W książce „Wiek cudów” Karen Thompson Walker odmalowała codzienność zwykłej rodziny w obliczu naturalnej katastrofy na globalną skalę. Minimalistyczna akcja powieści nie przeszkadza wcale w utrzymaniu napięcia aż do ostatniej strony.


Karen Walker Thompson Wiek cudówPewnego dnia naukowcy ogłosili, że doba wydłużyła się o 56 minut. Zjawisko to spowodowane zostało spowolnieniem ruchu obrotowego ziemi. „Tamtego ranka, kiedy w końcu zrozumieliśmy, co się dzieje, wybiegłyśmy z Hanną z domu, żeby poszukać jakichś oznak na niebie. Ale niebo było tylko niebem – zwyczajnym, bezchmurnym, błękitnym. Słońce świeciło jak zwykle” – opowiada narratorka „Wieku cudów”, jedenastoletnia Julia.

I chociaż jeszcze przez pewien czas fizyczne rezultaty tej katastrofy były zaledwie trudno dostrzegalną niedogodnością, to psychologiczne pojawiły się natychmiast. To na nich skupiła się Karen Thompson Walker portretując zwykłą rodzinę w obliczu niespodziewanego zagrożenia.

„Wiek cudów” to książka złożona przede wszystkim z trudnego do zdefiniowania nastroju zagrożenia. Z pozoru niewiele się tu dzieje. To żadna z tych powieści o końcu świata, gdzie eksplozja goni eksplozję, a samotny komandos albo grupa śmiałków opracowują plan powstrzymania zagłady. Nie, nie – nic z tych rzeczy. To historia o ludziach, którzy muszą przystosować się do nowych warunków, odnaleźć się w sytuacji ogromnego lęku przed nieznanym. Ich domy stoją jak stały, szkoły, urzędy, zakłady pracy działają jak przedtem, nie brak jedzenia, wody, prądu, a jednak bezsilność wobec tajemniczej zmiany postępującej w przyrodzie wyzwala trudne do okiełznania emocje i zmiany społeczne. Ziemia obraca się coraz wolniej, dni i noce stają się coraz dłuższe, strach narasta.

Julia, ani nikt z jej otoczenia, nie zajmuje się ratowaniem świata. Dziewczynka po prostu chodzi do szkoły według zmieniającego się planu zajęć. Traci przyjaciółkę i zyskuje przyjaciela, poznaje niechlubny sekret swego ojca, obserwuje sąsiadów. Dni jej rodziny to kwintesencja zwyczajności w niezwyczajnych czasach. W wywiadach udzielanych tuż po ukazaniu się książki Karen Thompson Walker przyznawała, że od dawna fascynowały ją ludzkie zachowania w obliczu katastrofy. Czytając „Wiek cudów” łatwo zauważyć, że solidnie przygotowała się do napisania tej powieści, łatwo też przyznać, że tak właśnie, jak to opisała, mogłyby wyglądać dni, tygodnie i miesiące w oczekiwaniu na ostateczny rezultat jakiejś, niemożliwej do powstrzymania aberracji sił natury.

to książka złożona przede wszystkim z trudnego do zdefiniowania nastroju zagrożenia

Melancholijny, przesycony napięciem nastrój „Wieku cudów” przypomina klimat filmu „Kochankowie z księżyca” w reżyserii Wesa Andersona. W filmie dwójka dzieci ucieka z domu by przez krótki czas wieść dorosłe życie, w powieści dzieci nabierają dojrzałości właściwej dla dorosłych w konfrontacji z problemem, przed którym nikt nie może ich uchronić. Zarówno książka, jak i wspomniany film, w trafny sposób obrazują dość powszechne współcześnie obawy przed niewypowiedzianym zagrożeniem. Przed przyszłością, która pozostaje nieznana i niepewna, chociaż w Europie i Stanach Zjednoczonych oczekujemy jej w komfortowych warunkach. Karen Thompson Walker udało się za pomocą metafory schyłku rzeczywistości jaką znamy ubrać te lęki w słowa i stworzyć z nich sugestywne obrazy w wyobraźni czytelnika. Wanda Pawlik

Karen Thompson Walker wywołała ogromne zamieszanie w świecie literackim. Prawa do wydania jej pierwszej książki Wiek cudów zostały sprzedane za 1 000 000 dolarów. Na długo zanim powieść ujrzała światło dzienne, producenci filmów Tajemnica Brokeback Mountain oraz Wszystko za życie kupili prawa do jej ekranizacji.

Karen Walker Thompson, Wiek cudów, Przekład: Anna Gralak, wydanie 2, Wydawnictwo Znak, Premiera: 3 lutego 2016
kup książkę

Karen Walker Thompson Wiek cudów

Karen Walker Thompson
Wiek cudów
Przekład: Anna Gralak
wydanie 2
Wydawnictwo Znak
Premiera: 3 lutego 2016

1

Nie od razu zauważyliśmy, co się stało. Nie mogliśmy tego poczuć.
Na początku nie wiedzieliśmy o tym dodatkowym czasie, który wybrzuszał gładką krawędź każdego dnia niczym kwitnący pod skórą guz.
Byliśmy wtedy skupieni na pogodzie i wojnie. Nie interesowaliśmy się ruchem obrotowym Ziemi. Na ulicach dalekich krajów nadal wybuchały bomby. Huragany przychodziły i odchodziły. Lato się skończyło. Rozpoczął się nowy rok szkolny. Zegary tykały jak zwykle. Sekundy skraplały się w minuty. Minuty urastały do godzin. I nic nie wskazywało na to, że owe godziny nie zlewają się potem w dni, z których każdy jest taki sam, ma określoną długość znaną każdej istocie ludzkiej.
Znaleźli się jednak tacy, którzy później twierdzili, że dostrzegli katastrofę wcześniej niż reszta z nas. Ludzie pracujący na nocną zmianę, na wieczorną zmianę, wykładający towar na półki, zajmujący się załadunkiem statków, kierowcy wielkich ciężarówek lub ci taszczący inne ciężary: cierpiący na bezsenność, niepokój albo na jakąś chorobę. Byli przyzwyczajeni do przeczekiwania nocy. Mimo przekrwionych oczu niektórzy z nich zauważyli nietypową uporczywość nocy o poranku będącą wstępem do zmian, ale każdy brał ją za skutek prywatnego błędu w ocenie dokonanej przez samotny, skołatany umysł.
6 października eksperci ogłosili to publicznie. Oczywiście wszyscy pamiętamy ten dzień. Powiedzieli, że nastąpiła zmiana, spowolnienie. I od tamtej pory właśnie tak to nazywaliśmy: spowolnieniem.
– Nie jesteśmy w stanie przewidzieć, czy ten trend się utrzyma – powiedział nieśmiały brodaty naukowiec na pospiesznie zorganizowanej, okrytej złą sławą konferencji naukowej.
Odchrząknął i przełknął ślinę. Flesze błysnęły mu w oczy. I wtedy nastąpiła chwila, którą powtarzano tak często, że charakterystyczna intonacja głosu tego naukowca – spadki i pauzy oraz ten lekki akcent ze Środkowego Zachodu – na zawsze połączyła się z samą nowiną.
– Ale podejrzewamy, że się utrzyma – dodał.
Nasze dni wydłużyły się nocą o pięćdziesiąt sześć minut.
Z początku ludzie stali na skrzyżowaniach i krzyczeli o końcu świata. Do szkoły przyszli psycholodzy, żeby z nami porozmawiać. Pamiętam, jak patrzyłam na naszego sąsiada, pana Valencię, który wypełniał garaż stosami konserw i butelkowanej wody, jakby się przygotowywał – teraz tak myślę – na znacznie mniejszą katastrofę.
Wkrótce opustoszały sklepy spożywcze, półki zostały ogołocone jak kości kurczaka.
Autostrady natychmiast się zakorkowały. Ludzie usłyszeli wiadomość i chcieli uciec. Rodziny zapakowały się do furgonetek i przekraczały granice stanów. Pędziły we wszystkich kierunkach jak zwierzątka złapane nagle w światła reflektorów.
Tylko że oczywiście nie było dokąd uciec.

2

Wiadomość gruchnęła w sobotę.
Zmiana przyszła niepostrzeżenie, przynajmniej u nas w domu. O wschodzie słońca jeszcze spaliśmy, więc nie wyczuliśmy niczego niezwykłego. Kilka ostatnich godzin poprzedzających chwilę, w której dowiedzieliśmy się o spowolnieniu, na trwałe zapisało się w mojej pamięci – pamiętam je mimo upływu tych wszystkich lat – jakby zostały uwięzione za szkłem.
Nocowała u mnie moja przyjaciółka Hanna i biwakowałyśmy w śpiworach na podłodze w salonie, gdzie ramię przy ramieniu przespałyśmy ze sto innych nocy. Obudził nas warkot kosiarek do trawy i szczekanie psów oraz ciche skrzypienie trampoliny, na której skakały bliźniaki z domu obok. Godzinę później obie miałyśmy już stać w niebieskich strojach do piłki nożnej – z włosami ściągniętymi gumką, nasmarowane kremem z filtrem, w korkach stukających o kafelki.
– Miałam strasznie dziwny sen – powiedziała Hanna.
Leżała na brzuchu, opierając głowę na łokciu, jej długie jasne włosy wisiały splątane za uszami. Emanowała pewnym kościstym pięknem, którego jej zazdrościłam.
– Ty zawsze masz dziwne sny – stwierdziłam. Rozpięła śpiwór i usiadła, przyciskając kolana do piersi. Na jej szczupłym nadgarstku pobrzękiwała bransoletka ze stłoczonymi obok siebie charmsami. Była wśród nich połowa mosiężnego serduszka. Druga połowa należała do mnie.
– Śniło mi się, że jestem u siebie w domu, ale to nie był mój dom – ciągnęła. – Byłam z mamą, ale to nie była moja mama. Moje siostry nie były moimi siostrami.
– Ja prawie nigdy nie pamiętam snów – powiedziałam, a potem wstałam, żeby wypuścić koty z garażu.
Moi rodzice spędzali ten ranek tak jak wszystkie ranki, które pamiętam: czytali gazetę przy stole w jadalni. Nadal widzę, jak tam siedzą: matka w zielonym szlafroku, z mokrymi włosami, przebiegająca wzrokiem po kolejnych stronach, a ojciec milczący, już ubrany, czytający po kolei każdy artykuł, który odbijał się w grubych szkłach jego okularów.
Później ojciec długo przechowywał tamtą gazetę, jak jakąś pamiątkę, starannie złożoną obok gazety z dnia, w którym się urodziłam. Sobotnie artykuły, wydrukowane jeszcze przed nadejściem najnowszej wieści, donoszą o wzroście cen nieruchomości w mieście, o dalszej erozji kilku okolicznych plaż oraz o planie budowy nowej estakady. W tamtym tygodniu wielki biały rekin zaatakował miejscowego surfera, funkcjonariusze straży granicznej odkryli pięciokilometrowy tunel do przemytu narkotyków, który biegł niespełna dwa metry pod granicą z Meksykiem, i znaleziono ciało dawno zaginionej młodej dziewczyny zakopane pod stertą białych kamieni na szerokiej bezludnej pustyni na wschodzie. Na ostatniej stronie widnieją godziny wschodu i zachodu słońca dla tamtego dnia – prognozy, które oczywiście się nie sprawdziły.
Pół godziny przed chwilą, w której usłyszeliśmy wiadomość, moja matka wyszła po obwarzanki.
Myślę, że koty wyczuły zmianę wcześniej niż my. Obydwa były kotami syjamskimi, ale różnych odmian. Chloe – senna, puchata i słodka. Tony uosabiał jej przeciwieństwo: starą, zalęknioną istotę, prawdopodobnie chorą psychicznie, która wyrywała sobie kępki sierści i zostawiała je na kupkach w całym domu niczym zagubione na dywanie miniaturowe wersje suchych roślin toczonych przez wiatr po prerii.
W tych kilku ostatnich minutach niewiedzy, kiedy wsypywałam suchą karmę do ich misek, oba koty gwałtownie nastawiły uszu, odwracając się w stronę podwórka przed domem. Może w jakiś sposób wyczuły zmianę w powietrzu. Poznały warkot volvo matki zatrzymującego się na podjeździe. Później zastanawiałam się jednak, czy nie rozpoznały także nietypowo szybkiego obrotu kół, gdy pospiesznie parkowała samochód, albo paniki pobrzmiewającej w ostrym zgrzycie zaciąganego hamulca ręcznego.
Nawet ja szybko wyczułam nastrój matki, słysząc stukot jej stóp na werandzie i nerwowe pobrzękiwanie kluczy o drzwi. Pierwsze doniesienia, teraz tak spowszedniałe, usłyszała w radiu, jadąc z piekarni do domu.
– Włączcie telewizor, szybko – powiedziała. Brakowało jej tchu i była spocona. Zostawiła klucze w zamku, gdzie potem dyndały cały dzień. – Stało się coś przeokropnego.

Byliśmy przyzwyczajeni do retoryki matki. Zawsze przesadzała. Wyolbrzymiała. Zawyżała i przesadzała. „Coś przeokropnego” mogło oznaczać wszystko. Przypominało szeroką sieć obejmującą tysiąc możliwości, przeważnie tylko umiarkowanie złych: upały i korki, cieknące rury i długie kolejki. Nawet dym z papierosa, jeśli unosił się zbyt blisko, mógł być „czymś naprawdę, autentycznie przeokropnym”.
Nie spieszyliśmy się z reakcją. Ojciec, ubrany w wyszczuplającą żółtą koszulkę Padres, pozostał przy stole z jedną dłonią na kubku kawy, a drugą opartą na karku, i kończył czytać jeden z artykułów o biznesie. Podeszłam i otworzyłam torbę z obwarzankami, mnąc papier w palcach. Nawet Hanna znała moją matkę na tyle dobrze, by nie przerywać tego, co akurat robiła – polowania na serek śmietankowy na dolnej półce lodówki.
– Widzieliście to? – zapytała matka.
Nie widzieliśmy.
Moja matka była kiedyś aktorką. Jej dawne reklamy – przeważnie produktów do pielęgnacji włosów i akcesoriów kuchennych – leżały pogrzebane w niskiej stercie zakurzonych czarnych kaset wideo za telewizorem. Ludzie ciągle mi powtarzali, jaka była piękna w młodości, a ja zauważałam to piękno w jej jasnej cerze i wysokiej strukturze kości policzkowych, choć w wieku średnim matka przybrała na wadze. Teraz przez godzinę w tygodniu prowadziła w liceum kółko teatralne, a przez cztery godziny uczyła historii. Mieszkaliśmy sto pięćdziesiąt kilometrów od Hollywood.
Matka stała na naszych śpiworach, pół metra od ekranu telewizora. Kiedy teraz o tym myślę, wyobrażam sobie, że zakryła usta dłonią, jak zawsze, gdy coś ją martwiło, ale wtedy byłam zwyczajnie zakłopotana, bo czarna falista podeszwa jej adidasów deptała śpiwór Hanny: delikatny, bawełniany, różowy i w groszki, zaprojektowany nie na niebezpieczeństwa pól biwakowych, lecz wyłącznie na pluszowe dywany ogrzewanych domów.
– Słyszeliście, co powiedziałam? – zapytała matka, odwracając się do nas.
Miałam usta wypchane obwarzankiem i serkiem. Między siekaczami utknęło mi ziarenko sezamu.
– Joel! – krzyknęła matka do ojca. – Mówię poważnie. To potworne.
Ojciec oderwał wzrok od gazety, ale nadal mocno przyciskał palec wskazujący w miejscu, w którym przerwał lekturę. Skąd mogliśmy wiedzieć, że uczynki wszechświata w końcu zasłużyły na płomienność słów mojej matki?

3

Mieszkaliśmy w Kalifornii, więc byliśmy przyzwyczajeni do ruchów ziemi. Wiedzieliśmy, że grunt potrafi się przesuwać i drżeć. Trzymaliśmy w latarkach świeże baterie, a w szafach baniaki z wodą. Godziliśmy się z tym, że na naszych chodnikach mogą się pojawiać pęknięcia. Woda z basenów wylewała się czasami jak z misek. Mieliśmy duże doświadczenie we wczołgiwaniu się pod stoły i wiedzieliśmy, że należy się wystrzegać latającego szkła. Na początku każdego roku szkolnego zabieraliśmy ze sobą wielką torebkę strunową z trwałymi produktami, na wypadek gdyby wielki wstrząs uwięził nas w szkole. Jednak na tę konkretną plagę my, Kalifornijczycy, byliśmy przygotowani równie słabo jak ci, którzy budują domy na stabilniejszym gruncie.
Tamtego ranka, kiedy w końcu zrozumieliśmy, co się dzieje, wybiegłyśmy z Hanną z domu, żeby poszukać jakichś oznak na niebie. Ale niebo było tylko niebem – zwyczajnym, bezchmurnym, błękitnym. Słońce świeciło jak zwykle. Od strony oceanu wiała znajoma bryza, a powietrze pachniało tak samo jak zawsze w tamtych dniach: skoszoną trawą, wiciokrzewem i chlorem. Eukaliptusy nadal falowały na wietrze jak ukwiały, a naciągająca w niskiej temperaturze herbata mojej matki była już prawie odpowiednio ciemna i gotowa do picia. Daleko za płotem z tyłu naszego domu nadal niosły się echa i powarkiwania autostrady. Linie energetyczne wciąż cicho skwierczały. Gdybyśmy podrzuciły piłkę, mogłybyśmy nawet nie zauważyć, że spada na ziemię trochę szybciej, że uderza o nią trochę mocniej niż zwykle. Miałam jedenaście lat i mieszkałam na przedmieściach. Moja najlepsza przyjaciółka stała obok mnie. Nie widziałam niczego, co nie pasowałoby do tego obrazka.

W kuchni moja matka już przeglądała półki z najbardziej potrzebnymi artykułami, kołysząc drzwiczkami szafek i oceniając zawartość szuflad.
– Po prostu chcę sprawdzić, gdzie są wszystkie zapasy niezbędne w nagłych wypadkach – powiedziała. – Nie wiadomo, co się może wydarzyć.
– Chyba powinnam iść do domu – odezwała się Hanna, nadal w fioletowej piżamie, obejmująca się w wąziutkiej talii rękami.
Nie wyszczotkowała włosów, a one wymagały uwagi, bo nie były obcinane od drugiej klasy. Z jakiegoś powodu wszystkie znane mi młode mormonki miały długie włosy. Włosy Hanny kołysały się w okolicy pasa i zwężały ku końcowi jak płomień.
– Moja mama pewnie też panikuje – dodała. W domu Hanny roiło się od sióstr, ale mój był domem jednego dziecka i bez Hanny w pokojach zawsze robiło się zbyt cicho. Nigdy nie lubiłam, jak wychodziła.
Pomogłam jej zwinąć śpiwór. Spakowała plecak.
Gdybym wiedziała, ile minie czasu, zanim znowu się zobaczymy, pożegnałabym się inaczej. Ale wtedy tylko do siebie pomachałyśmy, a potem mój ojciec odwiózł ją do domu, trzy ulice od naszego.

W telewizji nic nie mówili, nie pokazywali płonących budynków ani zawalonych mostów, nie było żadnego pogiętego metalu ani spalonej ziemi, niczyje domy nie ześlizgiwały się z fundamentów. Nikt nie został ranny. Nikt nie zginął. Na początku katastrofa była w zasadzie niewidzialna.
Chyba właśnie dlatego nie byłam wtedy wystraszona, ale raczej przejęta. To wszystko wydawało się dość ekscytujące – nagła iskra pośród zwyczajności, blask czegoś niespodziewanego.
Za to matka była przerażona.
– Jak to się mogło stać? – pytała.
Ciągle upinała włosy, a potem je rozpuszczała i upinała od nowa. Były ciemne i śliczne, co po części zawdzięczały farbie w kolorze głębokiego brązu.
– Może to meteor? – podsunęłam. W szkole uczyliśmy się o kosmosie, zapamiętałam kolejność planet. Znałam nazwy wszystkiego, co unosi się w przestrzeni. Były tam komety, czarne dziury i skupiska olbrzymich skał. – Albo bomba jądrowa?
– To nie żadna bomba jądrowa – powiedział ojciec.
Widziałam jego napinające się mięśnie, kiedy zaciskał zęby, patrząc w ekran telewizora. Splótł ręce na piersi, szeroko rozstawił stopy. Nie zamierzał siadać.
– Do pewnego stopnia możemy się dostosować – mówił naukowiec w telewizji. Do kołnierzyka przypięto mu maleńki mikrofonik i prezenter wypytywał go o czarne scenariusze. – Jeśli jednak ruch obrotowy Ziemi nadal będzie coraz wolniejszy, co na razie jest tylko spekulacją, to moim zdaniem możemy się spodziewać radykalnych zmian pogodowych. Będziemy świadkami trzęsień ziemi i tsunami. Może nastąpić masowe wymieranie roślin i zwierząt. Oceany mogą zacząć się przesuwać w stronę biegunów.
Za naszymi plecami wertykale zaszeleściły na lekkim wietrzyku, a w oddali zawarczał helikopter. Młócenie jego śmigła dostało się do domu przez siatkę w oknach i drzwiach.
– Ale dlaczego to się stało? – nie mogła zrozumieć matka.
– Helen – zwrócił się do niej ojciec – wiem tyle samo co ty.
Wszyscy zapomnieliśmy o zaplanowanym na ten dzień meczu. Mój strój przeleżał złożony w szufladzie. Ochraniacze na golenie spoczywały nietknięte na dnie szafy.
Później się dowiedziałam, że na boisku zjawiła się tylko Michaela, jak zwykle spóźniona, z korkami w ręku, z rozczochranymi długimi włosami. Rude loki co chwila wpadały jej do ust, kiedy biegła w getrach na boisko na wzgórzu – tylko po to, aby zobaczyć, że żadna z nas nie robi rozgrzewki, że ani jedna koszulka z niebieskiego dżerseju nie łopocze na wietrze, że nie podskakuje żaden dobierany warkocz, że na murawie nie ma ani jednego rodzica, nawet trenera. Żadnych mam popijających mrożoną herbatę w daszkach na głowach, żadnych ojców spacerujących w japonkach wzdłuż linii bocznej. Żadnych przenośnych zamrażarek z lodem, leżaków i pokrojonych na ćwiartki pomarańczy. Wtedy już pewnie zauważyła, że na parkingu na wzgórzu nie ma samochodów. Zostały tylko bramki, wybrzuszające się cicho podczas golów, i to właśnie one były jedynym dowodem, że na tym boisku rozgrywano kiedyś mecze piłki nożnej.
– Wiesz, jaka jest moja mama – powiedziała mi Michaela kilka dni później podczas lunchu, niedbale oparta o ścianę, imitująca bardziej seksowne siódmoklasistki. – Zanim zdążyłam zejść ze wzgórza, już odjechała z parkingu.
Matka Michaeli była najmłodsza ze wszystkich mam. Nawet najbardziej efektowne z pozostałych miały wtedy co najmniej trzydzieści pięć lat, a moja przekroczyła już czterdziestkę. Matka Michaeli miała zaledwie dwadzieścia osiem, czemu jej córka zaprzeczała, choć wszyscy wiedzieliśmy, że to prawda. Jej matka zawsze stała u boku innego chłopaka. Jej gładka skóra, jędrne ciało, sterczące piersi i szczupłe uda razem wzięte były źródłem czegoś karygodnego, z czego tylko niejasno zdawaliśmy sobie sprawę, chociaż zdecydowanie to zauważaliśmy. Michaela była jedyną moją koleżanką mieszkającą w mieszkaniu i niemającą ojca.
Młoda matka Michaeli przespała wiadomości.

 
Wesprzyj nas