Maciek Roszkowski przez prawie dwa lata wędrował po Azji. Reporterska książka „Pisane słońcem” stanowi rezultat jego doświadczeń i przypomina jak ważna jest sama droga, a nie tylko określony cel podróży.


”Jeśli tylko masz taką możliwość, wyrusz w długą, wielomiesięczną wędrówkę” – pisze Maciek Roszkowski, co w dobie wszechobecnego pośpiechu może wydać się szalonym pomysłem. Kto ma czas by zostawić swoje codzienne życie i udać się w nieznane? Kogo na to stać? Roszkowski udowadnia, że takie przedsięwzięcie jest możliwe i pokazuje jak wyglądały jego peregrynacje. A ma się czym pochwalić: odwiedził Kurdystan, Turcję, Iran, Indie, Tajlandię, Malezję, Laos, Chiny, Tajwan, Hongkong, Japonię, Kazachstan i Kirgistan. Zewsząd przywiózł bagaż wspomnień ujętych przez niego w pełną zaskoczeń opowieść.

Razem z autorem czytelnik trafia do miejsc odległych od popularnych turystycznych szlaków. Owszem, pojawiają się na kartach książki słynne azjatyckie metropolie, ale nawet one, widziane oczami Roszkowskiego odbiegają od stereotypów. On wyrusza na spotkanie z człowiekiem, szuka mieszkańców i ich opowieści, chce poznać świat w jakim naprawdę żyją. Celowo zgubić się w nim i odnaleźć.

Jego książka „Pisane słońcem” jest połączeniem reportażu i pamiętnika z podróży. Roszkowski potrafi być wnikliwym obserwatorem i odmalowuje przed czytelnikami rzeczywistość nie szczędząc detali, lecz zatrzymuje się na poziomie osobistego doświadczenia. Przekazuje to, co zobaczył, z czym się zetknął, to o czym powiedzieli mu napotkani ludzie. Nie sięga po rozbudowane tło historyczne czy socjologiczne, co jednak nie stanowi wady w przypadku konwencji jaką przyjął – jego książka ma walor świeżego spojrzenia i naturalność.

książka Maćka Roszkowskiego ma walor świeżego spojrzenia i naturalność

Rozdziały poświęcone kolejnym etapom wędrówki zostały zilustrowane zdjęciami wykonanymi przez autora. Jest ich wiele i stanowią istotny walor tej publikacji. Podobnie jak tekst silnie nacechowane są indywidualnym widzeniem poznawanej rzeczywistości. Roszkowski stroni od banału, nie powiela schematycznych ujęć, nie pokazuje czytelnikom pocztówkowych pejzaży. Chwyta w kadrze codzienne życie, te jego aspekty, które szczególnie zaciekawiły go jako przybysza z odległego kręgu kulturowego. Podchodzi z aparatem blisko. Na tyle, by odbiorca jego książki z obserwatora mógł poczuć się uczestnikiem wydarzeń.

Dariusz Fedor, redaktor naczelny „Kontynentów” nazwał Roszkowskiego uczniem Bouviera – raczej nie na wyrost. Sposób w jaki pisze przypomina styl słynnego „Oswajania świata”, choć trudno byłoby mówić o naśladownictwie, charakterystyczna osobista nuta jest u Roszkowskiego wyraźna. Natomiast tak samo jak Bouvier podróżuje on po to, by poznać i zrozumieć to, co pojawi się na jego drodze. To wyprawa z rodzaju tych, które kształcą na wiele sposobów. Agnieszka Kantaruk

Maciek Roszkowski, Pisane słońcem, Wydawnictwo: Axis Mundi, Premiera: 16 kwietnia 2014

PŁONĄCY OGIEŃ W SERCU

Iran  


Kiedy zapada zmrok, kiedy eksplozja życia chroniona ciemnością, schowana przed ciekawskim wzrokiem niepożądanych osób, może nareszcie wyjść z ukrycia, chwytają za gitarę, otwierają usta i śpiewają. Głęboko, pięknie, radośnie, ale i z wyraźnym smutkiem i tęsknotą.
Tak samo toczy się moja rozmowa z Hijar. Otuleni nocą możemy porozmawiać bardziej osobiście, nie obawiając się zanadto, że ściany mają uszy. W pewnym momencie wyznaje mi:
„Jestem Iranką, ale mieszkam od kilkunastu lat w Niemczech. Nigdzie w Niemczech, Polsce czy innych krajach w Europie nie ma tego, co mają tutaj ludzie. Nie wiem, jak to nazwać. Duszą? Może ogniem w sercu? Z drugiej strony nie mogę tu żyć. Nie mogę znieść tej dusznej atmosfery, kiedy ludziom zabroniono przejawiać ten ogień na ulicy”.

*

Parę tygodni wcześniej idę koło meczetu w Tebrizie na północy Iranu. Muezin przeciągłym, wznoszącym się w niebiosa śpiewem oznajmia porę skupienia i modlitwy. Naprzeciwko kroczy starszy pan. Nagle zauważa, że nie jestem stąd. Zatrzymuje się i uśmiecha do mnie szeroko. Zaskoczony jego serdecznością, przystaję i spokojnie, odwzajemniając uśmiech, patrzę na niego. Gdy tak stoimy i bez słowa patrzymy na siebie życzliwie, kładzie rękę na sercu i mówi, tak jakby to było całkowicie naturalne i oczywiste: I love you. Po czym dziękuje mi i odchodzi do meczetu, uśmiechając się nadal. Wszystko bez wyraźnego powodu. Zrobiło mi się ciepło w środku. Coś się otworzyło, zapaliło. Ogień w sercu?

Godzinę później zatrzymuję się na rogu jednej z uliczek największego krytego bazaru świata. Przede mną ludzie ciągną ciężkie i ogromne pudła, sprzedają ubrania, narzuty, dywany. Ten ukryty przed promieniami słońca bazar przypomina wielkie, pełne harmidru i życia mrowisko. Tłumy bez chwili wytchnienia przemieszczają się w jedną i w drugą stronę. Słyszę, jak z głośników powoli sunącej z przodu procesji wydobywa się nieco teatralny, zawodzący płacz i śpiew. To umarł Nadim, zasłużony sprzedawca perfum.

Podchodzi do mnie Reza, pięćdziesięcioletni sprzedawca kamyków, monet i ustników do fajek wodnych. Zdumiewa mnie, że z niby zwyczajnym sprzedawcą bazarowym mogę porozmawiać na naprawdę nietuzinkowe tematy. Później wielokrotnie będę odkrywał, że z większością Irańczyków można prowadzić długie, głębokie i inteligentne dysputy. W jego sklepiku gadamy o tym, jak za czasów Jana III Sobieskiego Polacy żywo kontaktowali się z ówczesną Persją. Radzi, co mogę ciekawego zobaczyć w Tebrizie. Obiecuje, że gdybym napotkał jakieś problemy, to mam się odezwać do niego, a na pewno mi pomoże. Specjalnie dla mnie zamyka sklep, idziemy na przepyszny obiad, potem oprowadza mnie po zagmatwanych i trudno dostępnych zaułkach bazaru, pokazuje, gdzie można dobrze i tanio zjeść. Na koniec zaprasza do lokalnej herbaciarni, która jednocześnie jest miejscem palenia jedynego legalnego odurzacza w okolicy – fajki wodnej z tytoniem.

Następnego dnia wsiadam do miejskiego autobusu. Idę do przodu, bo ta część pojazdu jest przypisana mężczyznom. Z tyłu siedzą zakryte od stóp do głów, poza twarzą, na czarno ubrane kobiety. W środku sadowią się rodziny, choć każdy respektuje nieprzekraczalną granicę i podział – tu kobiety, a tam mężczyźni.
 
Siadam na miejscu, które, pomimo protestów, ktoś mi ustąpił. Czekam na konduktora – to wesoły, łagodny, energiczny młodzieniec. Podchodzi, chcę płacić za bilet, ale on uśmiecha się szeroko i mówi, że będę jechał za darmo, a w nagrodę mam dostać herbatę. Wybucham śmiechem, wyobrażając sobie, jak do Warszawy przyjeżdża na przykład Tajlandczyk, a my, Polacy, częstujemy go herbatką, nie pozwalamy, aby stał w autobusie, i dziękujemy, że do nas wpadł. I jak tu wierzyć zachodnim środkom masowego przekazu, które wytworzyły jednoznaczny obraz Iranu – zgodnie z nim powinienem zostać wysadzony w powietrze przez jakiegoś terrorystę, a w najlepszym wypadku porwany; gdzieś w tle czai się bomba atomowa. Pijąc herbatkę, rozmarzam się. Chciałbym, aby porwała mnie jedna z siedzących z tyłu, zakutana w czerń prześliczna Iranka.

Kilkanaście dni później w Szirazie na południu Iranu, w przepięknym parku, tuż koło grobowca uwielbianego przez Irańczyków poety, mistyka, piewcy życia – Hafeza, spędzam niezapomniany wieczór. Wokół mnie ludzie recytują poezję, interpretują wiersze, rozmawiają o sprawach życiowych. Świerszcze grają na swoich skrzypcach, z głośników wydobywa się bardzo melodyjna, śpiewana zapamiętale i z troską poezja Hafeza.

– Pobłogosław Boga i Hafeza. Spróbuj się z nimi połączyć – mówi młody chłopak, Hakim. Patrzę więc na grobowiec i próbuję się wyciszyć. – Teraz pomyśl o jakimś problemie, który ci zaprząta głowę. Albo pytaniu, jakie nosisz w sobie.
Myślę więc o pewnej sprawie, która od dłuższego czasu kołacze mi się po głowie, a której nie potrafię zadowalająco rozwiązać. Z pomocą przychodzi prześliczna znajoma Hakima, Zaina. Podaje mi tomik poezji. Otwieram na chybił trafił. Widzę błysk w jej ciemnych, dużych i głębokich oczach. Delikatnie, z wdziękiem i spokojnym uśmiechem zaczyna mi czytać jeden z wierszy. Stojący obok ludzie znają te wersety. Recytuje je naraz parę osób, uśmiechając się i kiwając głowami z uznaniem.
– To bardzo pozytywny wiersz. Pełen radości i miłości. Będziesz miał dużo szczęścia. Widać, że twoje serce jest czyste, a odpowiedź na pytanie niebawem znajdzie rozwiązanie. Hafez i Bóg są dobrej myśli.
Uświadamiam sobie, że Bóg towarzyszy nam w tej chwili. To niemożliwe, aby go nie było w serdeczności i życzliwości stojących obok mnie ludzi. Lęk zniknął. Mam całkowicie jasne przeczucie, że mój problem niebawem znajdzie rozwiązanie.

Następnego dnia siedzę na ławce w parku. Nie mijają trzy minuty, kiedy podchodzi do mnie uroczy starszy pan, Aram. Rozmawiamy ze dwie godziny, po czym zaprasza mnie do knajpki obok na obiad. Dołącza do nas inny starszy mężczyzna.
– Dziękuję, że odwiedziłeś nasz kraj. Jesteś bardzo miłym człowiekiem – mówi do mnie to, co słyszę dziesiątki razy dziennie w Iranie.
I vice versa, drodzy Irańczycy!

*

Spaceruję po placu Chomeiniego w Isfahanie z Mariam. Podchodzi do nas zasmucony, poważnie wyglądający mężczyzna z brodą. Konspiracyjnym tonem mówi coś do mojej znajomej, po czym powoli odchodzi.
– Pójdę przodem. Poczekaj chwilę. Potem zacznij za mną iść w odległości kilku metrów.
– O co chodzi, Mariam?
– Nie pytaj teraz. Jak dotrzemy w bezpieczne miejsce, to ci opowiem.
Czekam, aż odejdzie. Kilkanaście sekund później ruszam i podążając za jej cieniem, wchodzę do ukrytej w jednym z zaułków herbaciarni. Dziesiątki lamp wisi pod sufitem, a wokół – przede wszystkim pary – piją herbatę. Niektórzy palą sziszę. Mężczyźni i kobiety. Siadam obok czekającej na mnie, trochę przestraszonej Mariam.
– Ten facet powiedział do mnie: „Uważaj. Nie powinnaś spacerować z tym mężczyzną”. Podejrzewam, że był tajniakiem. Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę, ale w Iranie zabronione jest spotykanie się z osobą płci przeciwnej, jeśli nie są one ze sobą spokrewnione lub nie są narzeczonymi za zgodą rodziców. To znaczy możemy spotykać się w grupie, ale sam na sam już nie powinniśmy.
– Nie wiedziałem o tym. To jak wy się ze sobą poznajecie?
– Teoretycznie powinni zeswatać nas nasi rodzice. Ale „teoretycznie” to słowo klucz w Iranie. Niby czegoś nie można, a i tak wszyscy to robią.
W żadnym innym kraju, w którym byłem, nie złamałem tyle razy prawa. Nie tylko spędziłem z Mariam niemal cztery pełne dni, spacerując nielegalnie po ulicach Isfahanu, ale zostałem przez nią zaproszony do domu na obiad, gdzie pierwszy raz w Iranie widziałem kobiety bez chusty i mogłem się przypatrzeć, jak wyglądają ich włosy i przedramiona. Teoretycznie nie powinienem tego zobaczyć. Oczywiście w domu korzystają z Facebooka czy YouTube, które są zakazane, a w telewizji oglądają programy zabronione przez prawo. Czasem pędzą wino czy wódkę rodzynkową, co również jest zabronione. Nie modlą się, nie widziałem też u nich Koranu. Za to są wszystkie tomy poezji Hafeza. Czasem uczestniczą w nielegalnych imprezach, gdzie pije się alkohol, dziewczyny i chłopaki ubierają się, jak chcą, i leci rozrywkowa muzyka, której nie powinno się słuchać. Ich dom, jak i każdy irański, oddziela od ulicy wysoki mur, więc nie ma szansy zobaczyć, co się dzieje w środku.

– Przed wejściem na uczelnię – opowiada mi Mariam – stoją policjanci i mówią: „Siostro, zasuń chustę bardziej na włosy, nie maluj się tak, no i ubierz się następnym razem w odpowiednie buty”. Policjanci zawsze mówią do nas „siostro” lub „bracie”. Nie mogę też nosić takich długich, ciepłych butów, bo kojarzą się zbyt seksualnie. W zimie więc bywa mi zimno. W lecie jest u nas bardzo gorąco, ale zawsze muszę mieć na sobie chustę i nie mogę pokazać przedramion. Widziałeś, jak ludzie śpiewają na ulicy? Łamali prawo.

Wiele z tego, co nam, Europejczykom, wydaje się oczywiste, w Iranie jest zabronione. Aby zrozumieć dlaczego, trzeba cofnąć się do 1979 roku. Był to schyłek rządów Mohammada Rezy Pahlawiego. W sferze obyczajowej panowała odwilż. Nie było niczym nadzwyczajnym spotkanie na ulicy dziewczyn w minispódniczkach, a śpiew i gra na gitarze rozbrzmiewały z wielu zakątków. Z drugiej strony przeciwnicy polityczni byli osadzani w więzieniu, znikali bez wieści, a ich rodziny dyskryminowano. Panował terror i strach. A wszystko to nie tylko za przyzwoleniem świata zachodniego, ale także przy dużym jego wsparciu. W końcu dzięki temu USA uzyskało możliwość eksploatacji 40% irańskich złóż ropy. Jednak przeciwko brutalnemu, marionetkowemu reżimowi narastał bunt. Wybuchła rewolucja, a po jakimś czasie jej liderem został długobrody Chomeini w turbanie.

Żywiono jednak nadzieję, że nie jest on radykalnym islamistą. Oczywiście, wiadomo było, że jest mocno praktykującym muzułmaninem, ale to nie oznacza jeszcze radykalizmu.
Jednak po obaleniu rządów Pahlawiego w 1979 roku wprowadzono bardzo skomplikowany system polityczny z prawem szariatu. Może nie jest on tak brutalny i radykalny jak w Arabii Saudyjskiej, z którą swoją drogą ochoczo współpracują USA i UE, ale bez cienia wątpliwości zmusza on wielu ludzi do prowadzenia podwójnej gry. Co innego oficjalnie, na ulicy, a co innego za murami domu. Rozszczepienie na dwa niewspółgrające ze sobą światy. W ścieraniu się tego co ukryte z tym co oficjalne ludzie zostali pozbawieni eksplozji płonącego w ich sercach świętego zaratustriańskiego ognia. Za to codziennym towarzyszem został strach. Zwykły ludzki strach.

*

Wracam do nocnej rozmowy z Hijar. Nadal słychać, jak zapamiętale, z radością i jednocześnie tęsknotą grają przybyli tej nocy muzycy. Pogrążeni w rytmach ich utworów idziemy na dach budynku. Towarzyszy nam dwójka Irańczyków: Nabil i Ramiz. Rozmawiamy, śmiejemy się, zaciągamy wiśniowym tytoniem z fajki wodnej. To moja ostatnia noc w Iranie. Podpalając węgiel, obserwuję, jak intensywnie się żarzy. Żarzy się też moje serce.

W celu ochrony moich irańskich znajomych ich imiona i miejsca spotkań zostały celowo zmienione.

 
Wesprzyj nas