Jest maj 1833. Powstanie listopadowe upadło, ale na teren Galicji przenikają z Królestwa niedobitki rajdu płk. Zaliwskiego. Jeden z partyzantów trafia pod dach prowincjonalnego rejenta gdzieś pod Tarnowem…


Pozłacany rógWraz z odsłoną kolejnych kart powieści, zostajemy przeniesieni do świata, którego nie znamy. Dodajmy, bo to ważne: do świata patriarchalnego.

W tle dzieje się historia: rewolucja krakowska, rzeź galicyjska, proces moabicki, powstanie styczniowe… Nie one tu jednak będą grały główną rolę. Uwaga autorki skupia się bowiem na losach pojedynczych osób, a przede wszystkim kobiet. Z mistrzowskim zachowaniem proporcji, psychologiczną głębią, humorem, a czasem ironicznie kreślone są postaci bohaterek.

Jak w świetle reflektora obserwujemy wyraźne, plastyczne, wykreowane z talentem kolejne sceny dramatu, słyszymy świetne dialogi. A bóg Eros ciągle jest obecny!

Doda Około-Kułak – autorka powieści „Księga motyli” i „Ptaszyna”, a także sztuki „Siostrzyczki biorą wszystko” (w repertuarze teatru Bagatela w Krakowie) tym razem sięga po formę sagi, by opowiedzieć losy kilku pokoleń dwóch galicyjskich rodzin w okresie burzliwych przemian „wieku pary i elektryczności”. W dalszych planowanych tomach będziemy z wolna zbliżać się do współczesności.

Doda Około-Kułak
Pozłacany róg tom 1
Wydawnictwo Novae Res, luty 2013


Prolog
Wypisy z diariusza prowincjonalnego rejenta

ROZDZIAŁ I
Rejent Hieronim Śmiłowicz często przesiadywał w swoim gabinecie do późnej nocy przy sporządzaniu niecierpiących zwłoki kontraktów lub odcyfrowywaniu starych dokumentów. Były to dla niego godziny, gdy mógł swobodnie myśleć, wypalić cygaro lub dwa, sięgnąć po szklaneczkę nalewki – w pantoflach, szlafroku, bez halsztuka i wielu innych krępujących części garderoby, bez których nie pokazywał się nawet domownikom. Lubił nastrój ciszy i mrok czający się tuż za kręgiem światła olejnej lampy – był to rodzaj samotności lubianej przez osoby pogodnego usposobienia i towarzyskie, kiedy wiadomo, że bliscy są tuż obok, syci, ale szczęśliwie uśpieni.

Choć rejent nie mógłby nazwać swego domu hałaśliwym i za dnia – prócz jego trzyletniej córeczki, będącej jedynym widomym śladem pobytu jego żony na tym świecie, i służącej Werci w domu tym zamieszkiwał jedynie stary Toma, stangret pełniący też wszelkie męskie posługi. Dwór płoszowski, niski, ciemny i obszerny, mógłby pomieścić trzykroć tyle domowników. Nadto miał dobudowaną oficynę z kancelarią i mieszkaniem dla oficjalistów – ta jednak świeciła pustką, gdyż rejent nie prowadził gospodarstwa. Mogąc zupełnie przyzwoicie żyć z notariatu i czynszów, swoje cztery folwarki puścił z dawna wdzierżawę, a chłopstwo uwłaszczył i skwitował z powinności. Nie wynikało to z jego demokratycznych przekonań, raczej z wygodnictwa. Będąc na co dzień świadkiem rozpaczliwej szarpaniny okolicznych obywateli ziemskich – już to na granicy klęski finansowej, już to poza tą granicą – utwierdzał się z biegiem lat w słuszności swego wyboru.

Pewnej majowej nocy roku 1833 rejent biedził się nad odtworzeniem starego aktu własności. Papier ów, nadpalony i noszący ślady licznych zamoknięć, był raczej świadectwem własnej burzliwej historii niż czyjejkolwiek własności. Dla odtworzenia go potrzeba było ciszy, skupienia i szkła powiększającego. Lekkie stukanie w okno nie zaskoczyło rejenta. Zdarzało się przecież, że wzywano go do umierającego o różnych porach, podobnie jak lekarza czy księdza. Uchylił okna. Włóczęga? Nie, raczej znużony wędrowiec. Był młody, wychudzony, kilkudniowy zarost pogłębiał jeszcze wrażenie zaniedbania i wyczerpania. Zabłocona kurtka miała wojskowy sznyt.
– Nazywam się Julian Myciński… Przybywam po pomoc dla pańskiego krewniaka, chorążego Piotra Uklei.
– Piotr Ukleja? – szepnął zaskoczony Hieronim. Nie przypominał sobie, by miał krewnych o tym nazwisku.
– Z Warszawy… jego matka była z domu Ditrych.
– Ach… oczywiście. Niechże pan wejdzie przez ganek.
Zaprowadził Mycińskiego do kuchni, postawił przed nim talerz z chlebem, kubek mleka, położył pęto kiełbasy.
– Mów pan.
Myciński patrzył na niego spięty. Nie znał go. Jego towarzysz chorąży Ukleja także nie znał swego dalekiego krewniaka. Jak się zachowa? Hieronim się uśmiechnął.
– Śmiało. Przecie nie jestem Niemcem.
– Rozprawę mieliśmy o miasto Józefów i dobrze nam szło, ale się pan Łubieński zwiedział, że partyzantka odwołana, każdy więc w swoją stronę ruszył. Mnie i jeszcze jednego, niejakiego Kierycza Adama, tu do pana chorąży zamierzał przyprowadzić… Kierycz postrzelony, padł jeszcze po tamtej stronie… w Bogu nadzieja, że nieżywy. Nas dwu zajadłe Moskale tak gonili, aż kordon przeszli. Chorąży trafiony z karabinu, iść nie może.
– Gdzie jest?
– W polu, w stodółce. Bardziej ku Tarnowu… od zmierzchu tu idę.
– Pytałeś pan drogi?
– Raz tylko, Żyda w miasteczku. Nad rzeką przyszedłem.
– Jedz pan. Zaraz co do przebrania przyniosę.

Młodzieniec przebrany w cywilne ubranie wyglądał śmiesznie, surdut Hieronima wisiał na nim, nogawki spodni trzeba było zawinąć. Mniejsza o to. Ruszyli koczem, Hieronim na wszelki wypadek wepchnął do teczki kilka papierów. Sam zasiadł na koźle. Błądzili dość długo. Kiedy Myciński spośród dziesiątek innych odnalazł właściwe pole i stodółkę, świtało już. Chorąży Ukleja był młody, Hieronim pomyślał, że nie ma jeszcze dwudziestu lat. Nie był nieprzytomny, ale patrzył błędnie – nie wiedział, gdzie jest ani kto przybywa z ratunkiem. Ułożyli go na siedzeniu kocza, naciągnęli budę. Myciński usiadł obok i wziął głowę chorążego na kolana.

– Jakby co, nakryj go pan derką, a sam udawaj, że śpisz.
Ruszył do Tarnowa. Znał tam pewnego młodego, zdolnego chirurga, którego cenił o wiele wyżej niż swego miejscowego lekarza. Zresztą stąd do Tarnowa nie więcej niż godzina jazdy, do Płoszowa ze trzy. Był już jasny dzień, kiedy wjechali w podwórze faktorii Abramka.
Abramek był przerażony.
– Uj, panie rejencie – skomlał – u mnie wojsko bywa na zabawę… Co ja im powiem?…
– Nic nie powiesz – sapnął Hieronim, dźwigając z Mycińskim chorążego. – Wódki daj i zaraz niech doktor Horn przyjdzie. Powiedz mu, że chory… Nic więcej.
Wnieśli Ukleję do izby na tyłach karczmy, skąd Abramek przepędził kilka bachorów i nogą wykopnął za nimi siennik. Przyniósł wódkę i znikł, mrucząc pod nosem robaczywe pacierze. Ułożyli Ukleję na wyrku i napoili wódką, ten nie wzbraniał się, pociągnął zdrowo kilka razy i zasnął. Nie czekali na Horna dłużej niż kwadrans.

Horn odsunął derkę, pochylił się i szybko naciągnął derkę z powrotem.
– Abramek mówił, że chory – rzekł z wyrzutem do Hieronima.
– A co, zdrów?
– Panie rejencie… to się nie godzi! Ja przy garnizonie posadę mam…
– Trzymaj pan język za zębami, to posady nie stracisz. No!… do stu tysięcy koszernych diabłów! – Postąpił groźnie ku niemu.
Horn obejrzał się na drzwi, ale zobaczył za sobą Mycińskiego, który ostentacyjnie sięgał za pazuchę, choć nic za nią nie miał.
– Ty widzisz, Abramek, że to terror – zaczął szybko wypakowywać walizeczkę. – Wody zagrzej, płótna trzeba, żeby tylko czyste… a, tam. Skąd by Abramek czyste płótno wziął? – gadał beztrosko, rozcinając zesztywniałe od krwi spodnie Uklei. – Aj, waj… gdzie to się pcha, taki młody… nie, nie! Proszę mnie nawet nie mówić! Mnie to nawet zupełnie nie obchodzi. Coś tędy weszło, jakby podobne do karabinowej kuli… ale nie wyszło, we środku siedzi. Nogę ująć trzeba, panie rejencie.
– Co?…
– Chryste… – szepnął Myciński.
– Jak dawno to… ta choroba się zdarzyła?
– Dzień… nie, dwa dni temu.
– Jeden kłopot, że on tego może nie wytrzymać, dużo krwi już poszło. Ale co ja mogę? – Wzruszył ramionami i powiódł wzrokiem po wystraszonych, pobladłych twarzach.
– Nie – powiedział nagle, zupełnie przytomnie Ukleja.
– Co: nie?
– Nie.
Zapadła cisza. Horn chwilę stał bez ruchu, potem zaczął pakować narzędzia z powrotem do kuferka. Hieronim schwycił go za przegub.
– Wyjmij pan kulę i idź do diabła – rzekł z rezygnacją.
Horn wzruszył ramionami.
– Pan rejent da mu wódki. Ile zdoła wypić. A pan, panie młody, pilnuj, żeby nie wrzeszczał. Gębę zatkaj, jakby co. – Znów był panem sytuacji. Spokojny, prawie wesoły, zrzucił surdut, zawinął rękawy koszuli i wziął się do roboty.

Kula tkwiła o trzy cale od kolana czerwono-fioletowego i napuchniętego do nieludzkich rozmiarów. Kto wie, może sam Wszechmocny ma jakie plany co do tego młodzieńca? Ukleja nie wrzeszczał. Zgrzytał tylko zębami tak głośno, aż Hieronim bał się, że je sobie wyłamie. Twardy jest, to dobrze. Po skończonym zabiegu Horn odciągnął Hieronima w kąt izby.
– Żeby tylko pan rejent nie myślał, że on przeżyje. Chyba cudem… – szepnął. – Jeszcze nie cuchnie, ale gorączka już jest… Ja uprzedzam.
– Dobrze, panie Horn. O cud będziemy prosić Matkę Boską, nie pana – odszepnął Hieronim, wciskając mu w lepkie od krwi palce kilka złotych monet.
– Już my z Matką Boską niedobrana para – zachichotał Horn.

*

Hieronim zabrał Mycińskiego do siebie, nakarmił, przebrał, przepytał o plany.
– Mam w Krakowie przyjaciół… właściwie znajomych. Tam pójdę.
Rejent żył na tym świecie nieco dłużej niż Myciński i nie miał zwyczaju pokładać ufności w przyjaźni, tym bardziej w znajomości. Namówił Mycińskiego do przyjęcia niewielkiej pożyczki – ot, tyle, żeby starczyło na kilkodniowy pobyt w Krakowie i pocztę do Prus, jeśli okaże się, że znajomi nie mogą mu pomóc.
– Oddasz pan, kiedy będziesz mógł, nie musisz pan się spieszyć.
Sam powrócił do Tarnowa i stanął w hotelu Krakowskim. Bywał tu często, gdy miał do załatwienia sprawy w sądzie lub starostwie, znano go. Wieczorem odwiedził Ukleję, który czuł się z godziny na godzinę lepiej. Może nie umrze? – myślał Hieronim z nadzieją, wciągając głęboko powietrze nachylony nad wyrkiem. Nie mógł jednak dojść, czy to już cuchnie chorąży, czy tylko abramkowe piernaty.

Horn, który pojawił się następnego poranka, nie chciał nic mówić.
– Uj, panie rejencie. Tfu, żeby nie zapeszyć.
Pochrząkał, pospluwał, założył świeży opatrunek i poszedł. W Hieronima wstąpiła nadzieja.
Tej samej nocy do jego pokoju w hotelu zapukał posługacz i wręczył mu karteczkę. Był to list od dobrej znajomej Hieronima, pani Latto. Dzielna ta niewiasta w przeszłości prowadziła elegancką pensję dla panienek w Warszawie, jednakże opadnięta przez wierzycieli, nie widząc ratunku z matni finansowej, po prostu dała drapaka. Kordon sforsowała, przebywając wpław Wisłę pod Sandomierzem, i o tym sportowym wyczynie lubiła opowiadać licznym wielbicielom i znajomym. Podnosiła wówczas do góry obie swe białe, pulchne ręce i mówiła:
– Tylem miała, kiedy wyszłam po tej stronie na brzeg.
Hieronim nie bardzo w to wierzył, raczej był przekonany, że uniosła co nieco sprzed łechczywych szponów wierzycieli – inaczej nie mogłaby tak prędko stanąć „po tej stronie” na nogi. Nie podawał jednak nigdy w wątpliwość jej słów. Przecież każda ludzka istota potrzebuje odrobiny uznania i podziwu, a te Hieronim żywił dla pani Latto niezależnie od prawdziwości jej słów.

Pani Latto miała doświadczenie w prowadzeniu wzorowego zakładu dla panien, nic dziwnego, że i tu założyła go wprędce, natknąwszy się w swej wędrówce na austriacki garnizon. W tym kraju, który niejednego papieża mógłby pouczyć o moralności, nie mogła założyć burdelu. Wydzierżawiła więc spory barak na przedmieściu i urządziła w nim piękny zakład kąpielowy, który wprędce zyskał zasłużoną renomę.

Pani Latto prowadziła rozległe interesa, kupowała i sprzedawała grunta, pośredniczyła w transakcjach, udzielała pożyczek. Zachowywała jednakże rozsądny umiar, naliczając procenta, dlatego też była osobą powszechnie szanowaną. Nie miała wprawdzie dostępu do elit towarzyskich miasta, ale widać nie ceniła ich na tyle wysoko, by się tym przejmować.

Liścik pani Latto do Hieronima brzmiał:
„Szanowny Panie Rejencie, kazałam zabrać pański bagaż od Abramka. Przybądź Pan niezwłocznie do mnie. Amelia Latto”.
Hieronimowi zrobiło się gorąco, potem zimno. Poszedł natychmiast.
– Jeden rotmistrz wygadał mojej Toleczce, że dziś w noc szykują pogonkę na Abramka… ktoś doniósł. To za małe miasto, panie rejencie, za małe… – szeptała z troską. – Trzeba radzić, co z nim robić.
– Umyśliłem zabrać go do siebie, jak tylko na nogi stanie. Ale czekać długo wypadnie…
– Póki co tu bezpiecznie, to ostatnie miejsce, gdzie by go szukali. Może jutro wieczór uda mi się dowiedzieć, czy aby wiedzą, kogo szukają.
– Jeśli Abramek wygada, to przepadłem – szepnął Hieronim zmieszany. – Jego nie zna, ale mnie zna i Horna… i Horn przepadnie! – Umilkł na chwilę, potem wziął się za głowę. – Przecież i na panią może wygadać, pani Amelio…
– Może nie wygada…
– Zabieram go.
– Daj pan spokój. Tego żaden nie przetrzyma, żeby nim jak piłką podrzucać. Ledwo żyw po transporcie. Czekaj pan, przepytajmy jeszcze Toleczkę.
Wyszła i po chwili wróciła z ładną, pulchną dziewczyną.
– Donos był, że Abramek w tylnej izbie kogoś ma. Mężczyznę.
– Nic więcej?
– Tyle mi rzekł.
– Przecie wypytywałaś?
– Pytam: kogo? Nie wiadomo, powiada, jutro ci powiem.
Pani Latto rzuciła okiem na duży stojący zegar – dochodziła północ.
– Chodźmy – rzekła stanowczo do Hieronima, sięgając po kapelusz i salopkę.

Dopiero w tylnej izbie u Abramka, kiedy pani Latto zaczęła się systematycznie rozbierać, Hieronim pojął, o co chodzi. I on rozebrał się do golasa i legł wraz z panią Latto w cuchnącym wyrku. Niech pozostanie ich tajemnicą, jak skracali sobie czas w oczekiwaniu na obławę.

 
Wesprzyj nas