyty zdałem sobie sprawę, że jest on podporządkowany ścisłym zasadom. Pierwszeństwo przejazdu należy się kierowcy największego pojazdu. Autobusy ustępują dużym samochodom ciężarowym, ambassadory autobusom, a rowerzyści wszystkim innym z wyjątkiem pieszych. Na ulicach, jak wszędzie indziej w Indiach, rządzi silniejszy.
Balvinder Singh jednak jest indywidualistą i odczuwa nieustanną potrzebę samopotwierdzania. Zmuszony okolicznościami wprawdzie ustąpi pierwszeństwa autobusom i ciężarówkom, nigdy jednak nie przepuści nowych małych maruti, które, choć większe od ambassadorów, mają lżejszą konstrukcję. Bądź co bądź pan Singh należy do stanu kszatrijów, wojowników, i wzorem swych przodków chętnie udowadnia, że niczego się nie boi. W pogardzie ma takie przejawy tchórzostwa, jak spoglądanie w boczne lusterko czy używanie świateł sygnalizacyjnych. Ambassador jest mu rumakiem, klakson — mieczem. Uprawiając slalom między nadjeżdżającymi samochodami, grając z innymi taksówkami w „kto pierwszy stchórzy”, jest prawdziwym radżą — królem szos.
A raczej nim był. Miesiąc po naszym przyjeździe do Delhi mieliśmy z panem Singhem wypadek. Ociągaliśmy się na skrzyżowaniu dłużej niż zwykle i wjechaliśmy w furgonetkę maruti, wbijając się w nią tak, że napój Mango Frooty rozlał się po całej masce taksówki. Nikomu nic się nie stało, a pan Singh — osobliwie podekscytowany swoim wyczynem — zachował stoicki spokój.
— Panie William — powiedział — miałem sześć stłuczek w życiu. I ani razu nie zginąłem.
Choć pan Singh zajmuje w moim sercu specjalne miejsce, Olivia od razu zwróciła uwagę, że niektóre jego maniery pozostawiają wiele do życzenia. Ten pendżabski sikh jest jak orientalna wersja człowieka z Essex. Żuje pan i popluwa betelowym sokiem przez okno, pozostawiając na karoserii czerwoną, rozmazaną od szybkiej jazdy smugę. Wydobywa z siebie nieartykułowane okrzyki radości, gdy uda mu się zepchnąć na chodnik jakąś rikszę lub gromadkę gazeciarzy do rowu. Czekając na światłach, wysiada z auta, by oddać mocz, a rozmawiając, drapie się po kroczu. I podobnie jak człowiek z Essex jest lubieżnikiem. Ogląda się za każdym sari na ulicach Delhi, a szczególną uwagą obdarza korpulentne sikhijki dosiadające po damsku motocykli. Dwa razy w tygodniu, gdy nie jedzie z nami Olivia, proponuje, że podrzuci mnie na G.B. Road, delhijską ulicę czerwonych latarni. „Tylko popatrzeć, zachęca, panie w Delhi bardzo dobre. Piersi jak mango”.
Ma jednak swoje zasady. Podobnie jak jego angielski odpowiednik, wierzy w wartość ciężkiej pracy. Trudno mu zdobyć się na zrozumienie dla żebraków gromadzących się na światłach.
— Dlaczego te ludzie nie pracować? — zapytuje. — Przeca mieć dwie ręce i dwie nogi. Nie być niezłomni.
— Niezłomni?
— No, bez nogi albo bez ucha.
— W sensie ułomni?
— Tak. Niezłomni. Sikhowie być inni. Sikhowie pracować ciężko, zarobić piniędze, kupić auto.
Nie zważając na pędzący wprost na nas autobus, odwraca głowę w moją stronę i mało dyskretnie puszcza do mnie oko.
— A potem sikhowie pić whisky, oglądać telewizję, jeść kurczaka tandoori i iść na G.B. Road.

*

Okna domu wychodziły na niewielki skwerek porośnięty tropikalną roślinnością: sprężysta trawa otoczona rzędem drzew ćampa i aśoka. Miejsce to stanowiło scenę dla codziennych czynności przebiegających z iście wedyjską niezmiennością.
Wczesnym rankiem, pod czystym błękitnym niebem, służący wyprowadzali na trawnik serdelkowate jamniki, a po wypełnieniu swych obowiązków wystawali na chodnikach, plotkując lub grając w karty. Potem, około dziewiątej, poranny spokój zakłócała procesja sprzedawców ze straganami na trójkołowych rowerach, każdy z własnym autorskim okrzykiem: zbieracz używanych gazet (gazeta-wala!* gazeta-wala!, gazeta-wala!), za nim sprzedawca owoców (Mango! Liczi! Banany! Papaje!), potem chłopiec roznoszący pieczywo i mężczyzna z taczką wypełnioną warzywami. Mój ulubieniec, czesacz bawełny, którego życie toczyło się wokół wypełniania starych materacy, pobrzdękiwał na drumli. W niedzielne poranki przychodził akrobata z tańczącym niedźwiedziem. Przynosił dwa bębny i gdy tylko w nie uderzył, cały skwerek, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zapełniał się dziećmi. Wczesnym popołudniem zjawiał się niewidomy mężczyzna z akordeonem. Śpiewał nabożne pieśni qawwali, a zamożni mieszkańcy okolicy posyłali czasem służącego, by rzucił grajkowi garść drobniaków.
Codziennie późnym popołudniem na tyłach domu błąkało się stado bydła — jakieś dwadzieścia do trzydziestu sztuk. Krowy dzień w dzień sunęły powoli alejką, dudniąc kopytami i wzbij ając tumany kurzu, nigdy jednak nie widać było poganiacza. Od czasu do czasu rozbijali się o nie służący, którzy wracali na rozklekotanych rowerach z zakupów spożywczych w Khan Market. A potem zapadał nagły indyjski zmierzch: słońce blade jak camembert kryło się za linią drzew, w powietrzu unosiła się woń dymu z drewna i krowich odchodów spalanych w ogniskach, dobiegały ostatnie chrapliwe pokrzykiwania papug i gwarków, rozlegało się pierwsze wibrujące brzęczenie cykad.
Potem, gdy leżałem w łóżku, dochodziły mnie ciężkie kroki ćaukidarów postukujących laskami i dmuchających w gwizdki. W naszej części Delhi nie zdarzały się żadne włamania, więc ich obecność była zupełnie niepotrzebnym luksusem.
Ale, jak mawiała pani Puri, trzeba zachowywać pozory.

 
Wesprzyj nas