Dziennik ukraiński to – jak określił w podtytule autor – Notatki z serca protestu. Kurkow od ponad trzydziestu lat pisze dzienniki, przekonany, że to one właśnie opisują aktualne wydarzenia i toczące się życie, lepiej niż wszystkie podręczniki historii.


Dziennik ukraińskiMieszkając w samym centrum Kijowa, zaledwie kilkaset metrów od Majdanu, każdego dnia jest świadkiem dramatycznych wydarzeń, które zaczęły się na Ukrainie w listopadzie 2013 i trwają do dziś. Zdecydował się opublikować swoje półroczne zapiski, żeby zdać z nich szczegółową relację czytelnikom na całym świecie.

Pisze: […] z balkonu widzimy dym palących się barykad, słyszymy eksplozje granatów i strzały, w mieszkaniu, z którego regularnie wychodzimy, żeby pójść do pracy, na Majdan czy gdziekolwiek indziej. Przez cały ten czas życie się toczy, nie zatrzymuje się ani na chwilę. […] Życie podczas rewolucji, życie w oczekiwaniu na wojnę, która także teraz, kiedy piszę te słowa, wydaje się bardzo bliska, o wiele bliższa, niż była jeszcze tydzień temu”.

Andriej Kurkow – ukraiński pisarz, dziennikarz, autor scenariuszy, piszący po rosyjsku. Urodził się w 1961 r. w Budogoszczy w okręgu leningradzkim. Jeszcze jako dziecko przeniósł się wraz z rodzicami do Kijowa i tam mieszka wraz z żoną i trójką dzieci do dziś. Po maturze studiował w Instytucie Pedagogicznym Języków Obcych i otrzymał magisterium z języków angielskiego i francuskiego.
Jeszcze w czasie studiów (pierwsza połowa lat 80-tych) napisał swoje pierwsze powieści: Nie priwiedi mienia w Kengaraks i 11 nieobykowiennostiej iż żizni cziepuchonosikow, ich druziej i znakomych– powieść dla dzieci. Jednak te utwory, podobnie jak późniejsze, mogły być opublikowane dopiero po upadku Związku Radzieckiego – ich styl fantasmagorycznego absurdu nie miał nic wspólnego z obowiązującym wówczas kanonem realizmu socjalistycznego. Brak możliwości publikacji nie zniechęcił Kurkowa – jeździł po kraju i czytał swoje książki w różnego rodzaju klubach i czytelniach, nocując i żywiąc się u prywatnych osób. Później wspominał ten okres swego życia jako wyjątkową, pełną romantyzmu epokę, kiedy przyjaźń była ważniejsza od największych nawet pieniędzy.
W 1987 r. poślubił obywatelkę brytyjską, a rok poóźniej został członkiem angielskiego Pen-Clubu. Pisał kolejne powieści i scenariusze filmowe. Sławę w Europie Zachodniej przyniosła mu wydana w 1996 r. powieść Kryptonim „Pingwin” (w wersji niemieckiej Picnick auf dem Eis, w angielskiej – Death and the Pinguin, we francuskiej – Le pinguin). Kurkow był pierwszym pisarzem z byłego ZSRR, którego książka znalazła się w dziesiątce najlepiej sprzedających się w Europie; w USA wznawiano ją pięć razy. W 1997 r. jego scenariusz do filmu Pryjatel’ nebiżczyka był nominowany do Europejskiej Nagrody Filmowej, a sam film pt. L’ami du défunt (sfinansowany głównie przez rząd francuski) odniósł wielki sukces w osiemnastu krajach świata, m.in. w USA. W 1998 r. Andriej Kurkow został członkiem Europejskiej Akademii Filmowej, a w 2003 r. wybrany sekretarzem Związku Pisarzy Ukrainy.
Kurkow umiejętnie łączy w swoich powieściach wątki sensacyjne z obserwacją obyczajową i psychologiczną. Największe walory jego prozy to wartka, wciągająca akcja, subtelny humor i stworzenie sugestywnego obrazu ukraińskiej rzeczywistości.
Nakładem Noir sur Blanc ukazały się jego powieści Ostatnia miłość prezydenta (2007 r.), Prawo ślimaka (2009) oraz Dobry anioł śmierci (2010).

Andriej Kurkow
Dziennik ukraiński
Notatki z serca protestu
Przekład: Elżbieta Zarych
Oficyna Literacka Noir sur Blanc
Premiera: 26 listopada 2015
kup książkę


3 stycznia 2014

Krym. Dzisiaj rano niebo zniżyło się prawie do dachów. Wcale nie było widać gór. Kropiło. Postanowiliśmy pojechać do Jałty w nadziei, że może tam pogoda będzie lepsza. Po prawie godzinie w marszrutce dojechaliśmy na dworzec autobusowy w Jałcie i przesiedliśmy się do trolejbusu jadącego w kierunku centrum miasta. Ledwie minęliśmy przystanek, stanęliśmy w korku. Usiadłem na wolnym miejscu, ale zaraz zauważyłem obok mnie elegancką, chudą starszą panią. Ustąpiłem jej miejsca.
— Jak pięknie mówi pan po rosyjsku! — powiedziała zdumiona. — Jest pan z Rosji?
— Nie — odparłem. — Pochodzę z Kijowa.
— Naprawdę? — zdumiała się jeszcze bardziej. — Ale pan tak ładnie mówi po rosyjsku.
— Może dlatego, że urodziłem się w Leningradzie. — Próbowałem znaleźć wyjaśnienie, które można by przyjąć.
— Tak, może dlatego — przytaknęła. — W Petersburgu mówi się tak ładnie po rosyjsku!
Jeszcze przez jakieś dziesięć minut kontynuowała ten temat, a ja, ot tak, słuchałem i potakiwałem. Ona mówiła, jak mi się wydawało, tak samo po rosyjsku jak ja. Chociaż może nie, krymski wariant rosyjskiego jest przecież trochę inny niż ten, którym mówi się w Kijowie. W tutejszym rosyjskim rzeczywiście zdaje się są jakieś wpływy. Tak mówią nauczycielki rosyjskiego gdzieś w środkowej Rosji, być może w Tambowie. Tam każdą literę wymawia się zbyt starannie i oddziela każde słowo niepotrzebną pauzą.
W końcu poprosiłem kierowcę, żeby otworzył przednie drzwi. Wysiedliśmy — kropiło — i ruszyliśmy dalej pieszo, przy czym przegoniliśmy dwa kolejne trolejbusy, które utknęły w niekończącym się korku. Poszliśmy na nadbrzeżną promenadę. Chłopcy chcieli spróbować szczęścia na strzelnicy. Właściciel strzelnicy miał cały arsenał broni pneumatycznej do wyboru — od rewolweru do kałasznikowa. Jeden strzał z przerobionego na broń pneumatyczną pistoletu maszynowego kosztował około dziesięciu hrywien, a więc zaproponowałem Antonowi i Teowi, żeby raczej poszukali czegoś tańszego. Przy przeciwległej ścianie strzelnicy zamiast tarcz stały na drewnianych regałach zgniecione puszki po piwie. Teo całkiem nieźle celował, podczas gdy Anton na dziesięć strzałów trafił tylko raz.
Po strzelaniu i spacerze do hotelu „Oreanda” i z powrotem wróciliśmy na obiad w restauracji „Bakinskyj Dworik”. Teo zamówił sałatkę Baku, którą długo studiował, rozkładając ją na części składowe. Z miesiąca na miesiąc coraz bardziej wychodzi z niego przyszły szef kuchni. W ubiegłym roku pojechaliśmy z Simeiz do Jałty, do Muzeum Czechowa, białej daczy. Tym razem z powodu pogody nie byliśmy w muzealnym nastroju i o szóstej wieczorem wróciliśmy ostatnim autobusem do Foros.

6 stycznia 2014

Krym. Foros. Rano zadzwoniłem do Nataszy w Kacywieli i powiedziałem jej, że wpadniemy w porze obiadu. Zimno, prawie bez słońca. Wsiedliśmy do marszrutki i przez omyłkę wysiedliśmy trochę za wcześnie, w Ponyziwce. Za to przeszliśmy kilka kilometrów pieszo, wzdłuż płotu olbrzymiego, nieukończonego od czasów radzieckich zakładu, który przez wiele lat należał do mieszkającego już w Szwajcarii oligarchy Ihora Kołomojskiego.
Chętnie pokazałbym dzieciom i Lizie także Instytut Hydrofizyki Mórz z jego basenem falowym, ale ponieważ chcieliśmy też pospacerować trochę w Simeiz, odłożyłem tę wizytę na następny raz. Natasza trochę zbyt serio potraktowała przygotowania na nasze przyjście. Zrobiła barszcz, sałatkę i frykadelki. Kupiłem po drodze ładną butelkę koniaku. W najlepszym humorze zjedliśmy obiad. Natasza żałowała, że Ołeksandr Mykołajowycz, ojciec Julii Pyłypenko i jeden z pięciu właścicieli hotelu o uroczo obiecującej nazwie „Czarująca Niewola”, wczoraj wyjechał z przyjaciółmi. Gdybyśmy jednak przyjechali wczoraj, to chyba zostalibyśmy tutaj na noc. Rozmawialiśmy o nadchodzącym lecie i życzyliśmy sobie wszystkiego dobrego w nowym roku.
Tuż obok w kuchni, która była też kantyną dla personelu, stała choinka noworoczna ozdobiona figurkami i obwieszona u góry balonami. Na posiłek przyszły też córka i wnuczka Nataszy. Natasza przygotowywała się na nadchodzący sezon urlopowy. Chciała się porozumieć z Instytutem Hydrofizyki w sprawie możliwości parkowania dla swoich gości hotelowych, planowała punkty sprzedaży w Simeiz i tu, w Kacywieli. Przy jej energii nie zdziwiłbym się, gdyby się okazało, że jest nie tylko menadżerką hotelu, ale też szefową kuchni, a oprócz tego jeszcze prowadzi dwa czy trzy inne hotele.
Kiedy wyjaśniłem Teowi i Antonowi, że wszystkie te hotele są częścią jednej spółdzielni garażowej, nie chcieli mi wierzyć. Tak więc przeszliśmy do sąsiedniego hotelu, pięciopiętrowego, w którym cały parter składał się z garaży, z prawdziwymi bramami garażowymi, na których naklejono tabliczki z napisem SPÓŁDZIELNIA GARAŻOWA. Chłopcy parsknęli śmiechem. Następnie przeszliśmy jeszcze parę kroków i zajrzeliśmy przez płot do nieukończonej „garażowej kaplicy”, której dolna część do złudzenia przypominała jeden z garaży. Do wielkiego „garażowego kościoła” już nie poszliśmy. On też nie był ukończony, ale za to nie był wcale podobny do garażu. Najprawdopodobniej prezes spółdzielni kazał postawić kaplicę i kościół, żeby zapewnić sobie na wszelki wypadek poparcie Kościoła prawosławnego — w końcu wszystkie te budynki nie miały zezwolenia i były nielegalne. Po tym, jak się dogadał z miejscowym urzędem co do paktu o nieagresji, pozwolono mu chyba uwierzyć, że żadne kościelne poparcie nie jest już potrzebne, a więc ukończenie kaplicy i kościoła nie jest konieczne. Lepiej zbudować jeszcze jeden pięciopiętrowy „garaż” dla szukających odpoczynku.
Liczba nielegalnych hoteli na Krymie sięga tysięcy, jeśli nie dziesiątków tysięcy. Walka z tym zjawiskiem dla gminnych urzędów nie ma sensu. Zamiast podatków owe hotele płacą łapówki, które płyną do prokuratury, milicji, urzędu skarbowego i wszelkich urzędów w okolicy. Poza tym owi prokuratorzy i milicjanci mogą przyjść o dowolnej porze, zakwaterować się i jeść bez płacenia, być może nawet zabrać ze sobą przyjaciół i krewnych na kilka dni wypoczynku. Ja sam ubiegłego listopada także zakwaterowałem się bezpłatnie w takim hotelu. Właściwie byłem zaproszony przez jednego z właścicieli, żebym mógł popracować nad swoją powieścią, co też zrobiłem. Wiosną, w kwietniu czy maju, warto by przyjechać jeszcze na tydzień. Można tu chodzić na piękne spacery, a w ciszy Krymu wspaniale się pracuje.
Pożegnawszy się z Nataszą i jej córką, ruszyliśmy pieszo w kierunku Simeiz. Droga ponad morzem, najwyżej dwa kilometry, wydawała się nieskończenie długa, ponieważ zatrzymywaliśmy się co pięć minut, aby rozkoszować się a to widokiem morza, a to widokiem gór. Na stromym zboczu Kiszki tym razem nie było widać wspinających się. W Simeiz zrobiliśmy przerwę i podziwialiśmy z nostalgią willę „Ksenia”, gdzie podawano kawę jeszcze w 1990 roku. Liza i ja przyjechaliśmy tu wówczas w październiku, rok po naszym ślubie. W sklepach nie było nic z wyjątkiem ptysiów po piętnaście kopiejek za sztukę, konserw rybnych w sosie pomidorowym i kaszy perłowej. W kawiarni nie było wprawdzie ciasta, ale można było dostać kawę. Tak więc kupiliśmy sobie ptysie w sąsiednim sklepiku i poszliśmy z nimi na kawę do willi „Ksenia”. Dzisiaj willa ta, podobnie jak stare budynki w sąsiedztwie, jest w tak złym stanie, że w każdej chwili może się złożyć jak domek z kart. Gdybyśmy nie zjedli obiadu w „Czarującej Niewoli” Nataszy, moglibyśmy się pokrzepić u Tatarów krymskich naprzeciwko parku, który schodzi aż do morza.
My jednak wróciliśmy do kawiarni „Sowa”, gdzie przez godzinę męczyliśmy się, próbując rozegrać przynajmniej jedną partię rosyjskiego bilardu. Wielkiemu stołowi bilardowemu zależało najwidoczniej na tym, żeby pozbawić nas radości z gry. Bile po prostu nie chciały wpadać do wąskich dziur. Pierwszy poddał się Anton, który usiadł ze swoją pepsi przy stole i pogrążył się w jakiejś grze internetowej. Potem Teo stracił ochotę, więc Liza i ja musieliśmy wykorzystać zapłacony czas. Jednak w końcu nie ukończyliśmy partii i postanowiliśmy w przyszłości nie grać w żaden rosyjski bilard. Pool bilard jest o wiele łatwiejszy i przyjemniejszy.
Kiedy wyszliśmy z „Sowy”, powiał w naszą stronę w dół, w kierunku Simeiz, chłodny, niemiły wiatr. Marszrutką pojechaliśmy w górę do Szosy Sewastopolskiej i czekaliśmy tam na marsz rutkę do Foros. Wieczorem chcieliśmy pooglądać telewizję, ale nie mogliśmy znaleźć niczego interesującego.

8 stycznia 2014

Krym. Foros. Z jednego z naszych okien jest dobry widok na Morze Czarne, z kuchni widać stojący na wzniesieniu i górujący nad miejscowością kościół w Foros. Widać też przełęcz Bajdarskie Wrota. Dzisiaj Teowi, Antonowi i mnie udała się wspinaczka. Najpierw wędrowaliśmy trudnymi, niekiedy stromymi drogami w górę do kościoła. Anton uparł się, żeby wziąć dwulitrową butelkę wody i swój tablet. Musiał przez to nieść plecak i szybciej był wykończony niż Teo i ja, tak że wielokrotnie musieliśmy robić przerwy. Kiedy doszliśmy na górę, stanęliśmy najpierw na placu koło kościoła, skąd można było objąć wzrokiem nie tylko Foros i morze, ale także sąsiednie miejscowości.

 
Wesprzyj nas