Dziś polska moda jest modna. Polskie marki są modne. Co to znaczy? Ta książka to historie o życiu i pracy projektantów mody, którzy chcieli i chcą – na różne sposby – ubierać Polskę.


Karolina Sulej ModniModa w demokratycznej Polsce zaczęła się na bazarach – najpierw były tak zwane ręczniaki, następnie „szczęki“, a po kilku latach powstały małe butiki. Potem przyszły sieciówki i galerie handlowe, w których moda z metką: „Made in Poland“ nie znalazła miejsca.

Łódzki Fashion Week czy warszawskie targi Moustashe i Hush to nowe inicjatywy, dzięki którym okazało się, że polską modę można kupować i traktować jako część kultury.

Dziś polska moda jest modna. Polskie marki są modne. Co to znaczy? Ta książka to historie o życiu i pracy projektantów mody, którzy chcieli i chcą – na różne sposby – ubierać Polskę.

***

Polska moda ma charakterek. Jest trochę cwaniacka, z odgapianiem i zbyt jawnymi „inspiracjami”. Trochę masowa i podążająca za gustem tłumu. Czasami jednak ocierająca się o geniusz. Na przykład kiedy próbuje znaleźć takie rozwiązanie, które zadowoli wszystkich: dziewczynę, która szuka bluzki takiej, jaką ma jej koleżanka, i wymagającą panią chcącą wyglądać najbardziej oryginalnie, jak się da. Karolina pisze o pomijanej części polskiej kultury, kojarzonej z fatałaszkami i targowiskiem próżności. A przecież to, jak wyglądamy, jak stwarzamy swój obraz jest częścią społecznego tańca. Zbyt ważnego, aby o nim nie myśleć.
Sylwia Chutnik

„Polska moda jest jak polska demokracja. Dopiero stara się siebie wymyślić”, mawia Ania Kuczyńska. I o tym jest ta książka. Karolina Sulej wybrała modę, by opowiedzieć o czasie transformacji. Nie ma tu czarów, że Polska jest światowym centrum mody, ani hołdu dla fasonów, choć jest sporo czułości dla ich twórców. W sylwetkach projektantów odbija się droga, którą pokonała polska moda od szczęk na Placu Defilad do Instagramu i paryskiego wybiegu. Ciekawe!
Aleksandra Boćkowska, dziennikarka, autorka książki “To nie są moje wielbłądy. O modzie w PRL”

Pisano o kontuszach, pisano o Hofflandzie, ale najnowszą historią polskiej mody (a więc „mody na wolności”) zajęła się dopiero Karolina Sulej. Czas był najwyższy, a autorka mogła przy okazji pokazać swój dziennikarski pazur. Jej dociekliwe, barwne, ostro uchwycone portrety projektantów składają się na opowieść o tym, jak się w Polsce ubieramy od czasów transformacj ustrojowej – i kto za tym stoi. Z jednej strony widać, że nie mamy powodów do kompleksów. Z drugiej, i to książka Karoliny Sulej pokazuje bardzo trafnie, to właśnie kompleksy, aspiracje i niedobory kształtowały przez lata nasz polski styl.
dr Justyna Jaworska IKP UW

Karolina Sulej – ur. 1985. Od 10 lat dziennikarka freelancerka związana m.in z magazynami: „Wysokie Obcasy“, „Książki“, „Viva! Moda“. Zaczynała jako dziewiętnastolatka w „A4“. Była redaktorką eksperymentalnego pisma o modzie „Maj“, wicenaczelną „Exklusiv“, redaktor prowadzącą „Podróży“. Kiedyś stylistka, dziś zajmuje się antropologią mody – jest doktorantką w Instytucie Kultury Polskiej, gdzie działa w Zespole do Badań nad Modą i pisze pracę o roli wyglądu w czasie drugiej wojny światowej. Prowadzi program o książkach dla TVP Kultura.

Karolina Sulej
Modni
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 18 listopada 2015
kup książkę


– Najpierw, w latach osiemdziesiątych, jego ubrania sprzedawano „na ‘”ręczniaku” w Rembertowie. Potem otworzył sklep w przejściu podziemnym pod hotelem Forum w Warszawie, a następnie, na początku lat dziewięćdziesiątych, cztery stoiska z konfekcją na stadionie. Kilka lat później prowadził butiki na jednej z najbardziej prestiżowych ulic stolicy.
Lubi o sobie mówić, że był przeszywaczem. „Twórczo korzystał” z cudzych pomysłów, szukał inspiracji w różnych magazynach, kolekcjach, tak żeby jego projekty spodobały się spragnionemu nowych ubrań i nowej mody pokoleniu politycznego przełomu. Dziś pracuje w zupełnie innej branży i odmawia podania prawdziwego imienia i nazwiska do tekstu. Mówi, że mogę nadać mu imię Włodzimierz. Niech więc będzie.
Jak pociesza mnie farbowany pan Włodzimierz – przecież najważniejsze, żeby napisać prawdę o modzie.

Pantera z fifką

Pamięta, że do handlu ciągnęło go od zawsze. Ubraniami zainteresował się z powodu dżinsów wujka. Przywoził prawdziwy denim ze Stanów.
– Dżinsy w tamtych czasach były jak dziś torebka Louis Vuitton. Każdy marzył i oszczędzał na te z Peweksu.
Wylądował na studiach w Szkole Głównej Planowania i Statystyki. Zajęcia z ekonomii socjalizmu okazały się jednak ponad jego wytrzymałość.
– Profesor mówił nam: „W komunizmie chodzi o to, że sami musicie wiedzieć, jakie jest poczucie wartości waszej pracy. Czy należy wam się telewizor kolorowy, czy może tylko produkty spożywcze?”. To był jakiś idiotyzm.
Rzucił uczelnię. Postanowił ukierunkować swoją przedsiębiorczość i wybrać sobie specjalizację. Padło na sektor odzieżowy. Jak tłumaczy – szkoła, leczenie były darmowe, samochód uchodził za luksus, podróżowało się rzadko, więc co miesiąc znajdowały się pieniądze na ubrania i każdy chciał mieć coś nowego.
Postanowił zacząć od produkcji bluz. Kupił je w sklepie wojskowym spod lady. Proste, z bai, czyli grubszej flaneli. Farbował je na granatowo, a na to nakładał nadruk. W nadruku musiało być logo. Znalazł producenta proporczyków, który zgodził się, że zrobi mu z filcu specjalną prasowankę w formie napisu LEE, z takim małym „r” w kółeczku. Gotowe bluzy zabrał na bazar w Rembertowie. Wtedy najbardziej popularny bazar w Polsce. Ubrania trzymało się na przedramieniu, żeby je odpowiednio zaprezentować klientowi. Jak wspomina pan Włodzimierz, wszystko schodziło od razu.
Po bluzach przyszły T-shirty. Też z napisem LEE albo z Różową Panterą, która pali papierosa w cygaretce. Koszulki można było farbować na wszystkie kolory, nawet nierówno. W domu pana Włodzimierza stały więc kubły z farbującą się bawełną.
Potem pan Włodzimierz poznał kogoś, kto miał papiery krawieckie – mógł legalnie zajmować się szyciem. Na jego nazwisko otworzył firmę. Powoli nawiązywał też coraz więcej znajomości. Panie z Domów Towarowych Centrum odkładały mu tkaniny. Najczęściej surówkę z Rosji, która zbiegała się w praniu, ale i tak się kupowało, najwyżej potem robiło się z niej o rozmiar większe ubrania. A jak surówki nie było, prześcieradła też się nadawały. Tkaninę rozwoziło się po „chałupniczkach” – krawcowych, które szyły po domach. Panu Włodzimierzowi zdarzało się samemu przyszywać guziki. Pamięta, że nawet kiedy odwiedzali go znajomi, rozmawiał, jadł, pił z nimi, ale wciąż niezmordowanie przyszywał.
Po koszulach przyszedł czas na kurtki. Kupowało się ortalion, taki od namiotów, watolinę, futro, grubą podszewkę w panterkę i wychodziły super kurtki, nazywane Alaska.
– Wszyscy, którzy budowali stadion, właśnie w nich chodzili -mówi pan Włodzimierz.
Watolinę załatwiało się na przykład od firmy Bostal z Radzymina, mieli tam maszynę do ociepliny lateksowej. Za parę złotych odkładano panu Włodzimierzowi materiał.
W końcu otworzył własną szwalnię. Maszynę, owerlok, kupił za siedemset dolarów. Maluch kosztował wtedy w Peweksie dziewięćset. Lokal był malutki – trzydzieści metrów, na których ledwo mieściło się dwadzieścia osób. Szwaczki żartowały, że o przyjęciu do pracy powinna decydować tusza.

Wszyscy w staszkach

Mimo niesprzyjających warunków produkcja szła. Pan Włodzimierz postanowił otworzyć własny sklep. Na razie skromnych rozmiarów. Handlarze z łóżek polowych w przejściu podziemnym przy hotelu Forum dogadali się z miastem, że mogą sobie pobudować małe pawiloniki – muszą tylko płacić czynsz, opłacić światło, ochronę i utrzymanie. Chętnie je potem wynajmowali. Lokale miały około dwunastu metrów kwadratowych, dwa metry wysokości. Pan Włodzimierz wynajął.
Koszulki i bluzy poszły w odstawkę. Teraz szyło się garsonki, płaszcze, czyli tak zwaną ciężką konfekcję, i sukienki. Płacić za lokalizację trzeba było słono, ale miejsce było tego warte. Pan Włodzimierz pamięta, że jednego dnia potrafił sprzedać około siedemdziesięciu płaszczy i ze sto sukienek.
– Ludzie kupowali bez przymierzania, wyrywali sobie z rąk. Nieważne, jaki kolor i rozmiar, byle mieć.
Płaszcze były przeróżne, wszystkie powstawały jako kopie – czasem podrasowane, czasem zupełnie nieprzetworzone – znanych już wzorów. Płaszcz, który pan Włodzimierz skopiował z Telimeny, nawet nazwał sobie Telimena. Na inny mówił – Gumowy, na jeszcze inny, skopiowany z Mody Wrocław – Futerko. Płaszcz Futerko sprzedawał się najlepiej.
– Wtedy, jak ktoś coś miał, od razu chcieli to wszyscy. Odwrotnie niż dziś, kiedy każdy chce się wyróżniać.
Kilka lat później pan Włodzimierz otworzył cztery punkty sprzedaży na stadionie. Był początek lat dziewięćdziesiątych. Z uśmiechem wspomina jedną z klientek, która po męskie płaszcze przyjeżdżała specjalnie z Ałma-Aty, najpierw samolotem towarowym do Kijowa, a potem czterema autobusami. Brała te płaszcze tysiącami.
– Ten model akurat nazwaliśmy Staszek – wspomina. – Szyły nam go szwaczki w dawnej Korze. Prosty, reglanowy, mały kołnierzyk, dwie patki, pasek i kieszenie. Jak pokazywali w telewizji pierwsze wybory w Czeczenii, patrzę, a tam wszyscy w naszych Staszkach. Wygrani, przegrani, wyborcy.
Sprzedaż tekstyliów na Stadionie Dziesięciolecia była ogromna, jednak gdy lata stadionowej prosperity zaczęły przemijać, pan Włodzimierz doszedł do wniosku, że czas zacząć coś nowego, bardziej eleganckiego. Warszawa nie chciała już kupować na bazarze. Powstawały nowe sklepy, gdzie trzeba było dostarczać bardziej wyrafinowany towar. Wymyślił więc najpierw nową metkę dla swoich projektów, a potem nowe lokalizacje. Już nie handlował na Stadionie, a w samym centrum stolicy.
Polacy jednak wcale nie chcieli spacerować ulicami w poszukiwaniu kolejnych butików. W Polsce bowiem zaczęły powstawać zupełnie nowe bazary – z obfitością zagranicznych marek i kawą latte o do kompletu. Galerie handlowe nie zamierzały przyjmować w swoje progi polskich sklepów, to były dla nich – jak mówi pan Włodzimierz – i „dzikie kaczki”, za którymi nie stały duże pieniądze, masowa produkcja czy popularne logo. Jeśli nawet trafiały na parter czy piętro jakiegoś hipermarketu, zamykały się z powodu braku zainteresowania klientów. Ludzie woleli wybrać się do H&M czy Zary. Chcieli wydawać dużo, ale spacerować w cieple, komforcie, wśród zagranicznych nazw.
Po kilku latach walki o klienta zrozumiał, że musi pogodzić się i z faktem, że z galeriami nie wygra. Nawyk kupowania w pojedynczych butikach zaniknął. Włodzimierz zajął się więc gastronomią. Powodzi mu się świetnie, ale podkreśla, że praca z ubraniami miała w sobie szczególną magię. Jak twierdzi, myślał jednak wtedy za bardzo handlowo, a dziś wie, że o modzie trzeba myśleć także autorsko.

Moda na modę

Podobno mamy modę na modę. Owszem, zainteresowanie jest, odbiorcy są, prasa też, ale brakuje przemysłu, pieniędzy na jego rozwój i godne wynagrodzenie dla pracowników. Zniknęło gdzieś zrozumienie dla zawodów związanych z produkcją odzieży, nawet zawód projektanta jest przez wielu uznawany za fach czarnoksiężnika. Dopiero w ostatnich latach udało się wyrwać modę z rubryk pism tabloidowych, teraz należy podjąć starania, aby ją umieścić w kontekście polskiej kultury. Mam nadzieję, że ta książka w tym pomoże. Lista projektantów, jaką sporządziłam, nie jest kompletna ani do takiej nie pretenduje. To subiektywny wybór dokonany w celu przyjrzenia się polskiej obyczajowości, demokracji, gustowi – poprzez zaprezentowanie prywatnych i zawodowych sylwetek ludzi, którzy są najczęściej odruchowo kojarzeni z modą – projektantów mody.
Po roku rozmów z moimi bohaterami nakreśliłam ich portrety, które składają się z ich własnych słów wypowiedzianych przez nich teraz i w przeszłości, a także moich słów oraz dawnych pytań moich kolegów po fachu. Jeśli projektanci chcieli, abym rozmawiała tylko z nimi, godziłam się na to. Jeśli wskazywali na bliskich czy współpracowników jako na ważne osoby w ich życiu, pytałam także ich.
Nie chciałam uprawiać krytyki mody i mówić, co jest moim zdaniem piękne, a co nie. Chciałam tylko pokazać to, co moim zdaniem ważne, czym jest w Polsce moda. Istnieje co najmniej tyle jej definicji, ilu moich bohaterów.
Każdy mówi o niej i tworzy ją trochę inaczej. Każdy w inny sposób rozumie swój zawód, jego wymagania, kompetencje, bolączki i zachwyty. Ja też nie mam swojej definicji mody – poza taką, że jako część kultury mówi o sposobie życia. Dlatego w mojej książce znalazły się zarówno marki bardziej konfekcyjne, jak i pretendujące do haute couture. Zawsze jednak są to marki z wyrazistymi biografiami osób, które za nimi stoją. W projektach szukam metafor i nowych wątków, szkieletem pozostaje jednak historia biograficzna, portret psychologiczny, przeszłość i codzienność.
Zdaniem pana Włodzimierza polska moda dzisiaj nie istnieje. Młodzież nosi się jak wszyscy inni na świecie. Moda się uprościła, zrobiła bardziej codzienna, ludzie ubierają się tak, jakby nieustannie wybierali się na biwak.
– Kiedyś była spódnica bananowa, spodnie piramidy, buty Stefanki, wzorowane na tych, jakie nosili członkowie zespołu Abba. To nie było modne nigdzie poza Polską.
Pozwoliłam sobie nie zgodzić się z panem Włodzimierzem. Moim zdaniem polska moda istnieje i mam nadzieję, że te rozdziały są dowodem na jej wyrazisty charakter, a czasem nawet charakterek. Wolałabym jednak mówić o polskim podejściu do mody. A jest nim dla mnie umiejętność wyjścia z każdego kryzysu. Nasza bogata, skomplikowana, patchworkowa historia wyposażyła nas w szwung, odwagę, fantazję, siłę do pracy i otwarty umysł. Polska moda jest jak pan Włodzimierz.

 
Wesprzyj nas