Mistrz Jeremi Przybora: wytworny Pan B z Kabaretu Starszych Panów, poeta, pisarz, aktor, człowiek historia (Polskiego Radia i Telewizji). Jego wyobraźnia w czasach PRL-u przenosiła Polaków do świata równoległego, świata życzliwości i ciepłych barw, a dziś zachwyt wzbudza jej poetycki rozmach, niepowtarzalne poczucie humoru i purnonsensowy charakterek.


Dzieła (niemal) wszystkie gromadzą teksty Kabaretu Starszych Panów, niezliczone piosenki, które trzeba znać: Bo we mnie jest seks, Addio, pomidory!, Już kąpiesz się nie dla mnie, arcydzieła i arcydziełka oraz wyjątkowe perełki – utwory nigdy wcześniej nie publikowane.
„Przybora to przecież klasyk” – tak rekomendowała twórczość Starszego Pana Wisława Szymborska. Za mistrza polszczyzny uważają go Wojciech Młynarski i prof. Jan Miodek.

Zebrane po raz pierwszy dzieła Mistrza zilustrowali wybitni polscy graficy: Bohdan Butenko, Jacek Gawłowski i Ewa Stiasny.

Przyborę można czytać na wiele sposobów. Bawić się jego twórczością. Szukać w niej powracających wątków i motywów – a takich nie brakuje.
Przybora w swojej twórczości stworzył bowiem świat kompletny. Świat mający swoją dynamikę, zasady, język. Zaludniony przez postaci z piosenek, słuchowisk, opowiadań, Kabaretu i powieści (tak, Przybora jest też autorem powieści – ukaże się ona w drugim tomie Dzieł). Tezę, że Przybora stworzył świat, który istnieje niezależnie od tego, o jakim utworze autora mówimy, po raz pierwszy postawił w tygodniku „Kultura” Krzysztof Teodor Toeplitz. Tekst Utopia Jeremiego Przybory ukazał się w grudniu 1966 roku – kilka miesięcy po oficjalnym zakończeniu emisji Kabaretu Starszych Panów. Toeplitz pisze w nim m.in.: „Przybora wybrukował swój świat dobrymi intencjami i – wbrew powiedzeniu – nie powstało z tego piekło. Powstała poetycka utopia”.

Przybora do wszystkiego
jest niezawodny w skutkach!
Przybora do wszystkiego –
do domu i ogródka!
Na zimę i na lato,
do miasta i na wieś!
Przybora za opłatą
korzyści może nieść!
Oszczędzaj więc na niego –
do niego w życiu dąż!
Przybora do wszystkiego –
opatrznościowy mąż!
Przybory (niemal) wszystko
to niecodzienna gratka!
Do odgarniania śniegu!
Do podlewania kwiatka!
On da ci, czego nie da
z kimkolwiek innym traf!
Więc zastaw coś lub sprzedaj,
Przyborę sobie spraw!

Jeremi Przybora urodził się 12 grudnia 1915 roku. W Warszawie. W oficynach Pałacu Błękitnego przy ulicy Senatorskiej. W Autoportrecie z piosenką wspomina: „Jak to się często zdarza ludziom mojego pokolenia urodzonym w Warszawie, nie ma już domu, w którym pewnego grudniowego poranka zająłem łóżeczko Stefci, dużej lalki mojej starszej siostry. […] A na miejscu domu, w którym się to stało, jest teraz pusta przestrzeń nad trawnikiem przy ulicy Senatorskiej, między kościołem Świętego Antoniego i Pałacem Błękitnym”.

Mija właśnie 100. rocznica urodzin słynnego Pana B – autora Kabaretu Starszych Panów i dziesiątek innych programów radiowych i telewizyjnych.

W drugim tomie Dzieł znajdzie się cykl Divertimento oraz nieznane piosenki Jeremiego Przybory.

Jeremi Przybora
Dzieła (niemal) wszystkie tom 1
Wydawnictwo Znak
Premiera: 11 grudnia 2015

Kabaret Starszych Panów

Od Autora (wstęp z roku 1995):

Kabaret Starszych Panów pojawiał się na ekranach Telewizji Polskiej od października 1958 do 22 lipca 1966 roku. Ukazało się w tym czasie szesnaście „wieczorów” premierowych, trzy spektakle z wyborem piosenek z przedstawień już emitowanych (Piosenka jest dobra na wszystko), jeden spektakl, który miał rozpocząć serię powtórek nieco zmienionych i na nowo nagranych (ale na tym jednym się skończyło) oraz jeden sylwestrowy „minikabarecik”.
W sumie dwadzieścia jeden spektakli.
Podstawową kadrę aktorską Kabaretu stanowiło siedem jego gwiazd: Irena Kwiatkowska, Barbara Krafftówna. Kalina Jędrusik-Dygatowa, Wiesław Michnikowski, Wiesław Gołas, Edward (Dudek) Dziewoński i Mieczysław Czechowicz. Obok nich występowali, względnie wystąpili w Kabarecie gościnnie, że wymienię najwybitniejszych: Zofia Kucówna, Barbara Rylska, Aleksandra Śląska, Barbara Wrzesińska, Tadeusz Kondrat, Zdzisław Leśniak, Bohdan Łazuka, Bronisław Pawlik, Czesław Roszkowski, Jarema Stępowski, Andrzej Szczepkowski, Igor Śmiałowski.
Jesienią 1978 roku, dokładnie w dwadzieścia lat po pierwszej prapremierze Kabaretu Starszych Panów, przystąpiłem wraz z Jerzym Wasowskim do powtórnego nagrania, w wersji już kolorowej, pierwszych ośmiu „wieczorów”, które albo nie były rejestrowane na taśmach telerekordingowych, albo taśmy z zapisem zaginęły. Wyniki tej próby „ocalenia od zapomnienia” blisko połowy kabaretowego dorobku zawiodły jednak obu autorów. Stwierdziliśmy, że chociaż wszyscy główni wykonawcy cieszyli się jeszcze wtedy dobrym zdrowiem, to – starsi o dwadzieścia lat – nie mieli już w sobie (nie wyłączając samych Starszych Panów) ani tego, co dawniej, zapału, ani dawnej radości tworzenia. Nie potrafiliśmy odnaleźć wokół siebie tej niepowtarzalnej atmosfery, która towarzyszyła powstawaniu czarno-białych Kabaretów sprzed lat. Zdarzyły się też tym razem pomyłki obsadowe, a niektóre innowacje scenariuszowe okazały się co najmniej zbędne. Obroniły się tylko niektóre scenki i nowe piosenki. Wzbogacają one niniejsze wydanie drukiem Kabaretów Starszych Panów. Zawiera ono jednak przede wszystkim scenariusze dawnej, czarno-białej serii Kabaretu, opracowane według oryginalnych maszynopisów, oraz piosenki z muzyką Jerzego Wasowskiego z nutami z archiwum Marii Wasowskiej.
Przy opracowywaniu tekstów i nut skorzystano również z nagrań radiowych. Każdy wieczór Kabaretu nagrany bowiem został dla radia i nadany wkrótce po telewizyjnej premierze, w tej samej oczywiście obsadzie. Dzięki temu Polskie Radio zachowało w swoich archiwach zapisy niejako ścieżki dźwiękowej wszystkich niemal (z wyjątkiem dwu ostatnich) wieczorów Kabaretów Starszych Panów – komplet, jakim telewizja nie może się, niestety, poszczycić.
Jeremi Przybora

Garść wspomnień (z roku 1995)
na podstawie nagrań rozmów z Jeremim Przyborą, 2, 9 i 31 marca 1993 roku

Bezpośrednią przyczyną powstania pierwszego Kabaretu był exodus ludzi z radia do telewizji. Kiedy parę osób miało już telewizory, telewizja zaczęła nabierać rozpędu i zdobywać popularność. Mówię o roku 1958. A możliwe, że się to zaczęto w 1957, bo właśnie wtedy jeden z moich znajomych redaktorów radiowych, Zbyszek Byrski, brat znanego teatrologa, działacza teatralnego, reżysera, Tadeusza Byrskiego, przeszedł, jak wielu innych, do telewizji i zamówił u mnie jakiś bliżej nie określony program telewizyjny. Co to ma być, to już ja miałem zdecydować. Nie podsuwał mi żadnych swoich sugestii.

Zaliczka

Tak się złożyło, że wkrótce po podpisaniu umowy i zainkasowaniu przeze mnie skromnej zaliczki Zbyszek Byrski wyjechał z Polski. Był członkiem partii, ale buntującym się, takim trochę „entant terrible”. Jednym z enfants terribles partii w owych, gomułkowskich już czasach. Wyjechał z Polski, jak się okazało, już na zawsze.
Po nim sprawę egzekwowania ode mnie umowy przejęła jego następczyni, pani Lankiewicz, która również przeszła z radia do telewizji, a z którą na terenie radia nie miałem zbyt bliskich kontaktów. To jest dla mnie ważne nazwisko. Ona mnie w jakiś sposób zmobilizowała. Może z biegiem lat i tak bym wreszcie zaczął pisać coś do telewizji, coś w niej robić, ale to ona konkretnie do tego doprowadziła. Podpisana przeze mnie umowa była terminowa, a ja jakoś nie mogłem z siebie nic wydobyć, nic, co by można było spisać na paru kartkach papieru. Rysia Lankiewicz strasznie deptała mi po piętach, egzekwując zrealizowanie umowy w sposób bardzo kulturalny i sympatyczny, ale niesłychanie stanowczy. Stała się w pewnym sensie moim widmem. Do tego stopnia nawet, że mnie dopadła – jak dziś pamiętam – podczas urlopu w Zakopanem. Jezus, Maria! Ja tutaj sobie odpoczywam, a pojawia się Rysia Lankiewicz i przypomina mi o tym, że podjąłem tysiąc pięćset złotych zaliczki i muszę napisać do telewizji jakiś program. Nie pamiętam dokładnie, czy to było akurat tysiąc pięćset, ale coś tego rzędu, jeżeli nawet nie mniej. No i to była suma bardzo perfidnie wymierzona, bo taka, która się natychmiast rozeszła, ale jednocześnie taka, której by się strasznie nie chciało oddawać i rezygnować z tej umowy. Każdy grosz zawsze się liczył.
Wreszcie doszło do tego, że napisałem pod jej naporem. Tak to można powiedzieć: pod jej naporem. Może miała jakieś przeczucie, że to będzie coś popularnego. Była potem przez cały czas aniołem opiekuńczym tego programu, jako redaktorka, aż do swojego wyjazdu za granicę już po zakończeniu żywota przez Kabaret. Wyjechała w 1968 czy 1969, w każdym razie w związku z 1968 rokiem. Jej mąż, jakiś bardzo wybitny fizyk, dostał znakomitą propozycję pracy w Szwajcarii, więc się tam przenieśli. No, ale to są już lata znacznie późniejsze.
Z pierwszym programem Kabaretu wystartowaliśmy ostatecznie w październiku 1958 roku. Program ten bardzo odbiegał od wszystkich dalszych. Nie został też nigdy wydany drukiem. Uważaliśmy go z Jerzym za niezbyt udany. Może z wyjątkiem piosenek. W pierwszym Kabarecie były dwa nasze istotne przeboje, jeżeli tak to można określić, bo Kuplety (które się powtarzały potem we wszystkich Kabaretach ze zmienianym, aktualizowanym do każdego z nich tekstem zwrotek i niezmiennym refrenem) oraz Herbatka. Melodia jej refrenu stała się sygnałem Kabaretu. Poza tym było też Tango Rzepicha. Dalekie to było jednak od tego, czym potem, a właściwie już w drugim programie Kabaret zaczął w jakiś sposób być.
Byliśmy raczej negatywnie ustosunkowani do tego naszego debiutu telewizyjnego. Kiedy więc kierownictwo telewizyjne, a właściwie szef działu muzyki i rozrywki, pan Ryszard Lindenberg, zaprosił nas na rozmowę po tym pierwszym programie, to szliśmy z bardzo mieszanymi uczuciami, a właściwie nie bardzo mieszanymi, a raczej z jednolitymi uczuciami, że to nie bardzo wyszło i że pewno usłyszymy jakieś takie zdawkowe „dziękujemy panom za już, a jeżeli chodzi o jeszcze, to może, jeżeli kiedyś panowie wpadną na jakiś lepszy pomysł”… I ku naszemu osłupieniu nie tylko zostaliśmy potraktowani z niesłychaną atencją, ale i – jak się okazało – nasz program przyjęto z zadowoleniem. Zaprosił nas również pan Lindenberg do dalszych działań. Prosił, żeby to koniecznie był cykl, żebyśmy z tego nie zrezygnowali po pierwszym programie. Coś w tym zobaczono.
Nie wiem, czy to był osobisty stosunek samego Lindenberga do tego Kabaretu, czy jakiejś większej grupy kierowniczej, bo to było podobno dyskutowane na kolegiach programowych. W każdym razie, jeżeli by to była tylko jego opinia, pana Ryszarda, znaczyłoby to, że miał wtedy bardzo duże możliwości. Ale nie tylko jemu się to spodobało, jak dowiedzieliśmy się później.
W związku z takim przyjęciem zabraliśmy się do drugiego programu, który był niewątpliwie dużo, dużo lepszy od tego pierwszego. To, że Kabaret nie został zdjęty po swym pierwszym wydaniu było więc zasługą Lindenberga, który bronił go również później na kolegiach programowych. Ale nie tylko on. Drugą osobą, której Kabaret wiele zawdzięcza, jest Adam Hanuszkiewicz. Był on szefem, a też twórcą Teatru Telewizji, stawiając go na niebywale wysokim poziomie. Otóż podobno za naszymi plecami, co tak pięknie zasłonił przed nami swoim uśmiechem, miłym sposobem bycia i zachętą do dalszej współpracy Ryś (bo z czasem przeszliśmy na ty) Lindenberg, toczyła się jakaś ostra walka o Kabaret na kolegiach programowych. Wielu towarzyszy było oczywiście przeciwko.
Pierwszym prezesem (wówczas właściwie tylko dyrektorem) był Jerzy Pański, człowiek skądinąd inteligentny i światły. Kabaret przypadł mu wprawdzie do gustu, ale pod presją tych, którzy uważali, że Kabaret jest to przede wszystkim jakiś antyproletariacki, nie jawny, ale kryptoantyproletariacki twór (no bo jak to w ogóle można występować w cylindrach i żakietach w ludowej telewizji?) Pański zaczął się wahać, ulegać tej presji. Było to rzeczywiście zdumiewające, że w telewizji, która dopiero co wyszła z waciaka – to były przecież początki Gomułki – można było tak się ubrać. Ale wtedy Hanuszkiewicz jakoby powiedział Pańskiemu: Niech pan zatrzyma ten program chociaż jeszcze przez dwa przedstawienia, a zobaczy Pan, że będzie tak popularny i zdobędzie sobie taką sympatię, że nikt go już nie ruszy. I jakoby Pański na to przystał.

Gaże

Tysiąc pięćset złotych zaliczki, którą wziąłem za napisanie pierwszego Kabaretu, skojarzyło mi się w tej chwili z takim dokumencikiem, który znalazłem ostatnio, porządkując… Nie można powiedzieć „porządkując”, bo ja mam nieustanny bałagan we wszystkich swoich najrozmaitszych dokumentach i papierach. Po prostu przeglądając ten bałagan, trafiłem na taki dokument, w którym prezes Sokorski wyznacza mi jako pensję tysiąc pięćset złotych miesięcznie za pół etatu w telewizji. Przeniósł mnie zresztą na te pół etatu z pełnego etatu, na którym byłem za jego prezesury i miałem pensję w wysokości trzech tysięcy złotych. Niewiele w tej telewizji robiłem poza pisaniem do niej tekstów, ale to i tak była suma naprawdę niewielka, znikoma można powiedzieć, nawet jak na ówczesną wartość pieniądza. Właściwie powinienem był dostawać pensję za tak zwaną gotowość, za moją dyspozycyjność. I tak natychmiast potraktował to prezes Maciej Szczepański, którego ja w związku z tym mile wspominam. Nie tylko zresztą w związku z tym. Był on również fanem Kabaretu. Budził mieszane uczucia, ale właśnie – mieszane, a nie – jednoznaczne. Mam dla niego dużo uznania jako dla sprężystego, energicznego szefa telewizji niezależnie od wad innego typu, o których w tej chwili nie ma co akurat tutaj mówić. On mi właśnie tę „opłatę” za dyspozycyjność, czyli pensję, natychmiast podniósł z tysiąca pięciuset złotych do „zawrotnej” na owe czasy pensji ośmiu tysięcy z czymś. Sam mi to zakomunikował, gdy pierwszy raz poprosił mnie do swojego gabinetu, żeby się ze mną osobiście poznać.
Ja wyraziłem pewną obawę – powiedziałem: Panie Prezesie, czy ja przypadkiem nie będę musiał codziennie listy podpisywać za taką sumę? Na co on odpowiedział zupełnie poważnie: Proszę pana, pańskie obowiązki służbowe będą się sprowadzały do tego, że od czasu do czasu wymienimy przez telefon parę zdań na temat pogody. Nie dotrzymał słowa, bowiem nawet tych paru zdań w sprawie pogody nie zamienialiśmy. Uznał, że tyle mi się należy za moją dyspozycyjność, niezależnie od honorariów za teksty. Szczepański był też pierwszym prezesem, który w ogóle starał się dobrze płacić autorom i aktorom. Aktorzy dopiero wtedy właściwie zaczęli mieć dosyć przyzwoite stawki. Ale to już było dobre parę lat po „Kabarecie”.

Telewizja – oszczędności

Oszczędności telewizyjne w czasach prezesury Pańskiego i Sokorskiego polegały nie tylko na bardzo niskich stawkach dla aktorów i autorów, ale również na oszczędności godzin studia, których było zawsze za mało. Ale to już wynikało z innych przyczyn – ciasnoty pomieszczeń telewizyjnych przy placu Powstańców.
Przed premierą, która odbywała się wtedy na żywo, mówiło się: słuchajcie, teraz lecimy bez przerw. Jak będzie, tak będzie. Właściwie to była dopiero generalna próba, pierwsza próba, którą „przelatywało się” bez zatrzymywania. Każdy program był powtarzany. Drugie przedstawienie nadawano o innej porze. To pierwsze odbywało się w sobotę późno wieczorem, po spektaklach teatralnych – z wiadomych oczywiście względów, a powtórzenie odbywało się zawsze w niedzielę w godzinach między popołudniówką a wieczornym spektaklem teatralnym, żeby znowu aktorzy byli wolni w tym czasie, bo to wszystko szło „na żywo”.
I to była właściwa premiera. To drugie przedstawienie zawsze było lepsze, czystsze, poprawione. Dopiero od połowy swego istnienia Kabaret zaczął być powtarzany z nagrań (telerecordingu i ampexu). Zawsze strasznie skąpiono też Jerzemu na muzyków, nie tylko – za jego kompozycje. To go też pobudzało do pisania tych jego genialnych partytur. Jak mało kto potrafił z niewielkiej liczby instrumentów wydobyć takie niebywałe bogactwo brzmienia. Do dziś zresztą entuzjazmują się jego partyturami, podkreślając ich mistrzostwo, niektórzy koledzy po fachu, jak choćby panowie Karolak i Derfel. Kiedyś opowiadała mi żona Jerzego, Marysia, rozmowę telefoniczną, którą prowadził z jakąś panią z telewizji z działu muzycznego czy redaktorką odpowiedzialną za sprawy muzyczne w przedstawieniu: Zaraz, zaraz, proszę pani, jak to – mniej instrumentów? Przecież pani jeszcze w ogóle nie wie, ile ja chcę tych instrumentów! No i tak to było z tymi oszczędnościami telewizyjnymi.

Piosenki

Skąd się zjawiają pomysły na piosenki, kto je podpowiada, to jest sprawa zupełnie tajemnicza. To jest metafizyka absolutna. Jerzy nigdy nie pisał pierwszy muzyki. Jeden jedyny wyjątek w naszym dorobku pod tym względem to była piosenka Do ciebie szłam, czyli – jak to się inaczej nazywa – Droga do ciebie. ZAiKS kazał nam zmienić tytuł, ponieważ tamten był już zarejestrowany. I nie wiem dlaczego, nie zdążyłem się, niestety, dokładnie dopytać Jerzego, dlaczego on ten jedyny raz zdobył się na to, żeby napisać muzykę najpierw, bo nigdy tego nie robił. Zawsze czekał na tekst.
Natomiast bardzo często proponował mi jakieś drobne zmiany tekstowe ze względu na muzykę. Czasem pisałem do melodii już istniejącego utworu. Czasem sobie też sam wymyślałem jakiś motyw muzyczny, czyli „rybkę”, a potem Jerzy do tego pisał swoją muzykę. Nawet kiedyś powiedział, że to, co wymyśliłem, może w ogóle zostać. Jerzy napisał później inną melodię i w ten sposób powstała piosenka w dwóch wersjach muzycznych. Zaczynała się od słów: „To rzecz nierzadka”. A była to rzecz rzadka.
Była jeszcze druga piosenka, do której wymyśliłem melodię. Nosi ona tytuł Na całej połaci deszcz. Jerzy napisał potem swoją muzykę, bardzo piękną jak zwykle, do wersji zimowej tego tekstu – Na całej połaci śnieg. To jest podobne w nastroju do White Christmas. W czasie Świąt ciągle się słyszy w radiu i telewizji White Christmas, natomiast Na całej połaci śnieg – nigdy. („Nul n’est prophète dans son pays” – nie wiem dlaczego to powiedzonko powstało we Francji…) Muzyka jest bardzo piękna i w bardzo wigilijnym nastroju. Jerzy strasznie lubił Święta Bożonarodzeniowe, Gwiazdkę. Chyba całe swoje uczucie do „Białych Świąt” włożył w tę melodię.
Nie pamiętam już, czy wiedzieliśmy, pisząc pierwsze Kuplety, że będzie to piosenka zawsze otwierająca program. Ale może tak. Jest to możliwe, że tak myślałem, chociaż nie przypuszczałem, że to „zawsze” będzie trwało aż osiem lat. Natomiast nie było żadnej stałej melodii finałowej. Napisy końcowe „szły” na ogół na tle melodii którejś z piosenek.

Elegancja

Już kilka razy pisałem i mówiłem w różnych wywiadach, że genezą Kabaretu Starszych Panów była tęsknota za elegancją. Strasznie długo nie ubieraliśmy się elegancko. Ostatni raz byliśmy z Jerzym eleganccy w 1939 roku. A potem już się zaczęła okupacja i różne kłopoty materialne. Ja nigdy nie głodowałem i nie dochodziło w moim życiu do krańcowych sytuacji pod względem materialnym, ale od wybuchu wojny przez długie lata nie miałem za dużo pieniędzy. Nigdy właściwie nie miałem ich za dużo, ale zanim zacząłem mieć nie za dużo, przez długie lata miałem ich za mało, tak to określmy.
I ta tęsknota za elegancją sprawiła, że wymyśliliśmy sobie taki właśnie strój, który był w Polsce strojem bardzo egzotycznym pod względem wytworności. Do tego stopnia, że nikt nie wiedział, nawet recenzenci, że nie występujemy we frakach, tylko w żakietach. To taki strój pośredni między wizytowym a balowym, jakim był już frak czy smoking. Żakiet, strój używany na Zachodzie chyba zresztą do dziś, przy takich okazjach, jak na przykład śluby, czy eleganckie wyścigi, i w Polsce noszony był przed wojną. Nazywał się też „jaskółką”. A więc żakiet, kołnierzyk z rożkami i plastron do tego. Plastron to jest kawałek jedwabiu spięty jakąś perłą czy czymś w rodzaju broszy. Bez tej „główki”, którą wiąże się na krawacie. Ale można też nosić do żakietu zwykłą, białą koszulę i krawat. Broń Boże – muszkę. Do żakietu nosiło się też tzw. sztuczkowe spodnie, prążkowane, które przed wojną wkładało się jako strój wizytowy – taki sakramentalny strój wizytowy – również do czarnych marynarek. Pierwsze nasze spodnie w Kabarecie były malowane ręcznie w prążki, bo nie było czegoś takiego – było to zupełnie nieosiągalne – jak materiał sztuczkowy. Zresztą później nosiliśmy do tychże żakietów gładkie, szare spodnie.
W pierwszych programach mieliśmy getry, z których później zrezygnowaliśmy, i goździki w klapach. Mieliśmy jeszcze laseczki i cylindry. Telewizja zdobyła nam w jakiś sposób przyzwoite cylindry. Nawet w którymś programie w cylindrze Jerzego znalazł się królik.

Aktorzy

Spośród aktorów, którzy występowali w pierwszym Kabarecie, wspominam z sentymentem przede wszystkim Andrzeja Boguckiego. Był aktorem śpiewającym, bardzo muzykalnym. Miał ogromne poczucie humoru, był dowcipny, potrafił być zabawny. Dużo z niego miałem pożytku w moich radiowych, wcześniejszych poczynaniach. Miał tę wadę, jeżeli chodzi o telewizję (a również i – teatr), że był silnym krótkowidzem. Wtedy jeszcze nie było szkieł kontaktowych, a Andrzej nie bardzo lubił grać w okularach i bez nich miał takie typowe oko krótkowidza, co w telewizji trochę przeszkadza.
Irena Kwiatkowska dosyć późno pojawiła się w Kabarecie. Nawet nie bardzo sobie zdaję sprawę, dlaczego tak późno… Widocznie wydawało mi się, że jak robię coś w telewizji, to muszę zupełnie odmienić sobie cały dotychczasowy zespół aktorów, z którymi współpracowałem w radiu, przed telewizją.
Jeżeli chodzi o dobór tych telewizyjnych, to po prostu było to niebywałe szczęście. Taka loteria z samymi trafieniami. Michnikowski, Gołas, Czechowicz, Krafftówna, Kalina Jędrusik – to wszystko byli aktorzy rozpoczynający swoje kariery. Niesłychanym zbiegiem okoliczności, szczęśliwym zbiegiem okoliczności poangażowani do Kabaretu. Jedynie Dziewoński był już bardzo znanym aktorem po swoich sukcesach filmowych (Ostatni etap i Eroica).
Z Kaliną to było tak. Przy czwartym, gwiazdkowym programie doszliśmy do wniosku, że właściwie dobrze by było zaangażować jakąś dziewczynę stale śpiewającą liryczne albo żartobliwie-liryczne piosenki. Chcieliśmy, żeby wprowadziła przewijający się stale wątek liryczny. Dawałby on odpoczynek od tej „kanonady żartów”, a może trafniej byłoby powiedzieć – odwracałby uwagę od nieustannego wysiłku autora, żeby być dowcipnym. Widz mógłby trochę odpocząć przy czymś, co się nie stara być dowcipne (chociaż w piosenkach lirycznych Kaliny, jak na przykład Romeo, wątek żartobliwy też się często przewija).
No i tak zastanawialiśmy się i nie mogliśmy znaleźć nikogo takiego. Świecące ówcześnie na polskich estradach gwiazdy piosenki nie bardzo nam jakoś odpowiadały. Poza tym chodziło nam o taką piosenkarkę, która by jednocześnie była aktorką. I wtedy ktoś na próbie powiedział, że podobno Dygatowa nieźle śpiewa. A kto to jest Dygatowa? – spytałem. No, Kalina Jędrusik. I wtedy przypomniałem sobie, że pisałem dialogi do filmu Ewa chce spać Chmielewskiego. Była tam taka zabawna scenka, właśnie z Kaliną i Kobuszewskim. Bardzo mi się spodobała w tej scence – taka sexy, apetyczna, ładniutka i przy tym bardzo dowcipnie podająca tekst w dialożku z „narzeczonym”. I wtedy, jak to sobie skojarzyłem, stwierdziłem, że trzeba spróbować. No i zaraz się okazało, że określenie „nieźle śpiewa” w jej przypadku to jest swoisty eufemizm à rebours. Ona naprawdę śpiewała bardzo „nieźle”.

Striptiz

W drugim Kabarecie, Wieczór Starszych Panów, pojawiła się młodziutka Basia Wrzesińska, właśnie debiutująca na scenie Teatru Współczesnego. Została zaangażowana do roli Sąsiadki, która pojawia się kilkakrotnie na ekranie w coraz większym negliżu. To były jednak trochę inne czasy. W tej chwili obnażanie się to jest codzienny chleb aktorki, tak że do wyjątku należą te, które mają w tej sprawie jakieś obiekcje. Oczywiście można różnie do tego podchodzić, ale nie ma w tym nic absolutnie zdumiewającego, że aktorka rozbiera się do jakiejś tam sceny, normalna sprawa.
Wtedy jednak tak nie było. Dlatego, chociaż to, co się działo w tej scenie, to była niesłychanie skromna przymiarka do striptizu, uważałem, że należy lojalnie aktorkę uprzedzić, że będzie musiała się rozebrać aż do staniczka i fig. Powiedziałem więc: Pani Barbaro, to jest jednak taki jakby striptiz, na co ona odpowiedziała doświadczonym tonem: Proszę pana, przecież jestem aktorką! Po czym doszło do tej sceny, w której gwoździk pada na ziemię. Ja się po niego schyliłem, podniosłem wzrok i zobaczyłem, że bardzo białe kolana mojej partnerki dosłownie trzęsą się stukając jedno o drugie. Wydaje mi się, że do dziś słyszę ten odgłos szczękających kolan. Oczywiście nie z zimna, bo w studiu panowała tropikalna temperatura.
Innego typu striptiz, ale nie w kadrze, odbył się w programie czwartym, Kaloryfeeria. Był tu taki moment, kiedy panienka wykluwa się z żeberka od kaloryfera i zażywa kąpieli w łazience. Ja miałem zaglądać do tej łazienki. Kalina postanowiła zrobić mi zaskakujący dowcip, ukazując mi się w tej wannie w stroju Ewy. Tylko nie przewidziała tego, że układ dekoracji był taki, że ja jej nie mogłem zobaczyć. To było takie fałszywe zaglądanie do łazienki. Krótko mówiąc – udawanie zaglądania. Natomiast elektryk, który wymieniał żarówkę, wlazł na drabinę i zobaczył to, czego mnie nie było, niestety, dane zobaczyć (a słyszałem wiele entuzjastycznych opinii pań o wyjątkowo bujnej i pięknej budowie Kaliny). Ten elektryk po prostu o mało nie zleciał z drabiny z wrażenia. Takie to były jeszcze niewinne, niestriptizowe czasy.
Pamiętam, jak któraś z pań, biorących udział w programie, opowiadała to zdarzenie z elektrykiem. Powiedziałem wtedy: No dobrze, ale czy Kalina się nie zasłaniała rękami? Tak, ale ona ma bardzo drobne ręce – powiedziała na to owa pani. Dopiero po latach miałem okazję zobaczyć na plaży marmurowobiałe, piękne ciało Kaliny na tle banalnie opalonych ciał innych dziewczyn.

Gafa

Nie pamiętam, czy przy okazji Kabaretu Kaloryfeeria, czy innego popełniłem okropną gafę, największą chyba gafę w stosunku do aktorki. Źle jakoś dopasowałem do nazwiska, źle sobie twarz z nazwiskiem skojarzyłem i wynikły z tego straszliwe konsekwencje.
Będąc w SPATiF-ie na jakiejś kolacji spotkałem bardzo dobrą aktorkę z Teatru Powszechnego, jeszcze wówczas od Hanuszkiewicza. Była to już starsza pani, aktorka starszego pokolenia. Spytałem, czy by nie zechciała zagrać w Kabarecie, a ona z entuzjazmem tę propozycję przyjęła. Po czym zgłosiłem ją do działu angażowania aktorów w telewizji, podając nazwisko zupełnie innej osoby. Gdy przyszedłem na próbę, zobaczyłem – ku mojemu zdumieniu – że w sali prób siedzi zupełnie inna starsza pani. Byłem tak przerażony tym, co zrobiłem, że na jej widok niemalże zatrzasnąłem drzwi sali, wycofując się w panice. Jakbym zobaczył ducha. Ona, na szczęście, nie zauważyła, jakie przerażenie ogarnęło mnie na jej widok. Jak pamiętam, popędziłem na oślep przed siebie, przerażony i zdenerwowany swoją gafą, bo już mi zaświtało, że widocznie musiałem pomylić nazwiska. Natknąłem się na wchodzącego Jerzego, który mnie odwiódł od myśli samobójczych i zabraliśmy się do pracy z niefortunnie zaangażowaną, ale Bogu ducha winną ofiarą nieporozumienia. To była sytuacja, z której w ogóle nie ma jak się wyplątać. Nie można starszej, znanej aktorce powiedzieć, że „pani tu przez moją pomyłkę przyszła”.
Oczywiście doszło w końcu do tego, że kiedyś w SPATiF-ie znów natknąłem się na tę drugą aktorkę, którą chciałem zaangażować. No i wpadłem w jakąś przeraźliwą zupełnie plątaninę słów i tłumaczeń. Widziałem, że z każdym zdaniem pogrążam się bardziej, więc skłoniłem się, przepraszając, i wycofałem. Byłem pewny, że ona mi tego po prostu nie daruje. Ale jednak darowała. Czas wszystko leczy, również i takie rany. Grywała potem u mnie, m.in. w Suicie deszczowej. Dziś już nieżyjąca, świetna pani Koronkiewicz.

Cenzura

Kabaret Starszych Panów był odosobniony chyba i wyjątkowy jako zjawisko, jak bym je określił, „acenzuralne”. Przez cały okres jego istnienia nie doznałem, jako autor scenariuszy i tekstów, ani jednej interwencji cenzora. A przecież niewątpliwie zaszufladkowany był Kabaret pod hasłem „humor i satyra”, więc przypisany do gatunku szczególnie na takie interwencje narażonego. Zawdzięczałem tę naszą uprzywilejowaną niejako sytuację zapewne wrodzonej niechęci do aktualnej, adresowanej satyry. Poruszałem się, jako autor, w sferze czegoś w rodzaju „realizmu komicznego”, na tyle jednak abstrakcyjnego, że cenzura uznała Starszych Panów za nieszkodliwych i apolitycznych. I nawet kiedy Gomułka, wkrótce po październiku, otrąbił generalny odwrót, wycofywanie się ze swych „liberalizmów”, a w Kabarecie (Kaloryfeeria) pojawił się św. Mikołaj, który, po obdarowaniu Starszych Panów, odebrał im wszystkie prezenty, cenzor nie dopatrzył się w tym żadnej aluzji.
Do Gomułki zresztą żywię, mimo wszystko, wdzięczność. Z jego powrotem do władzy nadeszły czasy, w których istnienie czegoś takiego, jak Kabaret Starszych Panów, było jednak możliwe, choć osobiście go Pierwszy Sekretarz ponoć nie znosił.

 
Wesprzyj nas