Książka “Lodowe piekło” Mitchella Zuckoffa omawia trzy katastrofy lotnicze jakie miały miejsce na Grenlandii w czasie II Wojny Światowej, a także współczesną misję mającą na celu odnalezienie wraku jednego z samolotów.  To zajmujący reportaż i książka historyczna w jednym.


Lodowe Piekło. Katastrofa na GrenlandiiNa przełomie 1942 i 1943 roku trzy amerykańskie samoloty wojskowe rozbiły się na Grenlandii. Pierwszym był samolot transportowy C-53, którego pięcioosobowa załoga przeżyła katastrofę i zdołała nadać sygnał SOS. Wysłany im z pomocą bombowiec B-17 także spotkała katastrofa. W jej wyniku na lodowym pustkowiu znalazło się kolejnych dziewięciu lotników. Jako trzeci poległ w szalejącej zamieci samolot zwiadowczy zwany Grumman Duck – to właśnie jego wrak postanowiła odnaleźć współczesna misja badawcza. Mitchell Zuckoff brał w niej udział i wszelkie działania opisał z pierwszej ręki.  Natomiast historię trzech lotniczych katastrof z czasu II Wojny Światowej ujął w szczegółowym eseju historycznym.

Książka Zuckoffa to literatura faktu. -Jak zaznaczam na początku przypisów, wszystkie przedstawione w książce zdarzenia, dialogi, postacie, szczegóły, jak również chronologia, zostały potraktowane z należytym szacunkiem i nie poddano ich żadnym zmianom – pisze autor. Korzystając z zachowanych dokumentów i wspomnień tych rozbitków, którzy przeżyli, Zuckoff odtworzył dramatyczne chwile spędzone przez nich pośród szalejącej wichury i temperatur spadających poniżej minus 40 stopni celsjusza. Głęboki podziw budzi ich siła woli, pragnienie przeżycia i determinacja z jaką walczyli o przetrwanie. Determinacja to także motyw przewodni w przypadku rozdziałów o współczesnej misji ekipy poszukującej wraku Grumman Ducka. Członkowie ekspedycji wyznaczyli sobie niełatwy cel sprowadzenia do domu szczątków zaginionych lotników. Warto przekonać się samemu jak skończyła się ta wyprawa.

“Lodowe piekło” jest znakomitym przykładem książki przedstawiającej zagadnienia historyczne w sposób żywy i fascynujący. Zestawiając rekonstrukcję dawnych zdarzeń, spisaną ze skrupulatnością godną zawodowego historyka, z trzymającym w napięciu reportażem Zuckoff ukazał w jaki sposób minione zdarzenia inspirują i prowokują współczesne działania.Tomasz Orwid

Mitchell Zuckoff, Lodowe Piekło. Katastrofa na Grenlandii, Przekład: Mariusz Gądek, Wydawnictwo Znak, Premiera: 13 stycznia 2016
kup książkę

Lodowe Piekło. Katastrofa na Grenlandii

Mitchell Zuckoff
Lodowe Piekło. Katastrofa na Grenlandii
Przekład: Mariusz Gądek
Wydawnictwo Znak
Premiera: 13 stycznia 2016

Do czytelnika

W książce tej zostały opowiedziane dwie prawdziwe historie: jedna pochodzi z przeszłości, druga wydarzyła się współcześnie.
Pierwsza z nich dotyczy trzech amerykańskich samolotów wojskowych, które rozbiły się na Grenlandii podczas drugiej wojny światowej. Najpierw samolot transportowy C-53 roztrzaskał się o olbrzymią pokrywę lodową wyspy. Wszystkich pięciu członków załogi przeżyło katastrofę, a nadane przez nich sygnały SOS doprowadziły do natychmiastowego rozpoczęcia akcji poszukiwawczej.
Następnie rozbił się jeden z wysłanych im na pomoc samolotów, bombowiec B-17, pozostawiając na lodowym pustkowiu kolejnych dziewięciu ludzi. Na koniec w burzy śnieżnej zaginął samolot zwiadowczy amerykańskiej Straży Wybrzeża zwany Grumman Duck, który wraz z trzema osobami na pokładzie leciał na ratunek załodze z B-17.
Przez blisko pięć miesięcy, w trakcie arktycznej zimy na przełomie 1942 i 1943 roku, rozbitkowie oraz ich niedoszli wybawcy walczyli o przetrwanie i zachowanie zdrowych zmysłów w najbardziej wrogim dla człowieka środowisku na ziemi. Uparcie trzymali się życia, ukrywając się w śnieżnych jaskiniach oraz w tylnej części rozbitego B-17. Podczas gdy na świecie toczyła się wojna, amerykańskie wojsko drogą lądową, morską i powietrzną starało się uratować uwięzionych przez lód ludzi, niekiedy jednak z fatalnymi rezultatami. Gdy wszelkie nadzieje na ich ocalenie wydawały się już stracone, legendarny pilot z pionierskiej epoki lotnictwa opracował na wpół szalony plan, który zakładał wylądowanie hydroplanem na powierzchni lodowca.
Dowiedziałem się o tych wydarzeniach podczas buszowania po archiwach prasowych w poszukiwaniu ukrytych skarbów: opowieści, którymi niegdyś żył cały świat, a które zaginęły gdzieś w odmętach historii. Po przejrzeniu niezliczonej ilości reklam biustonoszy natrafiłem w końcu na serię artykułów z 1943 roku zatytułowaną The Long Wait (Długie oczekiwanie), które opowiadały o załodze rozbitego samolotu B-17. Zaintrygowany zacząłem zgłębiać ten temat, zbierać odtajnione dokumenty, mapy, fotografie, wywiady oraz nieznane wcześniej dzienniki. Szukałem materiałów, które ostatecznie mogłyby się przerodzić w książkę.
W trakcie poszukiwań natknąłem się na grupę luźno powiązanych ze sobą ludzi, którzy pragnęli odnaleźć wrak Grumman Ducka i sprowadzić do kraju szczątki trzech zaginionych bohaterów stanowiących jego załogę. Siłą napędową całego przedsięwzięcia był niepoprawny marzyciel Lou Sapienza, fotograf, który postanowił zostać podróżnikiem oraz odkrywcą i poświęcił się – pod względem finansowym oraz emocjonalnym – odnalezieniu zamarzniętego grobowca trzech ludzi znanych mu jedynie z wyblakłych fotografii. Dzięki Lou i jego ekipie poznałem rodziny przez niemal siedemdziesiąt lat czekające na powrót swoich bliskich do domu.
Miałem również okazję spotkać członków Straży Wybrzeża Stanów Zjednoczonych, którzy za punkt honoru postawili sobie wyjaśnienie zaginięcia Grumman Ducka. Na szczególne wyróżnienie zasłużył komandor Jim Blow – poświęcił się on tej sprawie z nie mniejszym zapałem niż akcjom ratunkowym w czasach, gdy sam jeszcze uczestniczył w nich jako pilot. Dzięki tym ludziom szybko uświadomiłem sobie, że nie zdołam w pełni przedstawić historii trzech katastrof z okresu wojny, jeśli nie opowiem o współczesnej misji poszukiwawczej Grumman Ducka.
Latem 2012 roku na odległym grenlandzkim lodowcu dołączyłem do Lou, Jima oraz ich połączonych ekip cywilno-wojskowych i na własne oczy zobaczyłem, jak wygląda to opustoszałe poddasze świata. Tam – za pomocą nowatorskich technologii, starych raportów wojskowych oraz pożółkłej mapy z zaznaczonym na niej krzyżykiem miejscem katastrofy – staraliśmy się rozwiązać wspólnie jedną z ostatnich zagadek drugiej wojny światowej.
Choć książka ta ma charakter fabularny, należy do literatury faktu. Jak zaznaczam na początku przypisów, wszystkie przedstawione w książce zdarzenia, dialogi, postacie, szczegóły, jak również chronologia, zostały potraktowane z należytym szacunkiem i nie poddano ich żadnym zmianom. Jako że książka rozgrywa się w dwóch planach czasowych, dla ułatwienia wprowadziłem konkretne objaśnienia – na przykład „listopad 1942” albo „październik 2011” – sygnalizujące, której opowieści dotyczy dany rozdział. Opowieść z drugiej wojny światowej jest napisana w czasie przeszłym, natomiast historia współczesnych poszukiwań – w czasie teraźniejszym.
Brałem udział w poszukiwaniach Grumman Ducka, dlatego też moja osoba pojawia się na kartach tej książki, ale nie jest to opowieść o mnie. To historia zwykłych ludzi, którzy w wyniku mocno rozwiniętego poczucia obowiązku, a także zrządzenia losu, znaleźli się w ekstremalnie trudnych warunkach: pierwsi w 1942 roku, drudzy – siedemdziesiąt lat później. Choć pochodzą oni z różnych epok, łączą ich siła charakteru, odwaga i wola przetrwania, a ich zdolność do poświęceń ukazuje nam potęgę człowieczeństwa nawet w najbardziej nieludzkich okolicznościach. Mam nadzieję, że moja książka oddaje im sprawiedliwość.
Mitchell Zuckoff
Lodowe Piekło. Katastrofa na Grenlandii

=prolog=
Kaczka
listopad 1942

W Święto Dziękczynienia 1942 roku w tajnej bazie amerykańskiej armii na skutej lodem Grenlandii nagle ożył telegraf: „Sytuacja poważna. Mamy ciężko chorego. Pośpieszcie się”1. Wiadomość pochodziła od załogi rozbitego bombowca B-17, dziewięciu amerykańskich lotników, których głównym wrogiem stała się teraz bezwzględna Arktyka.
Dwa i pół tygodnia wcześniej latająca forteca, jak nazywano B-17, uczestnicząc w poszukiwaniach zaginionego samolotu transportowego, roztrzaskała się w oślepiającej śnieżycy o lodowiec. Od tamtej pory rozbitkowie tłoczyli się w oderwanej od reszty kadłuba tylnej części bombowca, która zamieniła się w ciasne więzienie pośród wyjącego wiatru, zacinającego śniegu oraz przejmującego zimna. Z wszystkich stron otaczały ich szczeliny lodowe, czyli głębokie rozpadliny w pokrywie lodu, grożące pochłonięciem ich w całości. Niektóre z nich kryły się pod kruchymi lodowymi pomostami przypominającymi cienkie dywaniki przerzucone nad wylotem bezdennej czeluści.
Pod jednym z członków załogi taki lodowy most już się załamał. Kolejny z całych sił starał się nie stracić zmysłów. Trzeci, ów „ciężko chory”, przyglądał się natomiast bezradnie, jak jego przemrożone stopy marszczą się i robią czerwonoczarne, co stanowiło niechybny znak pojawienia się straszliwej, zżerającej ciało gangreny.
Jedyną nadzieję pokładali w tym, że ktoś odpowie na wezwania o pomoc, które ich młody radiooperator wystukiwał bolącymi od zimna palcami na zreperowanym przez siebie nadajniku: „Kropka-kreska-kreska-kropka; kreska-kreska-kreska; kropka-kropka-kropka; kropka-kreska-kreska-kropka…”.
„P-o-ś-p-i-e-s-z-c-i-e s-i-ę”.

Trzy dni później, wczesnym rankiem 29 listopada 1942 roku, John Pritchard junior i Benjamin Bottoms spali w swoich kojach na pokładzie kutra Northland należącego do amerykańskiej Straży Wybrzeża. Było jeszcze ciemno. Okręt kołysał się łagodnie, zakotwiczony w wąskiej zatoczce Comanche Bay na południowo-wschodnim wybrzeżu Grenlandii. Stany Zjednoczone już od prawie roku uczestniczyły w drugiej wojnie światowej, a do obowiązków Northlanda i innych okrętów z Patrolu Grenlandzkiego należało wypatrywanie niemieckich łodzi podwodnych, transport żołnierzy i cywilów do amerykańskich baz oraz monitorowanie lodowych gór pojawiających się na szlakach żeglugowych.
Ale w razie konieczności załogi tych okrętów porzucały te rutynowe zajęcia, aby podjąć się swego najważniejszego zadania: ratowania ludzi. Członkowie Patrolu Grenlandzkiego ryzykowali życie, aby ocalić zaginionych na morzu marynarzy oraz lotników, których samoloty rozbiły się na ogromnym i w większości niezbadanym obszarze Grenlandii. Podczas gdy inne jednostki wojskowe były dla Ameryki niczym miecz i włócznia, Straż Wybrzeża była jej tarczą. W szeregach Straży służyli właśnie John Pritchard i Ben Bottoms. Pierwszy był pilotem, drugi zaś radiooperatorem samolotu-amfibii, „latającej łodzi” zwanej Grumman Duckiem lub po prostu Kaczką.
Samolot transportowy, którego katastrofa zapoczątkowała całą akcję poszukiwawczą, nadal pozostawał zaginiony, a każdy kolejny dzień przybliżał pięciu członków jego załogi do śmierci z głodu lub zimna. Kaczce udało się jednak namierzyć dziewięciu rozbitków z bombowca B-17, którzy znajdowali się około pięćdziesięciu kilometrów od Comanche Bay. Pytanie brzmiało tylko, jak wyciągnąć ich z pełnej szczelin i rozpadlin lodowej pułapki. John Pritchard znalazł na nie odpowiedź. Miał plan, który kiedyś już się sprawdził; ale teraz – wraz z Benem Bottomsem i ich Kaczką – zamierzał poddać go znacznie cięższej próbie.
Pritchard i Bottoms wygramolili się z koi i wdziali swoje ocieplane kombinezony lotnicze, które nie chroniły jednak całkowicie przed przeszywającym zimnem. Po zjedzeniu sycącego śniadania wspięli się do ciasnego dwuosobowego kokpitu Kaczki. Pritchard, dwudziestoośmioletni ambitny porucznik z Kalifornii, usiadł z przodu za sterami. O rok starszy Bottoms, znakomity radiooperator pierwszej klasy z Georgii, zajął miejsce tuż za nim. Obaj nosili krótko ostrzyżone włosy; na głowy włożyli podbite futrem skórzane hełmy. Na oczy założyli gogle, a na dłonie grube rękawice. Gdy już zapięli pasy, obaj mogli spojrzeć na zachód, w kierunku zwodniczo pięknej wyspy, potężnego białego pustkowia, jakie pozostawiła po sobie ostatnia epoka lodowcowa. Poza wąskim pasmem szaroczarnych skał na wybrzeżu rozciągały się setki tysięcy kilometrów kwadratowych niczym niezmąconej śnieżnej bieli.
Gdyby Pritchard i Bottoms mieli choć krótką chwilę na refleksję, dysproporcja pomiędzy olbrzymią pokrywą lodową Grenlandii a malutkim samolotem, w którym siedzieli, mogłaby skłonić ich do powtórzenia modlitwy irlandzkich rybaków: „Dobry Boże, miej dla mnie litość. Morze jest tak wielkie, a moja łódź tak mała”.
Jeśli Pritchard i Bottoms mieli jakiekolwiek wątpliwości, to w ogóle nie dawali tego po sobie poznać. Wprost przeciwnie, według kolegów z załogi Northlanda obaj lotnicy wprost nie mogli się doczekać, kiedy wyruszą w drogę2. Działali w wyjątkowym pośpiechu: o tej porze roku słońce nad kołem podbiegunowym świeciło niecałe pięć godzin dziennie, a Pritchard i Bottoms przed zapadnięciem zmroku zamierzali odbyć nie jeden, lecz dwa kursy do wraku B-17 tam i z powrotem3.
Nie dość, że mieli mało czasu, a czekające ich zadanie wiązało się z dużym ryzykiem, to w dodatku doszło do załamania pogody. Zaczął padać śnieg i pojawiła się gęsta mgła. O ósmej rano widoczność wynosiła jeszcze trzydzieści kilometrów. Wkrótce jednak zmalała do niespełna siedmiu. Według prognoz w południe burza śnieżna miała uderzyć z pełną mocą, a niebo okrywało się wówczas szarobiałą zasłoną. Widoczność miała wynieść niecałe półtora kilometra i przewidywano, że nadal będzie spadać4.
Kaczka wisiała nad pokładem Northlanda na mocnych linach przyczepionych do solidnego stalowego słupa zwanego bomem. Na dany przez Pritcharda znak załoga okrętu przesunęła bom poza burtę i zaczęła opuszczać samolot na lodowate wody zatoki. Krążki, po których przesuwały się liny, jęczały rozpaczliwie, gdy Kaczka metr po metrze zbliżała się do zielonkawej powierzchni morza5.
Po chwili maszyna z Pritchardem i Bottomsem na pokładzie wylądowała z pluskiem tuż obok okrętu i zakołysała się na wodzie niczym prawdziwa kaczka. Było piętnaście po dziewiątej rano.

Choć wszyscy na pokładzie Northlanda nazywali samolot Pritcharda Kaczką, jego właściwa nazwa brzmiała: Grumman, model J2F-4, numer seryjny V1640. Kaczka – długa na dziesięć metrów, na cztery metry wysoka, z dwunastometrową rozpiętością skrzydeł – była porównywalna rozmiarami ze szkolnym autobusem.
I z pozoru wydawało się, że ma mniej więcej takie same szanse jak on na oderwanie się od ziemi. Nawet piloci, którzy ją kochali, mówili, że Kaczka porusza się z wdziękiem cysterny z mlekiem. Przezwisko zawdzięczała swojemu pokracznemu wyglądowi oraz niezwykłej umiejętności startowania oraz lądowania zarówno na wodzie, jak i na lądzie. Jako że była powolna, niezgrabna i przypominała raczej osobliwy zlepek części zapasowych aniżeli prawdziwy samolot, jacyś dowcipnisie nazwali ją „Brzydkim Kaczątkiem”. Maszyna Pritcharda i Bottomsa miała podwójne skrzydła, takie jak dwupłatowce z czasów pierwszej wojny światowej6. Pod wąskim srebrnoszarym kadłubem zamontowano długi pływak wyglądający jak olbrzymia deska surfingowa. Niektórym przypominał on przerośnięty dziób Kaczora Donalda, co jeszcze bardziej usprawiedliwiało niecodzienne ptasie przezwisko. Pod końcówkami niższych skrzydeł wisiały mniejsze pływaki, przywodzące na myśl miniaturowe torpedy. Dziewięciocylindrowy silnik o mocy ośmiuset koni mechanicznych wprawiał w ruch składające się z trzech łopat śmigło. Maksymalna szybkość, z jaką mogła poruszać się Kaczka, wynosiła trzysta kilometrów na godzinę, ale latający maszyną piloci traktowali to raczej w kategoriach żartu. Może dałoby się tyle wyciągnąć, mawiali, gdyby polecieć na pełnych obrotach prosto w dół.
Poniżej kokpitu znajdowała się ciasna komora mogąca pomieścić kilka skrzyń lub dwóch dorosłych ludzi. Pritchard i Bottoms ogołocili ją z wszystkiego, co zbędne, tak aby mogło się tam wcisnąć trzech, a może nawet czterech rozbitków7. Przed startem Bottoms umieścił w niej jedynie dwa naprędce sklecone tobogany. Zamierzali ich użyć do przewiezienia tych członków załogi B-17, którzy byli zbyt słabi i chorzy, aby o własnych siłach przejść do oddalonego o ponad półtora kilometra od wraku planowanego miejsca lądowania. Mimo że trasa wiodąca z bombowca do Kaczki była stosunkowo płaska i pozbawiona rozpadlin, Pritchard i Bottoms wiedzieli, że trzeba będzie przetransportować saniami na pewno dwóch rozbitków: jednego z odmrożeniami stóp oraz jego kolegę ze złamaną ręką i odmrożonymi palcami u nóg. Ci dwaj ludzie mieli zostać zabrani przez Kaczkę jako pierwsi. Pritchardowi i Bottomsowi otuchy dodawała świadomość, że chociaż ich misja wydawała się niesłychanie ryzykowna, wcale nie była skazana na porażkę. Dzień wcześniej odbyli podobny lot pomiędzy okrętem a lodowcem i wrócili z dwoma lżej rannymi członkami załogi B-17. Jeden miał odmrożenia stóp, drugi zaś złamane żebra i odmrożone palce u nóg. Obaj byli słabi i wycieńczeni. Teraz jednak znajdowali się już pod troskliwą opieką w ambulatorium na pokładzie Northlanda, gdzie mogli popijać gorącą kawę i rozkoszować się ciepłą zupą8.
Kaczka dość regularnie była opuszczana na arktyczne wody okalające Grenlandię, ale tego ranka jej wylot obserwowało stu trzydziestu członków załogi Northlanda. Wzdłuż relingu zgromadził się tłum marynarzy, a z ich ust w mroźnym, słonym powietrzu unosiły się małe obłoczki pary. Wszyscy oni dobrze wiedzieli, jak wiele osiągnęła już załoga Kaczki. Wiedzieli również, jaki jest cel jej dzisiejszej misji. Pojawili się na pokładzie, aby okazać uznanie i szacunek najlepszym spośród siebie – dwóm ludziom, którzy wkrótce mieli przejść do historii.

 
Wesprzyj nas