Akcja powieści Richarda Flanagana pt.„Klaśnięcie jednej dłoni” rozpoczyna się w chwili gdy Maria, matka i żona, wychodzi z domu podczas śnieżycy i już nie wraca. To opowieść o jednej konkretnej rodzinie rozgrywająca się na tle wydarzeń w środowisku imigrantów próbujących ułożyć sobie życie na nowo po II Wojnie Światowej.


Klaśnięcie jednej dłoniOpublikowana przez Wydawnictwo Literackie książka laureata Nagrody Bookera 2014 za „Ścieżki północy” opowiada o rodzinie słoweńskich imigrantów, którzy po II wojnie światowej przybywają do Tasmanii. Ich życie rozpada się pewnego zimowego dnia, kiedy Maria, żona Bojana i matka trzyletniej Sonji wychodzi z domu w śnieżycę i już nie wraca. Od tego momentu zaczyna się głęboki dramat męża i córki.

Bojan, zatrudniony przy budowie potężnej zapory na rzece jako robotnik, topi swoją rozpacz i poczucie pustki w alkoholu. Wyładowuje też agresję na córce. Po latach dorosła Sonja powraca do miejsca, w których spędziła dzieciństwo i próbuje zmierzyć się ze wspomnieniami. Ta podróż zmieni jej życie ­ wpłynie na decyzję o zachowaniu nieplanowanej ciąży i zamieszkania w Tasmanii.

Flanagan opowiada nie tylko tę konkretną historię rodzinną, ale sięga dużo głębiej, do wydarzeń, które na nią wpłynęły pośrednio. W tle dramatu Bulohów jest poczucie wyobcowania, próby poszukiwania nowego życia w Tasmanii przez imigrantów z różnych krajów dotkniętych II wojną światową. Podkreślając jednoczesny indywidualizm i uniwersalność tego doświadczenia autor przedstawia ludzi twardych, zniszczonych przez traumę i zupełnie nie mogących odnaleźć się w nowej rzeczywistości na drugim końcu świata, która miała być ich wybawieniem. Polacy, Czesi, Słoweńcy, Łotysze wspólnie ciężko pracują przy budowie potężnej zapory na rzece i wspólnie upijają się, żeby nie rozmyślać nad sobą i swoją historią.

Bojan jest taki sam, jak każdy z nich. Jedyne, co go wyróżnia to zamiłowanie do wyrabiania mebli. I ucieczka żony. Poza tym jest słabym wewnętrznie człowiekiem, który nie widzi dla siebie żadnych perspektyw. Nosi piętno doświadczenia wojny, które nauczyło go o wiele więcej niż by chciał o tym, jak potwornie źli mogą być dla siebie ludzie. Trauma wojenna nie ominęła też jego żony, Marii i być może tutaj leży najgłębsze źródło dramatu rodziny Bulohów. Los Sonji, opuszczenie przez matkę, tułanie się po domach tymczasowych opiekunów, konieczność znoszenia pijaństwa i przemocy ze strony ojca jest w pewnym sensie konsekwencją, kolejnym rozdziałem historii wojennej.

„Klaśnięcie jednej dłoni” zostało rozpisane nie jako linearna opowieść, ale opowieść jest pocięta na krótkie sceny z różnych okresów życia Bojana i Sonii, dzięki czemu otrzymujemy filmowy niemal scenariusz utrzymujący czytelnika w stałym napięciu. Podobnie jak w „Ścieżkach północy” Flanagan zatrzymuje nas przy emocjach bohaterów przez swój oryginalny poetycki styl.

Flanagan zatrzymuje nas przy emocjach bohaterów przez swój oryginalny poetycki styl

Powracające obrazy: potężnej zapory wokół której toczy się życie imigrantów, rozbitego dziecięcego serwisu do herbaty, Bojana uderzającego młotem w skałę, koronek Marii i drewna, z którego ojciec Sonii robi piękne meble spajają tę historię w całość. W tle pojawia się niepokojąca tasmańska przyroda i zderzenie zwyczajów przyjezdnych, ich języków z tutejszymi i niemożność asymilacji, głębokie poczucie obcości, które wciąż towarzyszy imigrantom z Europy.

„Klaśnięcie jednej dłoni” to opowieść o samotności i próbie poskładania fragmentów życia na nowo, o przerażającej traumie przeszłości wpływającej na kolejne pokolenie i nowym życiu, które może jednak stanie się rzeczywistością. Agnieszka Grzegorzewska

Richard Flanagan jest jednym z najwybitniejszych współczesnych pisarzy australijskich. W 2014 roku otrzymał prestiżową Nagrodę Bookera za Ścieżki Północy.

Richard Flanagan, Klaśnięcie jednej dłoni, Przekład: Robert Sudół, Wydawnictwo Literackie, Premiera: 18 lutego 2016

kup książkę

Klaśnięcie jednej dłoni

Richard Flanagan
Klaśnięcie jednej dłoni
Przekład: Robert Sudół
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 18 lutego 2016

ROZDZIAŁ 1

1954

Wszystko zrozumiesz, choć nigdy tego nie przeżyjesz, a wydarzyło się to dawno, dawno temu w świecie, który sczezł potem w torfie, w zapomnianą zimę na wyspie, o której niewielu słyszało. Zaczęło się przed tą porą, kiedy śnieg całkowicie i nieodwołalnie pokrywa ślady. Jak czarne chmury przesłaniają gwiazdy i rozświetlone księżycem niebo, jak najgęściejszy mrok otula szepczącą krainę.
Dokładnie w tej chwili, w której czas się przełamał, Maria Buloh zeszła w bordowych botkach na najniższy z trzech ośnieżonych schodków przed drzwiami drewnianej chaty. Wtedy właśnie, odwracając twarz od wejścia, zdała sobie sprawę, że zabrnęła za daleko i nie ma dla niej powrotu.
Niektórzy mówią, że tej nocy wywiała ją z miasteczka wściekła śnieżyca; że porwało ją wezbrane huraganowe tchnienie burzy, unosząc niczym anioła w pobliski las, że pofrunęła jak zjawa na dzikie ziemie leżące poza igłą kompasu wokół tego miejsca, które paliło jak świeża rana postrzałowa w ciele.
Naturalnie było inaczej.
Niektórzy mówią nawet, że zamieniła się w wiatr, że stała się wichrem urągającym im wszystkim. Lecz takiej straszliwej nawałnicy nie sposób dosiąść, jak we śnie. Można się tylko na nią przygotować, i to właśnie zrobiła Maria Buloh, bo wbrew temu, co ludzie mówią, była kobietą rozsądną, nie lekkomyślną, więc przyszykowała się na wiatr, jakby był murem, który w każdej chwili może na nią runąć, opatuliła się szkarłatnym paltem, złachanym szkarłatnym paltem szczelniej owinęła drobne ciało. Ale nawet ten gest wyprzedza bieg wydarzeń, albowiem wiatr zaczął dąć dopiero wtedy, gdy dotarła do rogatek osady. Aby dojść do tego miejsca, musiała pokonać spory kawałek drogi.
— Mamo! — usłyszała Maria Buloh głos małej dziewczynki dochodzący z chaty. I znowu, bardziej kwilenie niż wołanie: — Mamo.
Maria Buloh zastygła na schodku, patrząc wszędzie dokoła, byle nie na chatę za plecami, pragnąc uspokoić porzucone dziecko. Spojrzała na swoje bordowe botki, spojrzała na piękne ślady, które te znoszone buty odcisnęły w świeżym śniegu, zobaczyła, że na dwóch wyższych stopniach wgłębienia już zaczynają niknąć, i zaczęła dumać nad naturą piękna, nad tym, jak niewiele czasu ma to, co dobre, zanim zostanie wymazane.
— Aja, aja — powiedziała, próbując uciszyć dziewczynkę słowami, którymi matki w jej ojczyźnie zawsze kołyszą dzieci do snu. — Aja, aja.
Odeszła, nie oglądając się ani razu za siebie, w stronę chaty; jej spojrzenie pobiegło ku górze, powędrowało za bezładne skupisko domów w głąb ciemnego lasu. Popatrzyła na nocną czerń nad głową. Popatrzyła na śnieg spadający w objęcia rożków elektrycznego żółtego światła. Obserwowała tumany sunące ku wschodowi. I białe płatki kotłujące się, wirujące w powietrzu, jakby były czasem, który upływa nie jednostajnie, lecz zrywami. Maria Buloh patrzyła na padający śnieg, dowodzący teraz, że powietrze nigdy nie zastyga, że składa się z nieskończonych kolistych powikłań, zawiera niewyczerpaną możliwość niewyjaśnionych zwiewnych poruszeń. W tamtej chwili miała wrażenie, że obserwuje cały świat, nie wyłączając siebie, jakby siedziała w kinie, a wszystko było planem filmowym. Tak rozmyślając, nie słyszała odległego wołania córeczki płaczącej za nią w chacie, z której przed chwilą wyszła. Dziwne odgłosy. Odgłosy, których nie chciała słyszeć.
— Mamo! — krzyknęło dziecko, ale matka pozostała głucha.
— Aja, aja — rzekła tylko Maria Buloh, choć czy słowa te skierowała do córki, do siebie, czy do kogokolwiek innego, tego nie sposób stwierdzić, bo była już daleko od chaty,
a śnieg tłumił wszystkie odgłosy. — Aja, aja.
Patrzyła dalej: na nowo, jakby nic nie miało z nią związku. Widziała, że czarno-białą scenerię rozjaśniają czyste elektryczne światła ciągnące się w rozstępie między domami, że po obu stronach znajdują się toporne chaty zbite z pionowych desek, z kominami i dachami z blachy falistej, i że w niejednym mieszkańcu budzi to bolesne wspomnienie obozów pracy przymusowej na Uralu i Syberii. Ale wiedziała, że to nie jest Związek Radziecki Stalina. Że to nie Kołyma ani Goli otok, ani Birkenau. Wiedziała, że to nawet nie Europa Wschodnia, tylko zasypane śniegiem obozowisko robotników budujących hydroelektrownię zwane Butlers Gorge, zagnieżdżone jak wrzód w dziewiczych lasach deszczowych.
W tej krainie bezkresnej przestrzeni budowano chaty ściana przy ścianie, jakby domy też kuliły się w rozdygotanych skupiskach przed mocą, naporem i milczeniem tego, co nieznane i co być może nawet okaże się łaskawe, być może w ogóle nie interesuje się ludźmi, ale czego ich własne straszliwe losy — odwieczne kroniki powtarzanego nieludzkiego barbarzyństwa — przywiezione wraz z kilkoma serwetkami z koronki, pomiętymi fotografiami, dziwnymi obyczajami i osobliwymi kulinariami, pozwalały jedynie się lękać.
Albowiem nie odczuwać lęku oznaczało wyobrazić sobie świat inny od własnych przeżyć.
A to było ponad ich siły.
Robotnicy musieli mieszkać w przygarbionych zagrodach, bo na tych wyżynnych terenach na odległej wyspie Tasmania, położonej daleko od odległej Australii, nie było żadnej innej ludzkiej osady w promieniu wielu kilometrów. Były tylko dzikie rzeki i jeszcze dziksze górskie granie i wszechobecne lasy deszczowe, które swoje władanie nad tą ziemią cedowały wyłącznie na nieliczne równiny porośnięte agastachysem lub, w wyższych partiach, alpejskie wrzosowiska.
Oto co zobaczyła.
Nie usłyszała zaś absolutnie nic.
Był to czas na początku wielkiego boomu na zapory wodne. Czas, kiedy nowi Australijczycy przybywali do takich dzikich zakątków, żeby harować niewolniczo przy tamach, bo praca w miastach — którą woleliby wykonywać — zarezerwowana była dla starych Australijczyków. Ale Maria Buloh, żona Bojana Buloha, matka Sonji Buloh, nie przybywała do Butlers Gorge.
Ona odchodziła.
Na zawsze.
Szła więc dalej pustą ulicą, młoda kobieta w starym palcie, niosąca małą tekturową walizkę, ślady jej stóp rozpoławiające zasypany śniegiem posępny, zgorzkniały obóz, jej sylwetka już zatracająca ziemskie kształty w gęstwinie spadających płatków.
Całun ciszy, którym śnieżyca przydusiła osadę, przerwało narastające dudnienie małego silnika. Rozrzedzone smugi żółtego światła z pojedynczego reflektora utworzyły w na wiewanym śniegu kałużę koloru moczu. A potem w białej nicości zmaterializował się przygarbiony mężczyzna na motocyklu z pustym koszem, sunący w kierunku Marii Buloh.
Rozpędzony, minął ją, po czym, w odległości mniej więcej pięćdziesięciu metrów, zwolnił, skręcił w prawo i zatrzymał się z poślizgiem przed kantyną. Maria Buloh przystanęła, odwróciła się i patrzyła. Przed wejściem do kantyny, czyli właściwie przed dwuskrzydłowymi drzwiami skleconymi byle jak z deszczułek, zobaczyła kilkanaście kobiet stłoczonych wokół buzującego koksownika z beczki po ropie, przedkładających wspólnotę w takich warunkach nad samotność w cieple. Ich odzież składała się z kuriozalnej pstrokatej zbieraniny letnich sukienek i zimowych palt oraz różnorodnej kolekcji egzotycznych nakryć głowy — kilku beretów, jednego kapelusza wojskowego, dwóch słomianych i czapek z wełny we wszystkich kolorach tęczy. Jedne kobiety stały, inne siedziały na beczkach po piwie w półkolu przed wejściem, rozmawiając i pijąc piwo wynoszone im przez mężów, narzeczonych i flirciarzy z kantyny zarezerwowanej tylko dla mężczyzn. Kiedy drzwi się otwierały, aby przepuścić wchodzącego lub wychodzącego, opary plotek, urywki pikantnych opowieści, śmiech i trzask rozbijanego szkła wylewały się falą na kobiety i główną ulicę.
Postać w skórzanej kurtce i kasku zsiadła z motocykla i, świadoma swego popisowego przybycia, przemaszerowała obok kobiet do kantyny. Uwagę gromady przy koksowniku natychmiast przyciągnęła ta nowa barwna sylwetka. Z zatłoczonego wnętrza dobiegł dudniący głos:
— Nazywam się Eric Preston! Jestem aktywistą Australijskiego Związku Robotników. Przyjechałem załatwić problem z uchodźcami. Kto ich reprezentuje? Zaraz potem jego władczy głos zagłuszyła wrzawa różnych języków, towarzysząca zapijaniu przeszłości, a zainteresowanie kobiet przeniosło się na samotną postać odchodzącą nocą z walizką z tej zapomnianej przez Boga osady Bóg raczy wiedzieć dokąd; na samotną kobietę, która patrzyła na nie i na wskroś, jakby tam były, ale zarazem jakby ich nigdy nie było, a ona zobaczyła przyszłość ożenioną z przeszłością, kiedy to po raz kolejny wszyscy z osady będą rozgonieni na cztery wiatry i nic nie pozostanie z tego straszliwego miejsca i czasu. Jej twarz (tak młoda, tak młoda, że wygląda szokująco) wydawała się niemal orientalna: układ kości i duże oczy jakże inne od australijskich, zmarszczki — zaledwie kilka, ale głębokich — jakby były dziełem nie tyle upływu lat czy palącego słońca, lecz rzeźbiarza, który dłutem chciał uwydatnić osobliwą, egzotyczną urodę.
Niektóre mówiły później, potępiając to, co wymykało się ich pojmowaniu, że postąpiła źle. Być może wskutek tego osądu, a może pod wpływem przeciwnej emocji, odrobiny współczucia w reakcji na tragedię, która przecież mogła spaść na każdą z nich, a może z powodu, którego żadna nigdy nie zrozumie, kobiety szturchnęły się łokciami i ucichły, kiedy Maria Buloh patrzyła w ich stronę, a wtedy i ona, i one słyszały już tylko nieustanny hałas wszczynany przez mężczyzn w środku.

*

Maria Buloh odwróciła się. Ruszyła dalej. Z kantyny dobiegały ciche, coraz cichsze urywki nowej amerykańskiej piosenki country-and-western odtwarzanej na adapterze. Piosenka zdawała się podlana łzami, jak gulasz upichcony ze smutku. Gdy Maria Buloh szła dalej w kierunku lasu, gwar z kantyny powoli zanikał. Piosenkę zagłuszył łagodny szmer śnieżycy. Twarz Marii Buloh była pozbawiona emocji. Ta piękna twarz, młoda twarz. A jednak coś wyrażała. Co? Tajemnicę, którą przypieczętowało na zawsze kilka łez płynących z oczu i szklących policzki. Za plecami Marii Buloh ciągnęły się ślady prowadzące do miejsca, z którego przyszła, ślady zacierane już w chwili odciskania ich w śniegu, niknęły w bieli, która groziła pogrzebaniem wszystkiego i wszystkich w tej małej posępnej osadzie dawno, dawno temu.
I dopiero nieco później, gdy kantyna zamknęła podwoje, bójki dobiegły końca i nawet karciarze zrobili sobie przerwę na sen i chrapali drożdżowym chuchem w plecy kobiet śpiących w czapkach, dopiero wtedy zerwała się wichura i wiatr zaczął tak głośno zawodzić, że zmroziło nawet tę dziką mokrą ziemię.
— Aja, aja! — zdawał się wołać. — Aja, aja!
I było słychać, jak trzeszczą i postękują stare drzewa, a nowe kable skrobiące bezkresne nocne niebo pojękiwały upiornie, i żadnej z kobiet leżących tej nocy z otwartymi oczami w zapadających się łóżkach nie ukoiły te odgłosy.

 
Wesprzyj nas