Znakomity 5-tomowy cykl opowiadający historię powstawania jednego z największych imperiów w historii – imperium mongolskiego stworzonego przez Dżyngis-chana i jego potomków.


Autorem cyklu jest Conn Iggulden, obok Bernarda Cornwella najlepszy aktualnie autor powieści historycznych. Jego poprzednia seria książek o życiu Juliusza Cezara trafiła na listy bestsellerów, jednak światową sławę zapewnił mu cykl Zdobywca, przetłumaczony na ponad 20 języków.

Drugi tom cyklu Zdobywca pod tytułem „Władcy łuku” to kontynuacja wydarzeń z pierwszego tomu – „Narodziny Imperium”. Temudżyn, już jako Dżyngis-chan staje na czele zjednoczonych plemion, przygotowując się do uderzenia na potężnego przeciwnika.

Długo trzeba było czekać na zgromadzenie plemion Mongołów, lecz w końcu Temudżyn z Wilków, który przybrał imię Dżyngis-chan, otrzymuje tytuł najwyższego przywódcy wraz z przysięgą wierności, którą składają mu poddani. Teraz może rozpocząć proces jednoczenia wszystkich, niegdyś walczących ze sobą ludów w jedną armię i jeden naród. Nie będzie to jednak łatwe.

Dżyngis-chan musi dopilnować, by plemiona, którymi przewodzi nie rozproszyły się po obcym terenie, lecz wspólnie uderzyły w armię wroga. Wiąże się to także z koniecznością zażegnania sporów w niespokojnych szeregach dowodzonych przez mongolskich generałów, prowadzenia mediacji między unoszącymi się ambicjami braćmi chana, a nawet powściągliwości w stosunku do dorastających synów. Młody wojownik, który przerodził się w wybitnego dowódcę wielotysięcznej zwycięskiej armii, musi się jeszcze nauczyć, jak zostać wielkim chanem narodów różnych ras i wyznań.

Iggulden jest klasą dla siebie w gatunku powieści historycznej o epickim rozmachu.
Daily Mirror

Epicka powieść historyczna w najlepszym wydaniu: ekscytująca, trzymająca w napięciu, barwnie napisana i dobrze osadzona w faktach.
Publishers Weekly

Conn Iggulden
Zdobywca. Władcy łuku
Seria: Zdobywca tom 2
Tłumaczenie: Anna i Jarosław Fejdych
Wydawnictwo Papierowy Księżyc
Premiera: 18 listopada 2015
Redakcja magazynu Dobre Książki objęła książkę patronatem medialnym


Chan Najmanów był starcem. Drżał w podmuchach wiatru smagającego wzgórze, u stóp którego toczyła się walka pomiędzy zgromadzoną przez niego armią, a człowiekiem zwanym Dżyngisem. W dole Najmanowie wraz z kilkunastoma sprzymierzonymi plemionami odpierali kolejne fale natarcia. Chan słyszał krzyki i wrzaski rozbrzmiewające w krystalicznie czystym górskim powietrzu, nie mógł jednak śledzić przebiegu bitwy ponieważ był niemal zupełnie ślepy.
– Opisz mi, co się dzieje – zwrócił się kolejny raz do szamana.
Kokczu nie przekroczył jeszcze trzydziestej wiosny życia i jego wzrok wciąż był bystry, mimo iż mącił go teraz smutek.
– Dżadżiraci rzucili swe łuki i miecze, mój panie. Stracili odwagę, tak jak przewidywałeś.
– Swoim lękiem okazują mu tylko zbędny szacunek – stwierdził chan, otulając szczelniej chałatem swe kościste ciało. – Co z Najmanami? Czy wciąż walczą?
Kokczu przez dłuższą chwilę nie odpowiadał, utkwiwszy wzrok w kotłującej się masie ludzi i koni. Dżyngis zaskoczył ich, pojawiając się na równinie wczesnym świtem, chociaż według najlepszych zwiadowców, miał się znajdować w odległości kilkuset kilometrów. Choć uderzył na Najmanów i ich sojuszników całą mocą swej zwycięskiej armii, mieli przecież szansę przełamać to wściekłe natarcie. Kokczu przeklinał w duchu plemię Dżadżiratów, które przybyło z gór z tak wieloma wojownikami, że widok ten budził w sercu nadzieję na pokonanie wroga. Ich przymierze z Najmanami było czymś niebywałym – a kilka lat wcześniej wręcz niemożliwym. A jednak przetrwało zaledwie do pierwszego starcia, potem skruszył je strach i Dżadżiraci odstąpili od walki.
Kokczu zaklął cicho, gdy ujrzał, że niektórzy z wojów przyjętych przez chana Najmanów, walczyli przeciwko własnym braciom. Zachowywali się jak sfora psów, atakujących w zależności od tego, skąd najsilniej wiał wiatr.
– Jeszcze walczą, mój panie – rzekł wreszcie. – Oparli się natarciu, a ich strzały żądlą ludzi Dżyngisa, zadając im rany.
Chan Najmanów zacisnął kościste dłonie, aż zbielały mu knykcie.
– To dobrze, Kokczu. Powinienem przyłączyć się do nich, by dodać im odwagi.
Szaman utkwił rozgorączkowane spojrzenie w człowieku, któremu służył przez całe swe dorosłe życie.
– Umrzesz, jeśli to uczynisz, mój panie. Widziałem to. Twoi druhowie nie oddadzą tego wzgórza nawet duchom umarłych – rzekł, kryjąc wstyd. Chan uwierzył swemu doradcy, choć ten, patrząc na padające szeregi Najmanów, ujrzał własną śmierć, nadchodzącą ku niemu wśród jękliwego zawodzenia strzał. Teraz pragnął jedynie wymknąć się przeznaczeniu.
Chan westchnął.
– Zawsze dobrze mi doradzałeś, Kokczu i jestem ci za to wdzięczny. A teraz powiedz mi, co widzisz.
Kokczu wciągnął gwałtownie powietrze, nim udzielił odpowiedzi.
– Bracia Dżyngisa przyłączyli się do bitwy. Jeden z nich przypuścił atak na flanki i teraz wcina się głęboko w szeregi naszych wojowników – przerwał i zagryzł wargę. Furkocząca strzała pomknęła z dołu i wbiła się w ziemię aż po brzechwę, zaledwie kilka kroków od miejsca, w którym siedzieli.
– Musimy przenieść się wyżej, mój panie. – Wstał, nie odrywając wzroku od rozgrywającej się w dole rzezi.
Towarzyszący im dwaj druhowie przyglądali się śmierci swych przyjaciół i braci, nie okazując emocji. Na dany przez Kokczu znak pomogli podnieść się chanowi i poprowadzili go w górę zbocza.
– Czy odpowiedzieliśmy atakiem, Kokczu? – zapytał chan drżącym głosem.
Szaman obejrzał się i wzdrygnął. Zdawało mu się, że nad polem bitwy zawisła chmura strzał, sunących jakby w zwolnionym tempie. Wróg rozbił najmańską armię na dwie części. Zbroje, które Dżyngis kazał wykonać na wzór tych, które nosili żołnierze Kin, sprawdzały się o wiele lepiej niż najmańskie pancerze z gotowanej skóry. Wojowników chroniły setki żelaznych płytek długości palca, naszytych na gęste płótno, pod które zakładano jedwabną tunikę. Nawet jeśli pędząca strzała zdołała przebić zbroję, grot zwykle grzązł w jedwabiu. Kokczu widział, że nawet grad strzał nie był w stanie zatrzymać wojów Dżyngisa. Buńczuk Merkitów został właśnie zwalony na ziemię i stratowany, a oni sami odrzucali broń i dysząc osuwali się na kolana. Walczyli już tylko Ojraci i Najmanowie, choć i oni wiedzieli, że nie przetrwają zbyt długo. Wraz z upadkiem wielkiej koalicji, stworzonej by stawić czoła wspólnemu wrogowi, zgasła nadzieja na wolność. Kokczu zmarszczył czoło, rozważając swoją przyszłość.
– Twoi ludzie walczą z honorem, mój panie. Nie uciekną, zwłaszcza że czują na sobie twe spojrzenie.
Setka wojowników Dżyngisa dotarła do stóp wzgórza i groźnie mierzyła wzrokiem szeregi druhów. Smagający ich wiatr był na tej wysokości bezlitośnie zimny. Kokczu czuł, jak ogarnia go rozpacz i gniew. Zbyt wiele osiągnął, by umrzeć tutaj – na tym jałowym wzgórzu, w zimnych promieniach bladego słońca. Wszystkie sztuczki, które podpatrzył u swego ojca i dopracował, przepadną wraz ze świstem miecza lub strzały, który oznajmi koniec jego istnienia. Przez chwilę dławiła go fala nienawiści do starego chana za próbę przeciwstawienia się tej wyrosłej na stepach nowej potędze. Przegrał i stał się przez to głupcem, niezależnie od władzy, jaką kiedyś dzierżył. Kokczu przeklął pod nosem pech, który go prześladował. Chan wspinał się, dysząc ciężko, aż wreszcie dał znak podtrzymującym go druhom.
– Muszę odpocząć – wysapał, kręcąc głową.
– Mój panie, wróg jest zbyt blisko – ostrzegł Kokczu.
Druhowie, nie zważając na słowa szamana, usadowili chana na porośniętym trawą występie skalnym.
– A więc przegraliśmy? – ciągnął chan. – Psy Dżyngisa nie mogły dotrzeć do wzgórza inaczej niż po trupach Najmanów.
Kokczu unikał wzroku druhów. Oni także znali prawdę, nie rzekli jednak ani słowa, by nie pozbawiać starca resztek nadziei. Ziemia w dole usłana była trupami, układającymi się w zawiłe esy floresy, niczym krwawe litery tajemniczych wersów. Ojraci walczyli dzielnie i zajadle, nawet oni zostali jednak pokonani. Armia Dżyngisa parła naprzód, wykorzystując każdą słabość w szyku przeciwnika. Kokczu widział pędzące przez pole bitwy kilkudziesięciu- i kilkusetosobowe oddziały, których dowódcy porozumiewali się między sobą z zadziwiającą szybkością. Nawet szaleńcza odwaga najmańskich wojowników, którzy wciąż jeszcze opierali się nawałnicy, nie mogła ich ocalić. Kokczu poczuł przelotną iskierkę nadziei, gdy ujrzał, że Najmanowie odbili teren u stóp wzgórza; wojowników było jednak zbyt niewielu, by mogli przetrwać kolejny wściekły atak.
– Twoi druhowie wciąż są gotowi oddać za ciebie życie, mój panie – rzekł Kokczu. Nie mógł powiedzieć nic więcej. Ich armia, ubiegłej nocy tak silna i dumna, została rozbita w proch i pył. Do jego uszu dobiegały krzyki umierających mężczyzn. Chan skinął głową i przymknął oczy.
– Wierzyłem, że dzisiejszy dzień przyniesie nam zwycięstwo – powiedział niemal szeptem. – Skoro to już koniec, każ moim synom, by złożyli miecze. Nie chcę, by umierali na próżno.
Słysząc ten rozkaz, druhowie spojrzeli na Kokczu, usiłując ukryć smutek i gniew – synowie chana polegli, podczas miażdżącego natarcia armii Dżyngisa. Starzec obnażył miecz i wodził palcem po jego ostrzu. Przez pergaminową skórę twarzy i szyi chana, prześwitywały delikatne linie żył.
– Przekażę rozkaz twym synom, jeśli mi pozwolisz, panie.
Chan uniósł głowę.
– Powiedz im Murakhu, że muszą żyć, aby przekonać się dokąd Dżyngis poprowadzi nasz lud.
W oczach Murakha zalśniły łzy. Wojownik otarł je gniewnie wierzchem dłoni, po czym zwrócił się do drugiego druha, ignorując zupełnie obecność Kokczu.
– Strzeż chana, mój synu – powiedział cicho, kładąc dłoń na ramieniu młodszego wojownika. Ich czoła zetknęły się na moment i Murakh ruszył w dół zbocza, nie patrząc w stronę szamana, który przywiódł ich na to wzgórze.
Chan westchnął, przytłoczony czarnymi myślami.
– Powiedz im, by przepuścili zwycięzcę – szepnął. Kokczu dostrzegł drżącą kroplę potu na nosie starca. – Jeśli mnie zabije, może okaże litość mym synom.
Daleko w dole Murakh docierał właśnie do ostatniej grupy obrońców. Widząc, że nadchodzi, wyprostowali się i mimo wyczerpania i przygnębienia unieśli wysoko głowy, pragnęli pokazać, że nie czują lęku. Kokczu usłyszał, jak wykrzykują do siebie słowa pożegnania, ruszając lekkim krokiem w stronę nieprzyjaciela.
Horda szturmujących wzgórze wojowników rozstąpiła się i z tłumu wyłonił się Dżyngis, w pancerzu zbryzganym krwią. Kokczu poczuł na sobie spojrzenie wodza i drżąc, zacisnął palce na rękojeści noża. Czy zwycięzca oszczędzi szamana, który poderżnie gardło swemu własnemu chanowi? Starzec siedział z pochyloną głową i Kokczu widział jego wychudzony kark. Ten mord mógł mu ocalić życie, a on panicznie lękał się śmierci.
Przez długą chwilę Dżyngis stał bez ruchu, spoglądając w górę. Kokczu opuścił bezwładnie dłoń. Nie znał tego bezwzględnego wojownika, który o brzasku zjawił się jak grom z jasnego nieba. Kokczu usiadł u boku chana i przyglądał się śmierci ostatnich Najmanów. Recytował stare zaklęcie ochronne, którego nauczył go ojciec, które miało przemienić wroga w sprzymierzeńca. Jego jednostajny rytm zdawał się koić niepokój chana.
Najlepszy wojownik Najmanów, Murakh, rzucił się w wir walki. Rycząc wściekle przebijał się przez szeregi żołnierzy Dżyngisa, nie czekając aż osłonią go towarzysze. Widząc to, Najmani otrząsnęli się ze zmęczenia i wznosząc okrzyk wojenny zaczęli posyłać strzały z taką mocą, że uderzały w pancerze wrogów, kładąc ich na ziemię. Jednak wojowie Dżyngisa natychmiast zrywali się na nogi i łamiąc sterczące z ich zbroi drzewce strzał z obnażonymi zębami wracali do walki. Murakh zabił pierwszego, który stanął mu na drodze, zaraz jednak z każdej strony przypadło do niego kilkunastu kolejnych, siekąc mieczami, aż ciało Najmanczyka poczerwieniało od krwi. Kokczu nie przerywał pieśni, ale jego oczy rozszerzyły się ze zdumienia, gdy usłyszał, że Dżyngis dmie w róg, wzywając swych wojowników, by odstąpili od dyszących z wyczerpania Najmanów.
Murakh żył i stał półprzytomny na polu walki. Kokczu ujrzał, że Dżyngis krzyczy coś ku niemu, nie dosłyszał jednak słów. Murakh w odpowiedzi pokręcił głową, splunął krwią i uniósł miecz. Ocalała tylko garstka Najmanów; wszyscy byli ranni, a po ich nogach spływały strużki krwi. Oni także chwiejąc się, podnieśli miecze.
– Walczyliście dzielnie – krzyknął Dżyngis. – Złóżcie broń, a udzielę wam gościny przy naszych ogniskach. Daję wam na to moje słowo.
Murakh zaśmiał się, szczerząc czerwone od krwi zęby.
– Pluję na słowo Wilka – rzucił.
Dżyngis zamarł na moment na swym koniu, ale po chwili wzruszył ramionami i opuścił uniesioną rękę, dając swym ludziom znak. Ziemia zadudniła pod stopami ruszających wojowników i po chwili garstka Najmanów utonęła w kipieli błyskających mieczów.
Kokczu ujrzał, jak Dżyngis zeskakuje z konia i zaczyna wspinać się w górę zbocza. Zerwał się gwałtownie, a pieśń zamarła mu na ustach. Bitwa dobiegła końca. Ziemię zaścielały setki trupów, a tysiące wojowników złożyło broń, ale Kokczu nie dbał o to, co się z nimi stanie.
– Nadchodzi – powiedział cicho, patrząc w dół zbocza.
Poczuł skurcze żołądka, a mięśnie jego nóg zadrżały jak u konia kąsanego przez muchy. Człowiek, który zjednoczył rozsiane po stepach plemiona, parł zdecydowanie w górę. Jego twarz była nieprzenikniona, pancerz nosił ślady walki, wiele metalowych płytek zostało wyrwanych i wisiało na pojedynczych niciach. To była ciężka walka, ale Dżyngis zacisnął usta i wspinał się, jakby nie czuł zmęczenia.
– Czy moi synowie ocaleli? – szepnął chan, budząc się z letargu.
Wyciągnął dłoń i chwycił Kokczu za rękaw chałatu.
– Nie, nie ocaleli – odpowiedział Kokczu z goryczą. Dłoń chana osunęła się na ziemię, i starzec skulił się w sobie. Po dłuższej chwili podniósł jednak na szamana zasnute bielmem oczy i wyprostował się z godnością.
– Niech więc przybędzie – rzekł. – Jakie to ma teraz znaczenie?
Kokczu nie odpowiedział, nie mogąc oderwać oczu od wspinającego się w górę wzgórza wojownika.
Zimny wiatr chłodził szamanowi kark i uczucie to wydało mu się milsze niż kiedykolwiek wcześniej. Widywał ludzi skazanych na śmierć; sam także zabijał za pomocą najczarniejszych zaklęć, które wyrywały z człowieka duszę. Teraz widział własną śmierć, kroczącą u boku zbliżającego się nieuchronnie mężczyzny i przez moment miał ochotę zerwać się do ucieczki. To nie odwaga zatrzymała go w miejscu. Był władcą słów i zaklęć, przed którym Najmani drżeli o wiele bardziej, niż kiedyś przed jego ojcem. Ucieczka oznaczałaby śmierć, równie nieuniknioną jak nadejście zimy. Usłyszał cichy jak szept świst miecza, wyjmowanego z pochwy przez syna Murakha, ale nie przyniosło mu to pocieszenia. Zwycięzca zbliżał się pewnym krokiem, budząc zarazem strach i podziw. Nie zdołały go zatrzymać całe armie. Stary chan wyczuł nadejście Dżyngisa i jego ślepe oczy podążyły ku przybyszowi, tak jak nieraz zwracały się bezwiednie ku słońcu.
Dżyngis zatrzymał się przed trójką mężczyzn i zmierzył ich wzrokiem. Był wysoki, a jego nasmarowana olejem skóra, promieniała zdrowiem. Spojrzenie żółtych jak u wilka oczu, było bezlitosne. Kokczu zamarł, widząc, że Dżyngis wyjmuje poczerniały od zakrzepłej krwi miecz. Syn Murakha postąpił o krok w przód, stając pomiędzy dwoma chanami. Dżyngis spojrzał na niego z gniewnym błyskiem w oczach i młody wojownik naprężył mięśnie.
– Zejdź ze wzgórza, chłopcze, jeśli pragniesz żyć – odezwał się Dżyngis. – Wystarczająco wielu wojowników z mojego ludu poniosło dzisiaj śmierć.
Westchnął, widząc, że młodzieniec bez słowa pokręcił głową. Wykonał gwałtowny cios, wybijając miecz z ręki chłopaka i równocześnie wbijając dzierżony w drugiej ręce sztylet w szyję przeciwnika. Syn Murakha rozrzucił szeroko ramiona, po czym runął martwy na Dżyngisa. Chan stęknął pod ciężarem młodego wojownika, chwycił jednak ciało i odepchnął je w bok. Kokczu obserwował jak potoczyło się bezwładnie w dół zbocza.
Dżyngis wytarł nóż i umieścił go w pochwie przy pasie, pozwalając nagle, by ogarnęło go zmęczenie.
– Powitałbym godnie Najmanów, gdybyś się do mnie przyłączył – rzekł.
Stary chan wbił w niego pusty wzrok.
– Słyszałeś już moją odpowiedź – rzekł mocnym głosem. – A teraz poślij mnie do moich synów.
Dżyngis skinął głową. Wolno, jakby od niechcenia, opuścił miecz i głowa starca potoczyła się w dół zbocza, podskakując na kamieniach. Okaleczonym ciałem wstrząsnął krótki spazm, po czym osunęło się miękko na ziemię. Kokczu usłyszał cieknącą na kamienie krew i poczuł z rozpaczą, że każda cząstka jego ciała rozpaczliwie pragnie żyć. Gdy Dżyngis spojrzał na niego, pobladł, a z jego ust wyrwał się gwałtowny potok słów.
– Nie wolno ci przelać krwi szamana, panie. Nie wolno. Posiadam moc i rozumiem moc. Jeśli mnie uderzysz, przekonasz się, że moja skóra jest twarda niczym żelazo. Zamiast tego pozwól, abym ci służył. Pozwól mi głosić twe zwycięstwo.
– Uważasz, że dobrze służyłeś chanowi Najmanów, przywodząc go tutaj na pewną śmierć? – zapytał Dżyngis.
– Czyż nie znajdował się z dala od pola bitwy? Widziałem twe nadejście w moich snach, panie. Przygotowałem ci drogę najlepiej, jak umiałem. Ty jesteś przyszłością naszego ludu. Mój głos jest głosem duchów. Władam wodą, podczas gdy ty władasz ziemią i niebem. Pozwól, abym ci służył.
Dżyngis wahał się, ważąc w dłoni miecz i mierząc szamana wzrokiem. Mężczyzna miał na sobie ciemnobrązowy chałat założony na grubą tunikę i wąskie spodnie. Na ubraniu wyhaftowano fioletowe zawijasy, które poczerniały od tłuszczu i brudu. Buty szamana były obwiązane sznurkiem, jakby dostał je od kogoś, komu już dawno przestały służyć.
A jednak osadzone w ogorzałej twarzy oczy, płonęły niezwykłym blaskiem. Dżyngis dobrze pamiętał dzień, w którym Ełuk z Wilków zabił szamana Jesügeja. Być może los Ełuka, który dopełnił się całe lata później, został przypieczętowany właśnie w tym krwawym dniu. Kokczu wbił wzrok w chana, oczekując na śmiertelny cios.
– Nie potrzebuję kolejnego pieśniarza – rzekł Dżyngis. – Mam już trzech i wszyscy twierdzą, że przemawiają przez nich duchy.
Kokczu dostrzegł błysk zaciekawienia w oczach Dżyngisa i szybko przemówił.
– To tylko dzieci, mój panie. Pozwól, bym ci coś pokazał.
Nie czekając na odpowiedź, wyjął z fałdów swego chałatu długie, wąskie ostrze, przymocowane niedbale do kościanej rękojeści. Kokczu wyczuł, że Dżyngis uniósł swój miecz, podniósł więc otwartą dłoń, by powstrzymać cios i przymknął oczy. Nadludzkim wysiłkiem woli szaman wyparł ze swej świadomości chłostający go wiatr i lodowaty strach skręcający mu żołądek. Zaczął szeptać słowa, które ojciec wyrył w jego pamięci za pomocą bolesnych razów i prędzej niż się spodziewał zapadł w głęboki, wyciszający trans. Czuł obecność duchów, a ich pieszczotliwy dotyk spowalniał bicie jego serca. Wreszcie oderwał się od swego ciała i spojrzał na sobie z zewnątrz. Oczy Dżyngisa rozszerzyły się ze zdumienia, gdy Kokczu przyłożył nóż do swego przedramienia i wbił w nie wąską klingę. Zafascynowany obserwował szamana, który zdawał się nie odczuwać bólu, gdy metalowe ostrze zagłębiało się w ciało, aż jego czubek wybrzuszył skórę po przeciwnej stronie. Wreszcie ich oczom ukazało się poczerniałe ostrze, gdy nóż przebił się na wylot, po czym Kokczu mrugając wolno, prawie ospale, zaczął wyciągać nóż z przedramienia.
Uwalniając sztylet, szaman obserwował młodego chana. Jego oczy były utkwione w ranie. Kokczu wziął głęboki wdech, czując że jego trans się pogłębia, a ciało ogarnia przenikliwy chłód.
– Czy widzisz krew, panie? – szepnął, wiedząc jaką usłyszy odpowiedź.
Dżyngis zmarszczył czoło. Nie wsunął miecza do pochwy, zbliżył się jednak i przesunął kciukiem po owalnej ranie w przedramieniu szamana.
– Żadnej. To przydatna umiejętność – przyznał niechętnie. – Czy można się jej nauczyć?
Kokczu uśmiechnął się, nie czując już lęku.
– Duchy nie przychodzą do tych, którzy nie zostali wybrani, panie.
Dżyngis skinął głową i odsunął się – mimo zimnego wiatru, szaman cuchnął jak stary cap. Chan nie był pewien, co ma sądzić o tej dziwnej ranie, która nie krwawiła.
Odchrząknął, przesunął palcami po ostrzu miecza i wsunął go do pochwy.
– Daję ci rok, szamanie. To wystarczy, byś dowiódł swej wartości.
Kokczu osunął się na kolana i padł na twarz.
– Tyś jest wielkim chanem, którego przepowiedziałem – powiedział, a łzy pociekły mu po pokrytych pyłem policzkach. Czuł, jak opuszcza go chłód, a wraz z nim oddalają się szepty duchów. Strząsnął w dół rękaw chałatu, by ukryć rosnącą plamę krwi.
– Jestem nim – potwierdził Dżyngis. Spojrzał w dół na armię czekającą u stóp wzgórza na jego powrót. – Świat usłyszy moje imię – dodał tak cicho, że Kokczu musiał wytężyć słuch, by zrozumieć jego słowa.
– To nie jest czas śmierci, szamanie. Jesteśmy jednym ludem i nie będzie już między nami bitew. Poprowadzę was wszystkich. Podbijemy miasta i zdobędziemy nowe ziemie. Rozlegnie się płacz kobiet, a moje serce będzie się tym radować.
Spojrzał na leżącego przed nim szamana i zmarszczył brwi.
– Będziesz żył, szamanie. Tak jak rzekłem. Podnieś się teraz i chodź ze mną.

 
Wesprzyj nas