„Entropii” Maroša Krajňaka nie da się opisać, to nie proces fizyczny, a powieść. Ale czy na pewno powieść? Czy nie oniryczna podróż, w której brzmienie frazy jest równie ważne, jak jej znaczenie?


Osobliwa peregrynacja Buka i Forela to najbardziej niesamowita rzecz, jaką od dawna trzymaliście w rękach.

Odbija się w niej i nasza Europa Środkowa z jej zapomnianymi historiami z łemkowskiego pogranicza, i surrealistyczna wyobraźnia Krajňaka, która potrafi połączyć – rzadka to sztuka! – filmowość pisarskiego kadru z muzycznością słowa.

Trudno uwierzyć, że Krajňak zawodowo zajmuje się marketingiem, chyba że przypomnimy sobie, iż T.S. Eliot pracował w banku. Egzotyczna, wyjątkowa proza zza naszej południowej granicy – jedna z najoryginalniejszych w Europie.

Maroš Krajňak (ur. 1972) pochodzi z Vyšnej Jedľovej, od 1991 roku mieszka w Bratysławie. Ukończył studia na kierunku praca socjalna oraz International Business School. Zawodowo zajmuje się marketingiem w usługach telekomunikacyjnych i usługach on-line. W 2012 r. ukazała się druga jego książka zatytułowana Entropia (Książkowe Klimaty 2015), nawiązująca do debiutanckiej Carpathii (Książkowe Klimaty 2015), w której autor zabiera czytelników na wyprawę do świata Łemków, magicznych historii i tajemnic z przeszłości. W 2013 roku wydał trzecią część łemkowskiej trylogii, powieść pt. Informacia (polski przekład wyjdzie w Książkowych Klimatach w 2016 roku). Wszystkie książki zostały nominowane do nagrody Anasoft Litera 2014.

Maroš Krajňak
Entropia
Przekład: Miłosz Waligórski
Wydawnictwo Książkowe Klimaty
Premiera: 15 października 2015


OD TŁUMACZA
Zaznaczam, że dołożyłem starań, by zachować wszelkie osobliwości oryginału: powtórzenia zaimków, długie szeregi przymiotników, wewnętrzne rymy oraz redundancję informacji. Przekład, którego dokonałem przy nadzwyczajnym zaangażowaniu Autora i zgodnie z jego uwagami, możliwie najwierniej oddaje formę i treść tekstu słowackiego.
Dziękuję gospodarzom Domu Pisarzy Słowackich (Domov slovenských spisovateľov) w Hornym Smokovcu za udzieloną mi gościnę i stworzenie komfortowych warunków do pracy nad przekładem Entropii.
Miłosz Waligórski

1

Buko i Forel biegną przez zbitą, gorącą mgłę do domu towarowego, gdzie przed wejściem, trzymając w rękach dużo pogniecionych, brudnych gazet, siedzi Wychudły Schizofrenik. Siedzi, wykrzykuje po swojemu najświeższe wieści i przypadkowym przechodniom wciska stare popołudniówki. Nikt na niego nie zwraca uwagi, bo go tu nie ma. Buko i Forel wchodzą do podziemnego sklepu spożywczego, który z sufitu rozświetla kilka neonowych światełek zapakowanych w biały plastik. Widzą nieogolonego Pepa, jak w długiej ptasiej pelisie kupuje swoje krakersy. Sięga po wzorowy portfel i płaci. Sprzedawczyni bierze pieniądze i jasno uszminkowanymi ustami śle drwiące zdanie. Spłoszony Pepo zgarnia resztę spoconych monet, wszystko razem z krakersami wrzuca do torby o długich uchach i zygzakiem wytacza się na zewnątrz. Sprzedawczyni coś jeszcze za nim krzyczy, wtórują jej koleżanki, kuszą śmiechem jak z potańcówek w okolicznych wsiach, rechoczą: „Tu jesteśmy, możecie z nami robić, co chcecie. Chodźmy na cmentarz między groby. Tam oddamy się wam ozięble, przed zmarłymi odegramy rozkosz. Potem spalcie nasze ciała pokrzywą, wyzwólcie nas od nich i dajcie nowe o najczystszej cnocie, ponieważ właśnie nadeszła niedziela”.
Buko i Forel niczego nie chcą, wzrokiem szukają Pepa, który już kilka sekwencji opuszcza podziemie i z niesamowitą prędkością zjawia się na ulicy. Stawia szybkie, krótkie kroki, a Forel mówi, że Pepo to szpieg, najemny obserwator miasta i nieśmiertelny, cyniczny kat z sądu Caraffy*. Zamaskowany kręci się po ulicach, kikuje wokół i zbiera wszystko na wszystkich.

* Antonio Caraffa (1642–1693) – cesarski generał, z którego poduszczenia w 1687 roku oskarżono o udział w spisku antyhabsburskim i skazano na śmierć 24 mieszczan i ziemian z Preszowa i okolic [wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza].

Forel i Buko zamierzają odważnie go śledzić aż do jego kryjówki, gdzie odkryją więcej. Pepo zauważa ich, więc rzuca się do ucieczki. W pobliżu stoją uczniowie zawodówki. Teraz, kiedy go widzą, rechoczą i ryczą gardłowo: „Pepo, żresz krakersy, żresz, żresz?”. On odwraca się w biegu, po brodzie sypią mu się kruszynki, i jeszcze z zakłopotaniem cicho się uśmiecha. Forel i Buko lecą za nim sprintem, lecz po chwili trafi ają na pole nierozłupanych kasztanów, które wbijają im się w podeszwy. To bezwzględnie ich hamuje, przerywa bieg. Mknący Pepo niknie, zmienia się w ognisty punkt, a potem całkiem ginie im z oczu w bezdźwięcznym wybuchu światłości.
Forel i Buko patrzą teraz na kamienną rzeźbę Świętej Trójcy. Całe miasto, poza Neptunem*, wykuto z jednej bryły: posągi świętych, bruk, chodniki, drogę, domy, kościoły, ulice, nagrobki, koryto rzeki i ławki.

* Jedną z atrakcji Preszowa jest fontanna Neptuna, którą na początku XIX wieku ufundował żydowski kupiec Mark Holländer w podziękowaniu za możliwość osiedlenia się w mieście na stałe.

Prawie wszystko jest z jednego bloku, z jednej wielkiej skały, którą kiedyś zaczęły ciosać duże czarne kruki. Wydziobały to, co teraz jest pustką, zostawiły tylko trwałe kształty miasta, a potem odleciały z powrotem do Gizy. Forel chce wejść do pobliskiego kościoła, pcha go tam gęstniejąca, wciąż gorąca mgła. Buko nie potrafi stłumić śmiechu, ani czegokolwiek, więc czeka przed drzwiami, po czym twarzą do ziemi kładzie się na bruku. Pod spodem widzi miliony szczurów w biegu, harmonijnie rojące się stópki ich małych łapek. Miliony, miliardy różowych fosforyzujących punkcików. Forel wchodzi w kontrastowy chłód i siada na drewnianej ławce. Po chwili osuwa się na kolana i ręce, raczkuje do największego krzyża. Tam jego ogromne żółte ciało pada na posadzkę i zaczyna wykonywać wahadłowe ruchy. Jest tu zakonnica, zbliża się do niego, pochyla się i coś szepcze, na co on parska śmiechem i wykrzykuje jej prosto w twarz: „Żresz krakersy, żresz?”. Potem pokornie staje na czworakach i oddala się jak nagle obłaskawiony pies, otwartymi ustami chłonie chłód z zapachem parafiny, starego tynku, farb i wielu innych przedmiotów, których nie umie teraz rozpoznać.
Wychodzi za drzwi, gdzie dźwiga się na nogi, głowę wsadza do kamiennego naczynia z gąbką i wodą. Ta w try miga próbuje go sklonować, zostawić tu dziesiątki Forlów, przyszłych dzwonników, ministrantów i wiecznych członków chóru. On jednak wyrywa się, pokonuje siłę wody – w tak krótkim czasie nic nie zdążyła mu zrobić – i ucieka. Podnosi Buka i obaj biegną nad rzekę. Przechodzą po dużych kamieniach i docierają do miejsca, gdzie pieni się tafla. Tam za dwadzieścia lat znajdą topielca P., który teraz jest tutaj, wynurza się z wierzbiny, obok niego pysznie śmieje się Włochata. „Was, debile, nie, was nie. Tylko jego. Najulubieńszego ze wszystkich. Was nie. Tylko ostatecznego zwycięzcę”, mówią bez ruchu jej drobne, przezroczyste oczy, ale Forel i Buko są już na drugim brzegu i gnają do hali, gdzie odbędzie się koncert rockowy.
Wtem za torami zawala się wysoki dom. Buko szybko wyprostowuje go ruchem ręki i dalej zasuwa nasypem. Z naprzeciwka idzie młoda, pachnąca Cyganka z wysokiej, najwyższej kasty. Wszystko widziała. Patrzy na Buka, wciąga go w usta i nie wypuszcza, póki ich języki nie splączą i nie rozplączą magicznej liczby węzłów. Jest z rodziny muzykantów, dlatego tak rozkosznie śpiewa, wysyła do Buka swoje wibracje, trafia w jego struny, w żyły i ścięgna, a one zaczynają w nim grać. Muzyka środka rozczula go, miękną mu kolana, już ma upaść, pociągnąć za sobą na ziemię młode ciało Cyganki i tam z nią tańczyć, lecz ona odsuwa go i mówi, żeby biegł. Forel dotychczas siedział obok nich w trawie i obserwował niebo, które nareszcie wyssało całą mgłę. Teraz wstaje i mkną z Bukiem dalej, zatrzymują się przy stercie kolorowych butelek i wszystkimi po kolei ciskają o kamienny płot.
Na słuch nagrywają dźwięki bitego szkła i biegną dalej na plac, duży asfaltowy plac, gdzie stoi hala. Śmierdzi. Plac śmierdzi asfaltem, moczem, rozlaną śliwowicą, bo ktoś tak chciał. Forel proponuje obiec to dookoła, wspiąć się na halę, za którą teraz rypią się uczniowie, a potem zeskoczyć i wejść do środka. Już tam są, już połyka ich wrząca mieszanina własnego i cudzego potu, rozpuszczająca tani dżins i barwiąca białe koszule. Na skraju tłumu ubrany w płaszcz stoi Pepo, w prawej ręce trzyma torbę. Jest wyprostowany, ramiona ma opuszczone, podryguje w rytm muzyki, równo wymachując nogami i kiwa na boki głową. Nagle nieruchomieje i przez moment z uśmiechem przygląda się ludziom. Obok niego znów pojawiają się uczniowie, znów rechoczą i wyją: „Żresz krakersy, Pepo, żresz, żresz?”.
On wraca do tańca, macha głową, która naraz otwiera się niczym wielka dziura. Wyfruwają z niej czarne kruki. Całe stada spłoszonych ptaków najpierw wzlatują ponad tłuszczę, a potem pikują, by ją drapać. Pepo wyciąga z torby coraz to nowe krakersy, rozpakowuje je i kruszy na podłogę. Kruki szybko wszystko zdziobują, po czym przez dziuplę w głowie wracają do jego ciała, a on znika. Koncert dobiega końca, tłum kotłuje się przy wyjściu, mrok wysysa ludzi z hali. W górze jest jasno, więc podźwięki w uszach spotykają się i zderzają, a następnie, zmienione w fale świetlne, spływają na ziemię, kreśląc niezrozumiałe dla Forla i Buka szkice.
Chwilę stoją i przychodzi Wychudły Schizofrenik, który mówi im o ich misji. Czyta. Wszelkie stworzenie czyta i mówi, by wybiegli na górkę za miastem i do świtu nadzorowali jego oddech. Mają tam stać aż do wschodu słońca, które tuż nad horyzontem potrójną rotacją poprosi ich o pozwolenie, by mogło iść dalej. Ciągle mają z góry obserwować Pepa, śledzić go i wszystko rejestrować. A rano niech pędzą dalej w dyrdy, śledząc każdy jego ruch. Dlatego teraz pną się już po regularnych serpentynach na wskazaną górkę aż do stalowej wieży o czerwono jaśniejącym szczycie.
Skaczą przez płot i wdrapują się po drabince, żeby dotknąć światła. Są już na górze, są tam, ich tętna wreszcie zwalniają, a oni zapadają w otwartą samośpiączkę, której nie można przezwyciężyć siłą woli. Budzą się dopiero pod porannym podmuchem ostatniej ciemności, ten podmuch przyciska do nich słońce. Teraz wsączają sobie do oczu miasto, absorbują blask i zgiełk, a wrażenia przenoszą do tej czerwonej lampy nad nimi, która w niepojęty sposób wysyła je dalej. Forel i Buko słyszą wszystkie słowa ze snów wszystkich ludzi, wzrokiem wyciągają z nich całe majaki i przekazują je dalej jako niezbędną część swojej misji. Obaj szukają Pepa, muszą uchwycić i rozszyfrować również jego sen, dzięki czemu będą mogli przejąć nad nim władzę.
Już prawie go mają, są blisko jego ciała, kiedy spod wieży dolatuje ich krzyk: „Skaczcie, skaczcie, przez kilka sekund będzie wam dobrze, a ja zmienię to na wieczność!”. Głos wydobywa się z dołu i jest głosem Diabła, który właśnie rozwarł Ziemię. Z jej ognistych wątpi bije gorąc, lecz tu, na tej wysokości, czuć go inaczej – nie parzy, a przyjemnie gładzi oczy. Forel widzi, jak Buko uwalnia ręce, zagadkowo rozkłada ramiona, rozczapierza palce i na mgnienie prawie niezauważalnie się pochyla. Jego twarz spada, a on zostaje pusty.
Wreszcie dnieje, tu jest jego słońce, rozedrgane powietrze oswobadza stojące ciała. Buko mówi, że nie zgadza się na ruch gwiazdy, bo potrzebuje jej promieni, żeby wskrzesić swoją twarz. Dlatego stoi i płaską głowę bez oczu, nosa, ust, brody i czoła mimowolnie opiera o jej niskie światło. Obaj czekają jeszcze kilka godzin, ale na czas nie mają już wpływu.
A on płynie, ludzie wstają, wychodzą na ulice, patrzą na niebo ze słońcem zakotwiczonym tuż nad horyzontem. Ich zwyczajność każe im żyć. W końcu wszystkie części twarzy Buka odrastają i obaj mogą zejść z wieży. Wcześniej puszczają słońce, kula ognia rwie w górę, łukiem przelatuje nad miastem i w kilka chwil znów zapada noc. Ale Forel i Buko nie będą już spać, tak naprawdę nigdy nie zasną, będą biec przez kraj, ponieważ tak głosi ich wróżba. Będą pędzić i tropić Pepa. A teraz są gdzieś na przedmieściach i oglądają obraz w dwóch kolorach. Białym i niebieskim. Z oparów na próżno wyłaniają się to drzewa, to słupy elektryczne. Obok prują samochody, chociaż nic nie widać, bo wszystko przykrywa coś na kształt pajęczyny. Tory aut tworzą podwójną, grubą linię, która szybko posuwa się w przeciwnych kierunkach.

2

Starczyło, że ktoś obcy krzyknął niezrozumiałe słowo, a w oczach Buka i Forla zawiązała się nowa akcja. Spojrzenia obu splotły się i przeniosły ich do dalekiej wsi. Mieszka w niej staruszka, sama w drewnianym domu, czasem z miasta przyjeżdża do niej córka, wnuczka i jej syn. Chłopiec ma z dziesięć lat i nazywa się Igor. Właśnie szuka go matka, oczy Buka i Forla są za nią o krok, współspojrzeniem śledzą jej kroki na wąskiej, opustoszałej ulicy pełnej ruin. Jest młoda, nieśmiało się uśmiecha, chyłkiem przemyka nieuczęszczaną drogą, skręca w gąszcz jałowych krzewów owocowych, wstępuje w szybkopędne chęchy. Wzrok pełznie dwa metry z tyłu, patrzy na ziemię przed sobą, widzi, jak skórę pod kolanami chłoszczą piekące chaszcze. Kobieta odwraca się, okoloną chustką twarz rozjaśnia płochliwy uśmieszek. Postępując w ślad za nią, współspojrzenie trafia do ciemnozielonego tunelu z koron drzew i ścian zniszczonych domów, z których tu i ówdzie ciągle zwisają rozbite okna i drzwi. Kobieta idzie dalej i dalej, jej odsłonięte czerwone łydki i zwiewna, utkana z drobnych kwiatów sukienka ślą teraz polecenie, sygnał do natychmiastowego aktu, rozkaz kopulacji, by powstało nowe dziecko. Patykowatymi nogami łagodnie rozdziela trawy. Kolistym ruchem bosych stóp wije gniazda z rozkołysanych źdźbeł, jakby nęciła je obietnicą, że zaraz w nich legnie i zgodnie z oczekiwaniem przyjmie obce niewidzialne ciało.
Jest tu cerkiew zburzona i spalona podczas bombardowania. Wciąż jeszcze stoją mury z piaskowca, a pod nimi leżą zardzewiałe gilzy po dużych nabojach. W przestronnej nawie rozpada się kilka składanych krzeseł przytaszczonych z miejscowego kina. Samotna staruszka zaimprowizowała tu sobie ołtarz bez Jezusa, za to ze sztucznymi kwiatami. Przychodzi tu się modlić, prosić Boga o samotność, przez dziury w dachu oglądać konary lip kłaniających się przed nią w zielonobłękitnym stroju nieba. Wzrok zmierza za jej wnuczką aż do końca ciemnego tunelu. Tam kobieta zatrzymuje się, jakby w dalszym ciągu czekała na ostateczny dotyk obcego. Nic się jednak nie dzieje. Współspojrzenie zachowuje odstęp, a ona traci je ze świadomości, wychodzi na gigantyczne, największe światło i tam głośno, acz niepewnie woła: „Igor! Igor! Igoooorek!”, na co podnosi się twarz starca, który zazwyczaj w pobliżu okopuje ziemniaki, a dziś przyszedł tu polną ścieżką tylko po to, żeby spojrzeć.
Zobaczył Igora, kiedy ten ze staruszką pędził tędy krowę. Przechodził obok, daleko na pewno nie zaszedł. „Igor, Igor, Igoooorek!”. Oczy znów słyszą nawoływania w krajobrazie narysowanym czterema poziomymi liniami: zieloną, żółtą, czarną i błękitną. To równina. Przerzyna ją blizna krótkiego potoku, który tu pogłębił pole, żeby w dużym dole kiedyś ukryła się galicyjska wieś Kurdybanywka i żeby omijał ją wiatr, który nie dotykał ludzi, a tylko lizał najwyższe korony drzew i kołysał w gniazdach ptakami, które obserwują wszystko.
Śledzona przez współspojrzenie młoda kobieta patrzy na miejsce, gdzie ziemia przesiąkła nieschnącą krwią. To trzęsawisko krwi powstało tutaj po tym, jak kilku wieśniaków wyprowadziło z domów rodziny sąsiadów i rozstrzelało je, darując życie tylko jednej lekarce. Ta lekarka po latach na chwilę wróciła do wsi, by spotkać się z człowiekiem, mężem samotnej staruszki, który wyciągnął ją z tłumu ludzi skazanych na zagładę. „Igor, Igor, Igoooorek!”, woła matka, dłonie splatając w daszek nad brwiami, który umożliwia jej niezamykanie płochliwych oczu. Ona i wzrok za nią stoją na skraju długiej równiny w oddali przecinającej niebo. A teraz pod horyzontem oboje widzą brązową krowę i przygłuchą staruszkę z chłopcem.
Syn wybiega matce naprzeciw, żeby go pogłaskała, a potem, odprowadzani niewidzialnym współspojrzeniem, razem ruszają w stronę staruszki. Już są przy niej, ale ona, jakby zmieszana, patrzy gdzieś przez nich i poza nich. „To pan? Żaba? To znów pan? Nie zapomniał pan o mnie! Naprawdę pan o mnie nie zapomniał!”. Wnuczka i prawnuk Igor patrzą po sobie zbici z pantałyku, nie widzą nikogo, nikt za nimi nie stoi, a mimo to staruszka wyczuwa obce spojrzenie. „Pan znów przyszedł. Już przestałam na pana czekać, a pan naprawdę przyszedł!”. Po twarzy ciekną jej łzy, chce pobiec za niewidoczną postacią, puszcza się więc pędem przed siebie, lecz nagle zatrzymuje ją napięty sznur, na którym jest uwiązana krowa. Prawie upada, ale zaraz znowu krzyczy: „Pan tu jest! Pan tu jest! Wiem, że pan tu jest!”. Wzrok oddala się – wtedy cała scena się zmniejsza – idzie w górę i stamtąd filmuje cztery istoty: krowę i troje ludzi. Potem zawraca i kieruje się do wsi, między ruiny, tam, gdzie ktoś z miasta rozstawił kilka czerwonych uli. Przy nich mówi coś do pszczół, a one, pobudzone tymi słowami do działania, skłębiają się w kulę. Wzrok obejmuje ją i wzlatuje na niej pionowo aż do miejsca, skąd wieś wygląda jak mała zielona kropka. Tam pszczoły go zostawiają.
Korzystając ze zmiany barw wieczornego nieba, pod ciśnieniem postępujących ciemności wystrzeliwuje do zachodzącego słońca i leci, leci, leci, by nagle zacząć cofać się na ziemię. Upada w miejscu, gdzie ciągle stoją Forel i Buko, którzy teraz znów zwracają uwagę na siebie i na to, co się dzieje wokół. Przychodzi Wychudły Schizofrenik i peroruje o współspojrzeniu. To on obdarzył ich tą zdolnością, by ułatwić im drogę do Pepa, dawnego męża przygłuchej staruszki. Ona zna jego tajemnicę, bo spędziła z nim całe życie. W dzieciństwie żyli obok siebie, a potem, kiedy ona skończyła szesnaście lat, wzięli ślub. Mieszkali ciągle razem w jednej wsi, póki on dwadzieścia lat temu nie umarł. Był jednym z mężczyzn, którzy wyprowadzili rodziny sąsiadów na skraj wsi i tam je rozstrzelali. Użył do tego swojej strzelby myśliwskiej. Tych ludzi należało pozbyć się naprędce, tak jak pozbywano się ich wszędzie w okolicy. Reszta uzbrojonych chłopów patrzyła na niego, a on patrzył na nich. Wszyscy strzelali, strzelał i on. Była wojna i traktowano to jak nagłą konieczność, naturalną obronę przed uduszeniem czy nowy sposób oddychania.
Chciał zabijać miłosiernie, żeby nikt nie cierpiał, ale zanim nacisnął spust, zobaczył klęczącą młodą lekarkę, jak nie płacze. Mierzyła tylko wzrokiem, jednego po drugim, każdego z oprawców, na wylot przewiercała ich oczami, jakby chciała zapamiętać te skupione twarze, nabrzmiałe żyły na szyjach i czołach, paniczne spojrzenia, rwane ruchy i strach, że to akurat ja będę musiał pociągnąć za cyngiel pierwszy, może postanowiła to wszystko zabrać ze sobą, raz na zawsze ukarać swoich katów cichym, badawczym spojrzeniem, które każdy z nich musi zapamiętać, a potem z nim żyć. W momencie kiedy jej brązowe okrągłe oczy spotkały się z drobnymi niebieskimi oczami męża staruszki, poczuł, że będzie musiał zapłacić jeszcze raz. Jeszcze raz przyjdzie mu odwdzięczyć się za wyleczenie, a może nawet za uratowanie życia małego brata. Złapał więc ją za rękę i wyciągnął z tłumu. Zgromadzeni przyglądali się temu w ciszy, ponieważ nikt nie wiedział, czym może się to skończyć.
W powietrzu zawisło wyczekiwanie. Mąż staruszki odciągnął lekarkę na bok i „Kładź się! Kładź się na brzuch!”, ryknął. Gdy to zrobiła, błyskawicznie, wręcz niezauważalnie, obrócił się i otworzył do ludzi ogień. Zaraz rozległy się też strzały innych, kule śmigały ze wszystkich luf, a palba stopiła się w jeden długi huk, rozciągnięty w czasie wybuch, który naraz umilkł, ścieląc za sobą martwą ciszę. Żywi rozeszli się i tylko lekarka została tam sama z zabitymi. Przeleżała na brzuchu cały dzień i całą noc, a potem odczołgała się, nie zważając na ciała. Zniknęła i wróciła po sześćdziesięciu latach, by zapytać męża staruszki, dlaczego darował jej życie, ale on wtedy już nie żył i gdzieś daleko pojawił się nowo narodzony pod inną postacią jako Pepo.

 
Wesprzyj nas