W książce „Wojna Witkacego” Krzysztof Dubiński prześledził udział tego znanego artysty w I Wojnie Światowej. Autorowi udało się dotrzeć do rosyjskich archiwów i prywatnych kolekcji, w których odnalazł nieznane wcześniej w Polsce dokumenty na temat Witkiewicza.
Gdy rozpoczęła się I Wojna Światowa Stanisław Ignacy Witkiewicz przebywał w Australii. Znalazł się tam przepędzony z Europy przez lęki i koszmarne wizje po samobójczej śmierci swojej narzeczonej. Propozycja tej odległej podróży pojawiła się niespodziewanie – złożył ją artyście jego przyjaciel Bronisław Malinowski, antropolog, etnolog i podróżnik, który potrzebował rysownika i fotografa na swoją wyprawę do Nowej Gwinei. Stanisław, wyposażony w rosyjski paszport (urodził się w Warszawie, będącej pod rosyjskim zaborem) wyruszył więc na drugi kraniec świata. Tam zastała go wiadomość o wybuchu wojny. Skonfliktowany już z Malinowskim, któremu sprawiał liczne problemy, postanowił wrócić do Europy i wziąć udział w działaniach wojennych. Przybywszy do Petersburga zaciągnął się do armii carskiej Rosji.
W tym momencie opowieść snuta przez Krzysztofa Dubińskiego rozpoczyna się na dobre. Autor, pisarz i dziennikarz, aby móc ją przedstawić czytelnikom, podjął się trudnego zadania polegającego na wydobyciu dokumentów i innych świadectw przede wszystkim z rosyjskich archiwów. Witkacy, choć pochodził z Zakopanego i tam też spędził większość swych młodych lat, z racji miejsca urodzenia nie mógłby walczyć pośród galicyjskich strzelców sprzymierzonych z armią Austro-Węgier. Nie mógłby, ale i nie chciał, bo nadziei na wolną Polskę upatrywał w poparciu Rosji, a nie w występowaniu przeciwko niej. Postawą tą ogromnie zawiódł swego ojca Stanisława Witkiewicza, zaprzyjaźnionego i spokrewnionego z Piłsudskim, popierającego wszelkie działania Naczelnika.
Matka Witkacego miała nadzieję, że dzięki urodzeniu syna w Warszawie ustrzeże go od koszmaru wojny. Obowiązywał bowiem wówczas przepis, odmienny od regulacji w rodzinnej dla artysty Galicji, który zwalniał jedynaków z rodzin szlacheckich od obowiązku służby wojskowej. Maria Witkiewiczowa nie mogła się spodziewać, że jej dorosły syn zechce wstąpić do armii dobrowolnie ani tym bardziej, że żołnierska dyscyplina pomoże mu pozbierać się po osobistych dramatach.
Okres spędzony przez niego w armii dotychczas pozostawał dla badaczy życiorysu Witkacego tajemnicą. Dotarcie do materiałów źródłowych było trudne, a we wcześniejszych latach wręcz niemożliwe. Perspektywa przekopywania się przez archiwa wojskowe nie zniechęciła jednak Krzysztofa Dubińskiego. Autor, od lat znany jako pisarz i dziennikarz, oprócz studiów politologicznych i dziennikarskich na Uniwersytecie Warszawskim odbył też studia podyplomowe na Wydziale Strategiczno-Obronnym Akademii Obrony Narodowej. W latach 1988/1989 przygotowywał polityczne rozmowy w Magdalence, był sekretarzem obrad Okrągłego Stołu. Tematyka polityczna i wojskowa nie była mu więc obca, tak samo jak umiejętność odnajdywania dokumentów dotyczących kariery wojskowej.
Czytając „Wojnę Witkacego” bardzo łatwo dostrzec, że to książka napisana przez osobę z dużym rozeznaniem w dziedzinie wojskowości.
Czytając „Wojnę Witkacego” bardzo łatwo dostrzec, że to książka napisana przez osobę z dużym rozeznaniem w dziedzinie wojskowości. Dowodzą tego przede wszystkim udane i przejrzyste opisy szkoleń i procedur w armii, środowiska wojskowych w ujęciu historycznym, a także akapity poświęcone samym działaniom zbrojnym. Krzysztof Dubiński zamienia się jednocześnie w historyka i reportera, a niepozbawiony jest także analitycznego spojrzenia, potrafi wskazać czytelnikom skutki i ich przyczyny – to już w odniesieniu do wpływu wojennych miesięcy na późniejszą twórczość artystyczną Witkacego.
Tym samym w „Roku Witkiewiczów” (W roku 2015 obchodzimy 100. rocznicę śmierci Stanisława Witkiewicza oraz 130. rocznicę urodzin Witkacego – przyp. red) miłośnicy Witkacego otrzymali od Dubińskiego niemały prezent. Wojenna biografia artysty nie tylko odsłania mało znane lub zupełnie nieznane karty z jego życia, ale jest też książką, którą po prostu dobrze się czyta.■Tomasz Orwid
Krzysztof Dubiński – dziennikarz i pisarz. Studiował politologię i dziennikarstwo na Uniwersytecie Warszawskim oraz odbył studia podyplomowe na Wydziale Strategiczno-Obronnym Akademii Obrony Narodowej. W latach 1988/1989 przygotowywał polityczne rozmowy w Magdalence, był sekretarzem obrad Okrągłego Stołu. Autor kilkunastu książek i opracowań o najnowszej historii Polski oraz kilkuset publikacji prasowych. Ostatnio wydał m.in. Polski Okrągły Stół. Od dyktatury do demokracji (2011, wyd. w języku arabskim), Andrzej Woyciechowski: moje radio Zet (2013), Jaruzelski. Generał przegranej sprawy (2014). Nad odtworzeniem wojskowej biografii Witkacego pracował ponad cztery lata.
Oficerskie gry i zabawy
Z bloga młodej polonistki zachwyconej powieścią Witkacego „Pożegnaniem jesieni” dowiedziałem się niedawno, że „Stanisław Ignacy Witkiewicz słynie z niepodrabialnej maniery i tworzenia neologizmów”, a przykładem takiego neologizmu jest słowo „galifety” oznaczające zdaniem blogerki ni mniej ni więcej tylko „portki”.54
Słowo galifety trudno „wygóglować”, a jak mawia mój młodszy syn, czego nie ma w Google’u to w ogóle nie istnieje. Ale galifety to nie neologizm i nie żadne tam portki, ale spodnie podobne do bryczesów, rozszerzane od pasa, a zwężane poniżej kolan, by dawały się wygodnie wpuszczać w buty oficerki. Mundurowe galifety nosili oficerowie piechoty lejbgwardii. Oczywiście nosił je oficer Witkiewicz.
W jego dramacie „Janulka, córki Fizdejki” „galifety pepita i długie buty czerwonawego koloru” nosi właśnie Fizdejko, a szczegółowe autorskie didaskalia odtwarzają dość niezwykłą sytuację. W owych galifetach przechadza się on „ po całej scenie na froncie, paląc długą na metr fajkę. Wkłada i zdejmuje okulary dość często i bez powodu; poprawia ogień w piecu, czasem zagląda w karty grającym. Ci ostatni mruczą niewyraźnie różne tajemnicze terminy kartowe, grając b. szybko (bridge, wint lub wynaleziona przez autora gra hazardowo-komercjonalna: KUMBOŁ). Trwa to tak długo, że publiczność – o ile takowa ma jaki temperament – powinna nareszcie zacząć się niecierpliwić. Na najlżejszy sygnał tego rodzaju rozlega się piekielny huk armatniego wystrzału i przez okno z lewej strony widać jaskrawy krwawy błysk”.
Gdyby postaciom z witkacowskich didaskaliów zamienić fantazyjne ubiory na mundurowe galifety i oficerskie kurtki zobaczylibyśmy typową scenę z frontowego blindaża gdzieś pod Mołodecznem. W okopach na pierwszej linii i w rezerwie oficerowie namiętnie grywali w karty. Zabijano czas przy wielogodzinnych partiach brydża czy wista, nie zwracając najmniejszej uwagi na rozrywające się gdzieś w pobliżu szrapnele i pociski ciężkiej artylerii wroga ostrzeliwującej losowo rosyjskie pozycje.
W „Janulce…” gracze rozgrywają partię „gry hazardowo-komercjonalnej KUMBOŁ” wynalezionej przez samego autora. Niestety Witkacy w żadnym miejscu jej nie opisał i nie wyjaśnił, na czym miałyby polegać jej reguły. W didaskaliach zainteresowanych „kumbołem” odsyła do przypisu: „Wyjaśnień co do tej ostatniej może udzielić sam autor lub jaki inny oficer lejbgwardii pawłowskiego pułku, z I batalionu”.
W żadnym z lejbgwardyjskich wspomnień na tajemniczego „kumboła” nie natrafiłem. Samo słowo „kumboł” wydaję się pozostawać tajemnicą. W XVIII-wiecznym inwentarzu pałacu biskupiego w Kielcach znajdujemy spis warzyw i jadalnych roślin rosnących w pałacowym warzywniku. Biskupi skryba oprócz znanych nam szparagów, jarmużu, karczochów i brokułów odnotował „kucmerkę, rok i kumboł”. Ogrodnicy pytani o te trzy ostatnie warzywa bezradnie rozkładają ręce.
Słowo „kumboł” pojawia się w językach ludów buriackim, ale jest mało prawdopodobne, aby wśród żołnierzy kompanii Witkiewicza znalazł się jakiś Buriat. We współczesnym młodzieżowym slangu związanym z grami komputerowymi odnalazłem tajemnicze określenie „wykonać łumboł-kumboł”, co zdaje się jest zbliżone do określenia „spuścić łomot”, ale świat Witkacego nie wydaje się kompatybilny ze światem gier komputerowych.
„Kumboł” pozostaje zatem zagadką. Natomiast określenie „gra hazardowo-komercjonalna” jest chyba dość jasne i możemy przyjąć, że oficerowie Pawłowskiego Pułku w „kumboła” grali na pieniądze. Regulaminowo gry hazardowe były w lejbgwardii zakazane, a za złamanie tego zakazu groziły dość surowe kary dyscyplinarne. Ale tak przed wojną, jak i tym bardziej w czasie wojny, oficerowie nie traktowali tego zakazu szczególnie poważnie, a przełożeni bynajmniej go nie egzekwowali.
Wśród rosyjskich wojskowych na froncie szerzył się hazard w rozmaitej postaci, a witkacowski „kumboł” był być może jednym z lokalnych hazardowych wynalazków „loteryjno-karcianych”, jakich sporo mnożyło się w różnych pułkach.
„Żałowianije” – wojenny żołd w lejbgwardii nie był skromny. Podstawa oficerskiego wynagrodzenia przez wiele dziesiątków lat pozostawała niezmienna, a jej wysokość regulowała tabela rang ustanowiona jeszcze przez cara Piotra I. Zgodnie z nią pierwsza podstawowa gaża praporszczyka Witkiewicza wynosiła 50 rubli miesięcznie. Jej wysokość wzrastała wraz z nominacjami na kolejne stopnie oficerskie. Należał mu się też dodatek, który dzisiaj nazwalibyśmy socjalnym, w wysokości 10 rubli na poprawę jakości życia lejbgwardzisty w stosunku do zwykłych oficerów liniowych.
Oficerom służącym na froncie, w zależności od sprawowanej funkcji, przysługiwał dodatkowy bonus finansowy w postaci pieniężnego „polowego dodatku żywnościowego”. Dowódca roty z tego tytułu otrzymywał 200 rubli miesięcznie, a kompanijny młodszy oficer – 150 rubli.
„W tamtym czasie to była suma znacząca. Wydawać pieniędzy na froncie nie było na co. Zdarzali się zajadli karciarze, grali – jak wtedy mówiono – w „szmen-de-fer” czy „blaszkę” i wygrywali lub przegrywali w jeden wieczór wielkie sumy. Na przykład, praporszczyk naszego pułku Bojko wygrał raz w jeden wieczór 600 rubli. Ale większość oficerów, byli to głównie młodzi nieżonaci ludzie, pochodzący z niezbyt zamożnych inteligenckich rodzin, więc wysyłali nadwyżki własnych pieniędzy swoim bliskim” – wspominał jeden z młodych carskich oficerów czasu wojny.
Zdarzało się, że karciane zobowiązania doprowadzały do tragedii. W lejbgwardyjskim Atamańskim pułku kawalerii zastrzelił się jeden z wyższych oficerów, który przegrał w karty jakąś ogromną kwotę pieniędzy i samobójstwo uznał za jedyne honorowe wyjście z sytuacji.55
Czyta sie jak najlepszy „kryminal”.
Hisorie znanch nam piesni i marszow wojskowych to „perelki „.
Polecam najserdeczniej.
Gratulacje dla autora.
Gabrys
Krzysztof Dubiński to Homer witkacologii,czy pisze,czy opowiada, zawsze zapiera dech w piersiach. Książa nie tylko świetnie napisana, ale i wspaniała merytorycznie. Nikt przed autorem nie był w sanie wykonać tej całej niesamowitej pracy i dotrzeć do wojskowych dokumentów, a potem … właściwie je zinterpretować. Kapelusze z głów panowie i panie!
Małgosia V.
Krzysztof Dubiński to Homer witkacologii,czy pisze,czy opowiada, zawsze zapiera dech w piersiach. Książa nie tylko świetnie napisana, ale i wspaniała merytorycznie. Nikt przed autorem nie był w stanie wykonać tej całej niesamowitej pracy i dotrzeć do wojskowych dokumentów, a potem … właściwie je zinterpretować. Kapelusze z głów panowie i panie!
Małgosia V.