Przenikliwe studium ludzkich emocji, refleksja nad odmiennością i samotnością. Jedna z najważniejszych pozycji amerykańskiej prozy XX wieku


Serce to samotny myśliwyW centrum wydarzeń znajduje się głuchoniemy, życzliwy wszystkim John Singer. Do niego właśnie przychodzą pozostali bohaterowie.

Wiecznie pijany wizjoner Jake Blount. Biff Brannon, właściciel kafejki i filozof amator. Doktor Benedict Mady Copeland, dla którego osiągnięcie mitycznego życiowego celu, który pozostaje niesprecyzowany, staje się obsesją.

Głuchoniemy mężczyzna jest słuchaczem idealnym – nie przerywa, nie ocenia. Odwiedzający go okazują się egoistami. Żaden nie potrafi dostrzec własnej tragedii Singera – aż do chwili, w której jest już na to za późno.

Carson McCullers (ur. 19 lutego 1917 w Columbus (Georgia) – zm. 29 września 1967 roku w Nyack w stanie Nowy Jork). Pisarka amerykańska, w swojej twórczości zajmowała się duchową izolacją społecznych wyrzutków na południu USA.

Powieść została przeniesiona na ekran w 1968 roku przez Roberta Ellisa Millera z Alanem Arkinem w roli głównej.

Carson McCullers
Serce to samotny myśliwy
Przekład: Jadwiga Olędzka
Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c.
Premiera: 3 lutego 2016

Serce to samotny myśliwy


1

W mieście żyło dwóch głuchoniemych, którzy nigdy się nie rozstawali. Co dzień wczesnym rankiem wychodzili z domu i trzymając się pod rękę szli do pracy. Dwaj przyjaciele różnili się wyglądem. Ten, który szedł pierwszy, gruby i ociężały, był Grekiem. Latem paradował w żółtej lub zielonej koszulce, wetkniętej niedbale z przodu w spodnie, a z tyłu puszczonej luźno. Kiedy było chłodniej, wkładał rozciągnięty szary sweter. Twarz miał okrągłą i tłustą, powieki stale wpółprzymknięte, wargi wygięte w głupawym, łagodnym uśmiechu. Drugi głuchoniemy był wysokiego wzrostu. Oczy miał żywe i inteligentne. Ubierał się w kolory spokojne i był zawsze niezwykle czysty.
Co rano przyjaciele szli razem w milczeniu aż do głównej ulicy miasta. Przed sklepem owocowo-cukierniczym przystawali na chwilę na chodniku. Grek, Spiros Antonapoulos, pracował u swego kuzyna, który był właścicielem sklepu. Zajęcie jego polegało na układaniu cukierków i innych słodyczy, wyjmowaniu owoców ze skrzynek i utrzymaniu porządku w sklepie. Wysoki niemowa John Singer prawie zawsze przed rozstaniem kładł rękę na ramieniu przyjaciela i wpatrywał się przez chwilę w jego twarz. Pożegnawszy go w ten sposób, przechodził na drugą stronę ulicy i szedł dalej, do sklepu, gdzie grawerował stołowe srebro.
Późnym popołudniem spotykali się znowu. Singer przychodził do owocarni i czekał, aż Antonapoulos będzie gotów do wyjścia. Grek leniwie rozpakowywał skrzynkę brzoskwiń czy melonów albo przeglądał pismo humorystyczne w kuchni za sklepem, gdzie gotował. Zanim wyruszyli do domu, Antonapoulos zawsze otwierał papierową torbę, którą ukrywał przez cały dzień na jednej z kuchennych półek. Znajdowały się w niej resztki jedzenia: nadgryziony owoc, parę cukierków, kawałek pasztetówki. Zwykle przed wyjściem Antonapoulos kaczym krokiem podchodził cicho do witryny sklepu, gdzie układano mięso i sery. Otwierał chyłkiem witrynę i tłustą ręką szukał z lubością po omacku smacznego kąska, na który miał ochotę. Czasami kuzyn, właściciel sklepu, nie zauważał tego. Lecz gdy zauważył, wbijał w krewniaka wzrok, a na jego bladej, napiętej twarzy malowało się ostrzeżenie.
Wtedy Antonapoulos ze smutkiem przesuwał upatrzony kąsek z jednego końca witryny w drugi. Przez ten czas Singer stał wyprostowany, z rękami w kieszeniach i patrzył w inną stronę. Nie lubił być świadkiem tej scenki pomiędzy dwoma Grekami. Gdyż prócz picia i pewnej sekretnej przyjemności, którą uprawiał, kiedy był sam, Antonapoulos nade wszystko lubił jeść.
Dwaj głuchoniemi wracali wolno o zmierzchu do domu. Tam Singer rozmawiał zawsze z Antonapoulosem na migi, wykonując szybko rękami umowne znaki. Na twarzy jego malowało się podniecenie, szarozielone oczy jaśniały promiennie. Szczupłymi, silnymi rękami opowiadał przyjacielowi wszystko, co wydarzyło się w ciągu dnia. Grek siedział rozparty w leniwej pozie i patrzył na Singera. Sam rzadko poruszał rękami, by coś powiedzieć, a jeśli to robił, to tylko po to, by dać do zrozumienia, że chce jeść, pić lub spać. Owe trzy pragnienia wyrażał zawsze za pomocą tych samych nieokreślonych, niezdarnych gestów. Wieczorem, jeśli nie był zbyt pijany, klękał przed łóżkiem i modlił się przez chwilę. Jego tłuste ręce kreśliły w powietrzu: „Dobry Jezu”, „Boże”, „Święta Mario”. To były jedyne słowa, jakie umiał wymówić. Singer nie wiedział nigdy, ile jego przyjaciel rozumie z tego, co on mu opowiada. Ale to nie miało znaczenia.
Zajmowali wspólnie pięterko małego domku w pobliżu handlowej dzielnicy miasta. Były tam dwa pokoje. Na maszynce naftowej znajdującej się w kuchni Antonapoulos gotował wszystkie posiłki. Stały tam też: zwykłe proste krzesło dla Singera i zbyt mocno wypchana kanapa dla Antonapoulosa. Prawie całą sypialnię wypełniało duże podwójne łóżko z puchową kołdrą, w którym sypiał otyły Grek i wąskie składane łóżko Singera. Obiad zawsze trwał długo, bo Antonapoulos lubił jeść i był bardzo powolny. Po jedzeniu kładł się na wznak na swojej kanapie i oblizywał powoli językiem jeden ząb po drugim, dla dokładności lub może dlatego, żeby czuć jak najdłużej smak jedzenia. Singer przez ten czas zmywał naczynia. Czasem wieczorami grywali w szachy. Singer bardzo lubił tę grę i próbował nauczyć jej Antonapoulosa. Z początku przyjaciel nawet nie potrafił zainteresować się tym, dlaczego przesuwa się różne figury na szachownicy. Potem Singer zaczął trzymać pod stołem butelkę z jakimś dobrym trunkiem, którą wyciągał po każdej lekcji. Grek nigdy nie pojął dziwacznych skoków koników i posuwistych ruchów królowych, ale nauczył się paru stałych wstępnych posunięć. Wolał pionki białe i nie chciał grać czarnymi. Po paru pierwszych ruchach Singer grał dalej sam, a jego przyjaciel przyglądał się temu sennie. Jeśli Singer przypuszczał wspaniały atak na swoje własne pionki, tak że w końcu czarny król ponosił klęskę, Antonapoulos był zawsze bardzo zadowolony i dumny.
Dwaj głuchoniemi nie mieli innych przyjaciół i rozstawali się tylko na czas pracy. Każdy następny dzień przypominał poprzedni, gdyż byli tacy samotni, że nic nigdy nie mąciło im spokoju. Raz na tydzień szli do biblioteki po powieść detektywistyczną dla Singera, w piątek wieczorem do kina. A w dzień wypłaty odwiedzali zawsze fotografa nad domem towarowym i Antonapoulos kazał robić sobie zdjęcie za dziesięć centów.
Były to jedyne miejsca, gdzie uczęszczali regularnie. Istniało wiele dzielnic miasta, których nigdy nawet nie widzieli. Miasto leżało pośrodku stanu, na dalekim Południu. Lato było tam długie, a miesiące zimowych chłodów krótkie. Prawie zawsze z olśniewająco lazurowego, niezmąconego nieba słońce słało na ziemię oślepiające, rozpustnie jasne promienie. W listopadzie przychodziły drobne chłodne deszcze, a później czasem mróz i bardzo krótkie miesiące zimy. Zimy bywały różne, ale lata zawsze upalne. Miasto było dość duże. Na głównej ulicy było kilkanaście budynków jedno- i dwupiętrowych, w których mieściły się sklepy i biura. Największymi jednak budowlami w mieście były fabryki tkanin bawełnianych, zatrudniające spory procent ludności. Fabryki rozwijały się pomyślnie, ale robotnicy klepali biedę. Często widziało się na ulicach wyniszczone głodem twarze, na których malował się wyraz rozpaczy i osamotnienia.
Lecz dwaj głuchoniemi nie czuli się wcale samotni. W domu z zadowoleniem jedli i pili, a Singer, z zapałem gestykulując, opowiadał przyjacielowi wszystko, co tylko mu przychodziło do głowy.
Tak więc lata płynęły spokojnie. Singer był już mężczyzną trzydziestodwuletnim i mijało jedenaście lat, od kiedy zamieszkał z Antonapoulosem w tym mieście. Pewnego dnia Grek zachorował. Siedział na łóżku trzymając się za brzuch, a po policzkach spływały mu duże, lśniące łzy. Singer zawiadomił o chorobie przyjaciela jego kuzyna z owocarni i sam załatwił sobie zwolnienie z pracy. Lekarz przepisał Antonapoulosowi dietę i zabronił mu pić wino. Singer ściśle przestrzegał tych wskazówek. Siedział przez cały czas przy łóżku przyjaciela i robił, co mógł, by uprzyjemnić mu czas, lecz Antonapoulos patrzył tylko na niego gniewnie kątem oka i nie dał się niczym zabawić.
Grek był bardzo rozdrażniony: stale krytykował jedzenie i napoje owocowe, które przyrządzał dla niego Singer. Żądał nieustannie od przyjaciela pomocy przy wychodzeniu z łóżka, by móc się pomodlić. Gdy klękał, jego duże pośladki opadały na małe stopy. Poruszał niezgrabnie rękami wypowiadając swoje „Święta Mario”, a potem chwytał za blaszany krzyżyk, który miał zawieszony na brudnym sznurku na szyi. Wbijał wzrok w sufit, a w jego dużych oczach malował się strach. Następnie zapadał w posępne milczenie i nie pozwalał przyjacielowi nic mówić.
Singer był cierpliwy i robił, co mógł. Rysował małe obrazki, a raz, chcąc zabawić Antonapoulosa, wykonał jego portrecik. Lecz uraził tym uczucia Greka, który nie dał się przejednać, póki Singer nie namalował mu młodej, ładnej twarzy z jasnożółtymi włosami i porcelanowo niebieskimi oczami. A i wtedy jeszcze starał się nie okazywać zadowolenia. Singer pielęgnował przyjaciela tak troskliwie, że po tygodniu Antonapoulos mógł wrócić do pracy.
Ale od tej pory ich tryb życia uległ zmianie. Dwaj przyjaciele zaczęli mieć kłopoty. Antonapoulos nie był już chory, lecz się jakoś zmienił. Nie zadowalało go spokojne spędzanie wieczorów w domu. Kiedy chciał wyjść, Singer szedł za nim. Antonapoulos wchodził do restauracji, a gdy siedzieli już przy stole, wsuwał sprytnie do kieszeni kostki cukru, solniczkę lub nóż czy widelec. Singer zawsze płacił za to, co przyjaciel zabrał, i nie było żadnych zatargów. W domu łajał Antonapoulosa, lecz Grek patrzył tylko na niego z łagodnym uśmiechem.
Z upływem miesięcy obyczaje Antonapoulosa coraz bardziej się pogarszały. Pewnego dnia wyszedł w południe ze sklepu swego kuzyna i publicznie oddał mocz pod ścianą Banku Narodowego po drugiej stronie ulicy. Gdy idąc chodnikiem, spotykał ludzi, których twarze mu się nie podobały, atakował ich poszturchując łokciami i brzuchem. Pewnego dnia wszedł do jakiegoś sklepu i zabrał stamtąd lampę stojącą, nie płacąc za nią, a innym razem próbował wziąć kolejkę elektryczną, którą zobaczył w gablotce.
Dla Singera był to okres wielkich kłopotów. Prawie stale w porze lunchu musiał prowadzić Antonapoulosa do sądu, by załatwiać sprawy jego wykroczeń przeciw prawu. Procedura sądowa stała się dla Singera rzeczą powszednią; żył w stanie ciągłego zdenerwowania. Pieniądze, które miał zaoszczędzone w banku, rozeszły się na grzywny i kaucje. Wszystkie swoje wysiłki i zasoby finansowe zużywał na to, by uchronić przyjaciela przed więzieniem z powodu kradzieży, nieprzyzwoitego zachowania w miejscach publicznych i napadów z pobiciem.
Właściciel sklepu, u którego Antonapoulos pracował, nie zagłębiał się zupełnie w te kłopoty. Charles Parker (bo takie przybrał nazwisko) zatrudniał nadal Antonapoulosa, ale obserwował go stale z bladą, ściągniętą twarzą i wcale nie starał się mu pomóc. Singer czuł do niego antypatię. Żył w ciągłym niepokoju i stale się martwił. Antonapoulos natomiast był zawsze spokojny; cokolwiek się działo, z twarzy jego nie schodził lekki, pogodny uśmiech. W latach poprzednich Singerowi wydawało się, że uśmiech przyjaciela jest mądry i subtelny. Nigdy właściwie nie wiedział, co Antonapoulos myśli. Teraz miał wrażenie, że w twarzy przyjaciela odkrywa jakiś nowy wyraz: chytry i żartobliwy. Chwytał go za ramiona i trząsł nim, aż się zmęczył, tłumaczył mu też coś ciągle na migi. Ale na nic się to zdało.
Singer wydał wszystkie swoje pieniądze i musiał pożyczać od jubilera, u którego pracował. Raz nie był w stanie zapłacić kaucji za przyjaciela i Antonapoulos spędził noc w więzieniu. Kiedy Singer przyszedł po niego nazajutrz, był bardzo ponury. Nie chciał wyjść z więzienia. Smakował mu obiad złożony z wędzonego boczku i kukurydzianego placka polanego syropem. Podobało mu się nowe posłanie i towarzysze w celi.
Tak długo mieszkali tylko we dwóch, że Singer nie miał nikogo, kto by go w strapieniu pocieszył. Antonapoulos nie pozwalał sobie przeszkadzać i nie chciał wyleczyć się ze swoich nawyków. W domu gotował czasem potrawę, którą jadł w więzieniu, a na ulicy nigdy nie było wiadomo, co za chwilę zrobi. Aż w końcu Singera spotkała ostateczna klęska.
Kiedy pewnego dnia przyszedł do sklepu po Antonapoulosa, Charles Parker podał mu list. Z listu tego wynikało, że Charles załatwił co trzeba, by umieścić kuzyna w państwowym zakładzie dla umysłowo chorych, odległym o dwieście mil. Wykorzystał swoje stosunki w mieście i szczegóły zostały już ustalone. W przyszłym tygodniu miał zawieźć i umieścić Antonapoulosa w zakładzie.
Singer przeczytał list kilka razy i przez chwilę nie mógł zebrać myśli. Charles Parker mówił coś do niego poprzez ladę, ale on nie próbował nawet odczytać z ruchu warg, o co mu chodzi. W końcu napisał na bloczku, który zawsze nosił w kieszeni: „Nie może pan tego zrobić, Antonapoulos musi zostać ze mną”.
Charles Parker potrząsnął gwałtownie głową. Nie bardzo dobrze umiał porozumiewać się po angielsku.
— To nie pana rzecz — powtarzał.
Singer wiedział, że wszystko skończone. Grek obawiał się, że pewnego dnia mógłby odpowiadać za zachowanie swego kuzyna. Charles Parker nie znał dobrze języka angielskiego, lecz wiedział, że dolar amerykański znaczy niemało. Użył więc swoich wpływów i pieniędzy, by bez zwłoki umieścić krewniaka w zakładzie.
Singer nie mógł na to nic poradzić.
Następny tydzień upłynął jak w gorączce. Singer mówił bez przerwy. Choć ani na chwilę nie przestawał poruszać rękami, nie mógł wyrazić tego, co miał do powiedzenia. Chciał przekazać Antonapoulosowi wszystkie myśli, jakie kiedykolwiek nosił w głowie i w sercu, ale nie było na to czasu. Jego szare oczy błyszczały, a żywa, inteligentna twarz wyrażała ogromne napięcie. Antonapoulos przyglądał mu się sennie, a przyjaciel nie wiedział, co on naprawdę myśli.
Wreszcie nadszedł dzień, kiedy Antonapoulos miał wyjechać. Singer wyciągnął swoją walizkę i bardzo starannie zapakował najlepsze z ich wspólnych rzeczy. Antonapoulos przygotował sobie kanapki na drogę. Późnym popołudniem szli po raz ostatni ulicą, trzymając się pod rękę. Był chłodny dzień pod koniec listopada; w powietrzu przed sobą widzieli małe obłoczki pary z własnych oddechów.
Charles Parker miał jechać wraz z kuzynem, ale na dworcu autobusowym trzymał się z daleka od nich. Antonapoulos wpakował się do autobusu i po starannym dobieraniu miejsca usadowił się na przodzie. Singer patrzył na niego przez okno, a ręce jego poruszały się rozpaczliwie w ostatniej rozmowie z przyjacielem. Lecz Antonapoulos był tak zajęty oglądaniem wiktuałów, które miał w pudełku, że nie zwracał na Singera uwagi. Dopiero tuż przed odjazdem autobusu odwrócił się do niego z uśmiechem tak bladym i dalekim, jakby dzieliło ich wiele mil.
Tygodnie, które nastąpiły potem, wydawały się zupełnie nierealne. Singer pracował cały dzień, pochylony nad warsztatem w głębi jubilerskiego sklepu, a wieczorem wracał do domu sam. Nade wszystko pragnął usnąć. Po przyjściu z pracy kładł się na łóżku i próbował zdrzemnąć się chociaż chwilę. Gdy tak leżał w półuśpieniu, nawiedzały go sny. A we wszystkich snach był Antonapoulos. Ręce Singera wykonywały nerwowe ruchy, bo we śnie rozmawiał z przyjacielem, który się w niego wpatrywał. Singer próbował myśleć o czasach, kiedy jeszcze go nie znał. Próbował przypomnieć sobie pewne rzeczy, które wydarzyły się w latach jego młodości. Lecz nic z tego nie wydawało się rzeczywiste.
Pamiętał dobrze zwłaszcza jeden fakt, który wcale jednak nie wydawał mu się ważny. Przypomniał sobie mianowicie, że choć od dziecka był głuchy, nigdy nie był całkowicie niemy. Bardzo wcześnie został sierotą i umieszczono go w zakładzie dla głuchoniemych. Nauczył się tam porozumiewać na migi i czytać. Nie miał jeszcze lat dziewięciu, kiedy potrafił porozumiewać się jedną ręką w sposób amerykański, a dwiema na modłę europejską. Nauczył się śledzić ruchy warg innych ludzi i rozumieć, co mówią. Na koniec nauczono go mówić. W szkole miał opinię bardzo inteligentnego chłopca. Uczył się lekcji szybciej od swoich kolegów. Ale nigdy nie mógł się przyzwyczaić do mówienia wargami. Miał uczucie, że to rzecz nienaturalna, język w ustach wydawał mu się wielorybem. Widząc zakłopotanie na twarzach ludzi, do których odzywał się w ten sposób, czuł, że jego głos brzmi jak głos jakiegoś zwierzęcia, że w jego mowie jest coś odpychającego. Poruszanie wargami sprawiało mu przykrość, lecz jego ręce zawsze gotowe były nakreślić gestami słowa, które chciał wyrazić.
Kiedy skończył dwadzieścia dwa lata, przyjechał z Chicago do tego miasta na południu i natychmiast spotkał Antonapoulosa. Od tej pory nie mówił już nigdy wargami, bo w rozmowie z przyjacielem nie było to potrzebne.

 
Wesprzyj nas