Taylor szuka odpowiedzi na pytania, jak to się stało, że Gwiezdne Wojny przyciągnęły i zainspirowały miliony, i dlaczego będą rozpalać naszą wyobraźnię i zarabiać gigantyczne pieniądze przez kolejne pokolenia.


W 1973 roku George Lucas nabazgrał w swoim notatniku pierwsze zdania o walce galaktycznego Imperium z rebeliantami. Cztery dekady i ponad 40 miliardów dolarów później gadżetów związanych z uniwersum Gwiezdnych Wojen było więcej niż mieszkańców Ziemi, a wiara rycerzy Jedi stała się oficjalnie uznawaną religią.

Dzieło Lucasa wyrwało się z ram kina. Dziś jest jedną z najbardziej lukratywnych i wpływowych marek. Kompletna historia fenomenu Gwiezdnych Wojen nie została jednak nigdy opowiedziana. Aż do dziś.
Trzymasz ją w ręku.

***

„Nie sposób wyobrazić sobie fana Gwiezdnych Wojen, który nie pokocha tej książki…”
— Booklist

„Niezwykle zabawna opowieść. Taylor śledzi fenomen Gwiezdnych Wojen od narodzin pomysłu do szczytu popularności i mówi nam: «Spójrz tylko, jakie to ogromne!»”
— Simon Pegg, aktor i fan GW

Chris Taylor – dziennikarz tygodnika „Time” i redaktor portalu Mashable – podąża śladami gwiezdnej sagi: od jej trudnych narodzin, poprzez burzliwe losy marki, aż po kontrowersje wokół najnowszego filmu. Dociera do ludzi, którzy pomogli przekuć pomysł Lucasa w legendę. Spotyka fanów i ludzi od marketingu, dla których Gwiezdne Wojny stały się sposobem na życie. Stacza walki ze współczesnymi rycerzami Jedi i majsterkuje z konstruktorami droidów.

biblia dla fanów Gwiezdnych Wojen

Chris Taylor
Gwiezdne wojny. Jak podbiły wszechświat?
Przekład: Agnieszka Bukowczan-Rzeszut
Wydawnictwo Znak
Premiera: 11 grudnia 2015


Nadzieja Nawaho

(…)

Ta książka jest biografią franczyzy, która zmieniła planetę Ziemię w planetę Gwiezdnych Wojen.
Jej cele są dwojakie. Po pierwsze, zapewnienie pierwszej kompletnej historii franczyzy, od jej fantastycznych początków do momentu, gdy Disney wykupił w 2012 roku za kwotę 4,05 mld dolarów studio Lucasfilm, które stworzyło filmy. Po drugie, i być może bardziej interesujące, książka zmierza do zbadania drugiej strony relacji: jak Gwiezdne Wojny wpłynęły na planetę swoich fanów, a ona na nie.
Sama historia franczyzy Gwiezdnych Wojen ukazuje w pełnym świetle potęgę kreatywności. To opowieść o tym, jak Kroniki Whillów – kilka stron nieprzeniknionej fan fiction w stylu Flasha Gordona, nabazgranej ołówkiem, a następnie porzuconej przez swojego autora – przyjął formę obszernego wszechświata, który sprzedał (i nadal sprzedaje) na całym świecie produkty warte 32 mld dolarów (biorąc pod uwagę sprzedaż biletów, licencje i inne źródła dochodów, Gwiezdne Wojny wygenerowały w latach 1977–2013 prawdopodobnie ponad 40 mld dolarów dochodu). Znaczna część tego sukcesu dokonała się dzięki pracy niewielkiej ekipy oddziału oddanych wyznawców, którzy nie byli George’em Lucasem. Gwiezdne Wojny mają jednak miliony niezwykle oddanych akolitów, znacznie wykraczających poza ten pierwotny krąg: kolekcjonerów i stowarzyszenia kostiumowe, konstruktorów droidów i miłośników mieczy świetlnych, parodystów i satyryków – a większość tych grup w nieoczekiwany sposób stała się częścią samej franczyzy.
Nawet Lucas ze swoim mesjanistycznym podejściem uznał swoją odpowiedzialność za co najwyżej jedną trzecią tego, co kryje się pod pojęciem Gwiezdnych Wojen. W 2008 roku powiedział:

Jestem ojcem naszego filmowego świata Gwiezdnych Wojen – kinowej rozrywki, filmów pełnometrażowych i seriali telewizyjnych. Zajmuję się organizacją, szkoleniem ludzi i procesem. Jestem ojcem, to moja praca. Ale mamy też grupę licencyjną, która zajmuje się grami, zabawkami i całą resztą. Nazywam to synem – a on robi głównie to, co mu się podoba. Mamy też trzecią grupę, ducha świętego, czyli blogerów i fanów. Oni stworzyli swój własny świat. Martwię się o świat ojca. Syn i duch święty mogą iść własną drogą8.

Od czasu, gdy Lucas powiedział te słowa, ojciec również poszedł własną drogą. Lucas odszedł na emeryturę po sprzedaży Lucasfilmu, a nowe filmy przetaczają się przez multikina na całym świecie pod czujnym okiem macochy franczyzy, weteranki produkcji filmowej, Kathleen Kennedy. Gdy kolejna odsłona sagi trafi na ekrany kin, będzie pierwszą produkcją w historii, która powstała bez nadzoru samego „Stwórcy”.
Wejście w nowy rozdział długiej historii Gwiezdnych Wojen jest dobrym momentem na przerwę i podsumowanie dotychczasowych dokonań. W szczególności należy podkreślić, że zakulisowy świat sagi nigdy nie był tak jednolity, jak sugeruje to metafora Świętej Trójcy, użyta przez Lucasa. Im bardziej zakochujecie się we franczyzie, tym bardziej zdajecie sobie sprawę, jak niepewne są jej opierające się na space fantasy fundamenty.
Najwięksi fani Rozszerzonego Wszechświata (wspólna nazwa dla setek powieści i tysięcy komiksów z uniwersum, a także niezliczonej liczby gier komputerowych oraz innych mediów, które zrodziły postaci i wątki spoza samych filmów) jako pierwsi powiedzą wam, jak wiele treści z niego jest wewnętrznie sprzecznych i po prostu do bani. Wielu miłośników Gwiezdnych Wojen jest przy tym niezwykle bojowo nastawionych – i bardzo opiekuńczych – wobec samych filmów. Fani oryginalnej trylogii (Części IV–VI, które miały premiery w latach 1977–1983) pieklili się obsesyjnie o każdą zmianą w aktualizowanych wersjach Lucasa (poprawionych na potrzeby reedycji z lat: 1997, 2004, 2006 i 2011) i pozostają gorzko podzieleni w opiniach na temat trylogii prequeli (Części I–III, mających premiery w latach 1999–2005). Te bliźniacze namiętności: miłość i nienawiść, towarzyszą fanom Gwiezdnych Wojen równie często, jak Jedi i Sithowie albo podwójne słońca nad Tatooine.
W 2005 roku pewien dwudziestojednolatek z Vancouver o nazwisku Andrey Summers był naocznym świadkiem głębokiego rozłamu w fandomie, gdy wziął udział w nocnym pokazie Części III. Przed pokazem zorganizowano konkurs kostiumowy, a Summers był zszokowany, gdy starsi fani wygwizdali własnoręcznie zrobione kostiumy młodszych kolegów. „Wtedy zdałem sobie sprawę – powiedział mi Summers – że te dupki nie są tu dla dobrej zabawy. Im zależy jedynie na kanonicznej zgodności”9. Poszedł do domu i napisał felieton do magazynu internetowego „Jive” pod tytułem Złożona i przerażająca rzeczywistość fandomu „Gwiezdnych Wojen”. Podobnie jak większość filmów, tekst był w założeniu na wpół żartobliwy, ale napisany zupełnie na poważnie.
Pomysł polegał na tym, że Summers miał trudności z wytłumaczeniem działań fandomu swojej dziewczynie, ponieważ prawdziwi fani nienawidzą wszystkiego, co dotyczy Gwiezdnych Wojen, poczynając od płaczliwych kwestii Marka Hamilla jako Luke’a Skywalkera w oryginalnej trylogii, a kończąc na ciągłych upadkach Jar Jar Binksa w CGI z prequeli. Pisał:

Jeśli trafisz na kogoś, kto powie ci, że jego zdaniem franczyzę oglądało się przyjemnie i bardzo podobały mu się zarówno oryginalne filmy, jak i prequele, że ma całą sagę na DVD, a także kilka książek – to będzie oszust, a nie prawdziwy fan10.

Magazyn „Jive” już nie istnieje, ale felieton Summersa po przetłumaczeniu na wiele języków stał się viralem i przewijał się przez liczne fora internetowe. Autor był bombardowany mejlami od zachwyconych fanów, którzy go zrozumieli, i tych wściekłych, którzy go nie zrozumieli. Summers miał konkretny cel, gdy podkreślił, że miłość i nienawiść są bliźniaczymi cnotami każdego prawdziwego fana Gwiezdnych Wojen – i choć tego nie wiedział, jego felieton był echem słów wypowiadanych na korytarzach Lucasfilmu.
„Aby tworzyć Gwiezdne Wojny, musisz je znienawidzić” – to maksyma, którą słyszałem z ust więcej niż jednego weterana działu projektowania Lucasfilmu. Mieli na myśli to, że jeśli podchodzisz ze zbyt wielkim pietyzmem do przeszłości, to już po tobie. Musisz mieć w sobie bunt i żądzę poszukiwacza przygód. Franczyza musi się nieustannie odnawiać poprzez wyjmowanie niepasujących elementów ze szczęśliwego koszyka zewnętrznych inspiracji, jak sam Lucas robił to od początku. W podobny sposób fandom musi nieustannie odnawiać się dzięki nowym pokoleniom widzów, przyciąganym do kin przez prequele, najnowsze dodatki do kanonu, jak telewizyjne seriale animowane Wojny klonów i Rebelianci – i wkrótce także sequele do pierwszych dwóch trylogii.
Podobnie jak nowi fani są konieczni dla podtrzymania przy życiu i zdrowiu Gwiezdnych Wojen, ci starzy i zmurszali muszą odnowić się poprzez powrót do tego, co niegdyś dawało im radość. Summers napisał w swoim felietonie:

Bycie fanem Gwiezdnych Wojen wymaga posiadania umiejętności dostrzegania błędów i niedociągnięć, ale w ogólnym rozrachunku nie mogą one przysłonić idealnego obrazu. Każdy prawdziwy fan jest Luke’em Skywalkerem, który patrzy na swojego zdeformowanego, złego ojca i dostrzega w nim mimo wszystko dobro.

„Nienawidzimy wszystkiego w Gwiezdnych Wojnach” – podsumował Summers przed ostateczną puentą, pod którą mógłby podpisać się każdy fan franczyzy na świecie. „Ale idea Gwiezdnych Wojen… to ją właśnie kochamy”.
(…)

I
MARSJAŃSKIE WOJNY

Gwiezdne Wojny wydają się ogromną, obejmującą cały wszechświat, mityczną epopeją. Albo raczej rodzinną baśnią, osadzoną dawno, dawno temu w odległej galaktyce. Chyba że jest to opowieść samurajska albo może film przygodowy, przypominający klimatem kino o tematyce II wojny światowej.
Od czasu pierwszej odsłony sagi w 1977 roku fani i krytycy zapuszczali się we wszelkie możliwe kierunki w próbach gatunkowego skategoryzowania Gwiezdnych Wojen, siląc się na wyjaśnienie fenomenu. Sam George Lucas wielokrotnie porównywał swoje dzieło do filmów z gatunku spaghetti western, „magia i miecz”, 2001: Odysei kosmicznej, Lawrence’a z Arabii, Kapitana Blooda oraz całej serii dotyczącej przygód Jamesa Bonda – a to wszystko jeszcze przed nakręceniem pierwszej części sagi.
Space fantasy jest tym dla swojego gatunku źródłowego, science fiction, czym Luke Skywalker dla Dartha Vadera. To w nurcie science fiction George Lucas poruszał się jako reżyser swojego pierwszego filmu, THX 1138, a następnie porzucił go jako zbyt rzeczywisty, przygnębiający, a tym samym mało dochodowy. Science fiction niczym soczewka skupia obraz przyszłości przez pryzmat teraźniejszości, abyśmy mogli spojrzeć na technologię oraz skutki jej rozwoju i zaakceptować prawidła rządzące wszechświatem. To fikcja na temat nauki, podczas gdy space fantasy jest, no cóż, fantasy osadzoną w kosmosie1. Podobnie jak w przypadku science fiction, granice space fantasy rozciągają się poza teraźniejszość. Jednakże tam, gdzie science fiction dostrzega odbicie naszego świata, space fantasy wykracza poza jego granice. Przepojona nostalgią i romantyzmem, bierze sobie technologię jedynie za punkt wyjściowy. Odrzuca na bok prawa fizyki na rzecz zabawy. „Obawiałem się, że fani science fiction będą mówić na przykład: «Wiesz, w kosmosie nie ma dźwięku»” – powiedział Lucas w 1997 roku. „Chciałem po prostu zapomnieć o kosmosie”. Tam każdy może usłyszeć, jak robisz pif-paf.
Źródeł tego głębokiego podziału w zakresie fantastyki, rozłamu między tym, co naprawdę możliwe, a tym, co stworzone w celach wyłącznie rozrywkowych, należy szukać jeszcze w końcu wieku XIX w rywalizacji między francuskim pionierem science fiction Juliuszem Verne’em i jego wschodzącym rywalem, Herbertem G. Wellsem. Verne nie był naukowcem, ale starał się zachować wiarygodność. W powieści Z Ziemi na Księżyc (1865) wysłał swoich badaczy w pocisku wystrzelonym z ogromnej armaty. Do tego dołączył całe strony obliczeń w nietrafionej próbie dowodzenia, że taka wyprawa byłaby możliwa2. Wells, podobnie jak Lucas, zawsze był bardziej zainteresowany mechanizmami zachowań społecznych i prawidłami rządzącymi jednostką niż regułami fizyki. Kiedy więc zaczął pisać swoją własną powieść o wyprawie na Księżyc, Pierwsi ludzie na Księżycu (1901), kazał swoim bohaterom powiedzieć, że nigdy nie słyszeli o książce Verne’a3. Dzięki odkryciu substancji izolującej siły grawitacji, zwanej kaworytem, bohaterowie po prostu polecieli swoją kapsułą w stronę Księżyca.
Verne tak bardzo skupiał się na opisach szczegółów, że jego astronauci dolecieli na Księżyc dopiero w drugiej części powieści. Z kolei Wells chciał, aby jego bohaterowie dotarli tam jak najszybciej i mogli zbadać niezwykłą cywilizację, którą wymyślił. (Zirytowało to Verne’a tak okrutnie, że wyzwał Wellsa: „Ja mogę pokazać ci proch strzelniczy. Czy ty pokażesz mi ten kaworyt?”4). Gdy Lucas chciał zbudować statki kosmiczne, którymi jego bohaterowie mieli latać tak samo łatwo, jak dziś prowadzi się samochód, albo gdy zdecydował się stworzyć własną wersję hałaśliwej przestrzeni kosmicznej, w której słychać było wystrzały z broni laserowej i pisk dysz, wpisywał się właśnie w tę fantastyczną wellsowską tradycję5.
I choć obydwaj pisarze spierali się o metody, łączyła ich paląca potrzeba poszerzania horyzontów ludzkiej wyobraźni. Jak kiedyś zauważył Lucas, mity są nieodłącznie osadzone w „tamtym miejscu tuż za wzgórzem” – za następną granicą, dość, by wzbudzić zainteresowanie. Są wystarczająco niezbadane, by kusić tajemnicą. To odległe wyspy greckie epoki klasycznej, ciemny las ze średniowiecznych europejskich bajek, obie Ameryki z czasów wypraw Kolumba. Do połowy XIX wieku, gdy większość naszego globu została już odkryta, kosmos stał się ostatnim takim „miejscem tuż za wzgórzem”6.
A jeden zakątek kosmosu wyjątkowo fascynował zarówno pisarzy, jak i czytelników, krystalizując dziedzictwo Gwiezdnych Wojen. Był nim Mars.
Szaleństwo na punkcie Marsa rozprzestrzeniło się po tym, jak włoski astronom Giovanni Schiaparelli odkrył w 1877 roku kanały (canali) na Czerwonej Planecie. Gazety, nie rozróżniając między kanałami pochodzenia naturalnego, do których odnosił się włoski termin, a sztucznie stworzonymi strukturami, uwielbiały drukować obszerne, ilustrowane, wymyślne treści na temat cywilizacji rozwijającej się na Marsie. A już zwłaszcza po tym, jak astronom amator Percival Lowell napisał naukową trylogię poświęconą dywagacjom na temat tego, jak owa cywilizacja mogłaby wyglądać. Pisarze nieposiadający naukowego przygotowania zostali zainspirowani do tworzenia powieści o badaniu Marsa, wykazując niezwykłą inwencję w wymyślaniu metod docierania na Czerwoną Planetę. W Across the Zodiac (1880) angielski dziennikarz Percy Greg wysłał swoich badaczy w antygrawitacyjnej rakiecie – „Astronaucie” – ukuwając jednocześnie nowy termin. Pewien doktor z Waszyngtonu, Gustavus Pope, który wcześniej napisał książkę o Szekspirze, w 1894 roku postanowił napisać Journey to Mars. Jej bohater, amerykański porucznik marynarki, natyka się na Marsjan na niewielkiej wyspie niedaleko bieguna południowego. Ostatecznie przybysze zabierają go ze sobą na Marsa w antygrawitacyjnym „eterowo-woltowym samochodzie”. (Tymczasem Wells wymieszał gatunki, wysyłając marsjańskich najeźdźców w kapsułach wystrzeliwanych z dział w swojej klasycznej Wojnie światów z 1897: Verne kapituluje).
Historie o podróży na Marsa stały się jednak naprawdę fantastyczne w książce, będącej w rzeczywistości „pradziadkiem” Gwiezdnych Wojen. Oto angielski pisarz i syn barona prasowego, Edwin Lester Arnold, postanowił odstawić na bok statki kosmiczne i wysłał amerykańskiego porucznika marynarki wojennej, bohatera Lieutenant Gullivar Jones: His Vacation (1905), na Marsa na magicznym perskim dywanie. Czerwona Planeta Arnolda przypomina średniowiecze: tubylcy, gnuśni i zamroczeni narkotycznym winem, są nękani przez barbarzyńskie hordy Tambylców. Utrzymują klasę niewolniczą, króla i piękną księżniczkę. Gdy tę ostatnią przejmują w ramach trybutu Tambylcy, Gullivar Jones wyrusza w długą wyprawę przez całą planetę, by ją uwolnić.

 
Wesprzyj nas