„Rękopis znaleziony w Saragossie” na stałe wszedł do kanonu polskiej literatury. Jan Potocki perfekcyjnie połączył w nim kilka gatunków literackich, dając czytelnikowi do ręki fascynujące, zmysłowe i wielobarwne dzieło.


W „Rękopisie…” opowieści grozy przeplatają się z wątkami baśniowymi, powieść obyczajowa z romansem, a elementy awanturnicze z bohaterami rodem z powieści fantasy. Szkatułkowa konstrukcja dzieła odsłania z każdą stroną nową opowieść, nową tajemnicę, zmieniając czas i miejsce akcji.

Autor śmiało operuje klasycznym zestawem chwytów wprowadzających czytelnika w nastrój grozy, mroku i przerażenia, by na kolejnej stronie zmienić atmosferę na radosną, pulsującą egzotyką i witalnością Orientu. W efekcie sąsiadują ze sobą widma, duchy, upiory, opuszczone domostwa wisielcy i kościotrupy z jednej strony, z miłymi księżniczkami i ich opowieściami pełnymi erotyki – z drugiej.

Arcydzieło Potockiego pisane kwiecistym i bujnym językiem, a przy tym niepozbawione humoru i kpiarskich tonów, mimo że pochodzi z przełomu VIII i XIX wieku godne jest uwagi również współczesnego czytelnika z racji prezentowanych ponadczasowych tematów. Znajdzie on tu bowiem motywy i wątki dobrze znane z późniejszych dzieł literackich – honor, rycerskość, walka dobra ze złem. Także cała galeria barwnych postaci i misternie skonstruowany zestaw przygód, legend i pozornie przypadkowych zdarzeń składających się ostatecznie w spójną całość z satysfakcjonującym rozwiązaniem – stanowią o sile i ponadczasowości utworu Potockiego.

dzieło Potockiego kusi czytelnika pięknym językiem
i niesamowitym
klimatem

„Rękopis…” – najbardziej znana powieść Jana Potockiego, po latach doczekała się wydania w autentycznej i kompletnej wersji, w nowym przekładzie. Do tej pory całe pokolenia polskich czytelników znają dzieło Potockiego w przekładzie Edmunda Chojeckiego pochodzącym z 1847 roku. Okazało się jednak, że wersja Chojeckiego została przezeń spreparowana: jest kompilacją dwóch wariantów powieści, do których tłumacz dopisał własne fragmenty tam, gdzie połączenie obu wersji było niepełne lub absurdalne.

François Rosset i Dominique Triaire, francuscy badacze literatury i biografowie Potockiego, zidentyfikowali i przeanalizowali wszystkie dostępne manuskrypty i druki dotyczące Rękopisu znalezionego w Saragossie. Dzięki temu czytelnicy po raz pierwszy mają okazję poznać kultową powieść w takiej formie, w jakiej pozostawił ją po sobie autor, i w nowym znakomitym przekładzie Anny Wasilewskiej.

Pierwszy polski przekład pióra Edmunda Chojeckiego wydany w 1847 roku w Lipsku utrwalił w świadomości czytelników na półtora stulecia obraz Rękopisu znalezionego w Saragossie – jak się okazało – niepełny i wypaczony. Poszukiwania badaczy francuskich dowiodły, że Chojecki, który nie posiadał pełnego zestawu rękopisów, nie zrozumiał kolejności etapów powstawania dzieła, a jeśli ją zrozumiał, to korzystał z dwóch wersji dzieła Portockiego – z 1804 i 1810 roku.

– Dodać wypada, że nowe wydanie Rękopisu w Polsce okazuje się sprawą obiektywnie kłopotliwą, ponieważ tylko tutaj tekst powieści funkcjonuje w świadomości kulturowej od połowy dziewiętnastego wieku. Przekład Chojeckiego, cokolwiek by o nim mówić, należy już do dziedzictwa kultury polskiej. Jego filologiczna nierzetelność nic tu nie zmienia. Propozycja, by opublikować w Polsce nowy tekst Potockiego, mogłaby zostać odebrana niemal jako zamach na stupięćdziesięcioletnią tradycję interpretacji i przyswajania tego dzieła, na bogatą historię tutejszej recepcji Rękopisu. Czy aż tak? Wydaje się, że historia Rękopisu skłania do spokojniejszej oceny sytuacji. Tak jak wersja z 1810 nie przekreśla tej z 1804, tak też na nowo ustalony i przetłumaczony tekst nie powinien zaszkodzić utrwalonej tradycji lektury. Przeciwnie: powinien być traktowany jako jej wzbogacenie. – piszą François Rosset i Dominique Triaire.

Podstawą obecnego wydania jest nowa edycja tekstu, dokonana na podstawie ostatnich odkryć i prac filologicznych. Źródłem obecnej wersji stało się niezbadanych do tej pory sześć nieznanych manuskryptów Rękopisu, odnalezionych w 2002 roku w Archiwum Państwowym w Poznaniu, oraz wszystkie znane wcześniej 22 dokumenty, tworzące materiał źródłowy powieści. Ich materialna analiza (papier, atrament, pisownie) pozwoliła odtworzyć chronologię powstawania dzieła w jej kolejnych odmianach i ustalić kształt tekstu naprawdę napisanego przez autora.

to pierwsza w pełni autorska wersja powieści, wprost spod pióra Potockiego

– Odkryliśmy, że jego tekst (Chojeckiego – przyp. red.) prezentuje cztery pierwsze dekamerony z wersji z 1804 i dwa ostatnie z wersji z 1810, a więc łączy dwie koncepcje zupełnie różne pod względem zarówno estetycznym, jak i ideowym, co stało się możliwe wskutek poważnych manipulacji (takich jak dopisanie kilku dni, wprowadzenie koniecznych zmian w fabule, rezygnacja z niektórych elementów dopisanych w wersji z 1810). Ostatecznie Chojecki wyprodukował powieść w sześćdziesięciu sześciu dniach, podczas gdy ostatnia wersja Potockiego liczy dni sześćdziesiąt jeden. To dość, by stwierdzić, że Rękopis znaleziony w Saragossie w formie do tej pory dostępnej nie jest tekstem napisanym przez Jana Potockiego, lecz stanowi wynik kombinacji tłumacza. – piszą badacze we wstępie do nowego wydania.

– W świetle dostępnych dziś informacji tożsamość Rękopisu znalezionego w Saragossie przedstawia się następująco: jeśli nie brać pod uwagę pierwszych prób z okresu 1794–1796, istnieją dwie zupełnie różne wersje tej powieści. Każda z tych wersji arcydzieła Potockiego powinna być traktowana jako osobne dzieło, chociaż trudno zajmować się jedną wersją, nie mając w pamięci drugiej. – dodają François Rosset i Dominique Triaire.

Obecna edycja wydana nakładem Wydawnictwa Literackiego kusi czytelnika elegancką stroną edytorską, a liczne przypisy i objaśnienia ułatwiają nie tylko lepsze zagłębienie się w tekst samej powieści lecz przynoszą także informacje o różnych wersjach dzieła.Robert Wiśniewski

Jan Potocki herbu Pilawa, ur. 8 marca 1761 w Pikowie w powiecie winnickim województwa bracławskiego, zm. 23 grudnia 1815 w Uładówce koło Pikowa – polski powieścio- i dramatopisarz (tworzący w języku francuskim), podróżnik, polityk, historyk, publicysta, etnograf, pierwszy archeolog polski, badacz starożytności słowiańskich, inżynier, pierwszy polski aeronauta, kawaler maltański.
Rok 2015 poświęcono życiu i twórczości Jana Potockiego, ze względu na przypadającą 23 grudnia dwusetną rocznicę jego śmierci.

Powieść Jana Potockiego została przeniesiona na ekran w 1965 roku przez Wojciecha Hasa. W filmie wystąpili m.in. Zbigniew Cybulski (jako Alfons van Worden), Gustaw Lutkiewicz, Iga Cembrzyńska Joanna Jędryka, Kazimierz Opaliński, Franciszek Pieczka, Wacław Kowalski, Wiesław Gołas, Pola Raksa, Gustaw Holoubek, Jan Kociniak, Barbara Krafftówna, Zdzisław Maklakiewicz, Elżbieta Czyżewska.
Wielu światowych twórców, w tym Martin Scorsese, Luis Buñuel, David Lynch, Lars von Trier, Harvey Keitel oraz pisarz Neil Gaiman uważa ekranizację Wojciecha Hasa za jeden z najwybitniejszych filmów kina światowego.

Jan Potocki, Rękopis znaleziony w Saragossie, Opracowanie: François Rosset, Dominique Triaire, Przekład: Anna Wasilewska, Wydawnictwo Literackie, Premiera: 5 listopada 2015


WPROWADZENIE

Jako oficer armii francuskiej brałem udział w oblężeniu Saragossy. Kilka dni po zdobyciu miasta zawędrowałem w miejsce dosyć ustronne i dostrzegłem mały domek foremnych kształtów, którego, jak sądziłem, nie odwiedził jeszcze żaden Francuz. Zdjęty ciekawością, zechciałem doń zajrzeć. Zastukałem do drzwi, ale wnet spostrzegłem, że nie są zaryglowane; pchnąłem je i wszedłem do środka. Wołałem, szukałem — nie było nikogo.
Wydało mi się, że wyniesiono stamtąd wszystkie cenne przedmioty, na stołach i meblach leżały jedynie rzeczy znikomej wartości. Ale w kącie, na ziemi, dostrzegłem kilka zapisanych zeszytów; rzuciłem okiem na ich zawartość. Był to rękopis hiszpański; słabo znałem ten język, jednak na tyle, by pojąć, żem trafił na rzecz ucieszną: mowa była o zbójcach, upiorach i kabalistach, a nic bardziej nie mogło mnie oderwać od trudów wojennej wyprawy niżeli lektura tak osobliwego romansu. Przekonany, że zeszyt ów nie zdoła już wrócić do prawowitego właściciela, bez wahania wziąłem go ze sobą.
Bieg zdarzeń zmusił nas do opuszczenia Saragossy. Na nieszczęście znalazłem się z dala od głównego korpusu wojska i wraz ze swoim pododdziałem wpadłem w ręce wroga; mniemałem, że jest już po mnie. Hiszpanie zawiedli nas do swego obozu i poczęli rabować nasz ekwipunek; poprosiłem, by wolno mi było zatrzymać jedyną rzecz, która nie mogła być dla nich użyteczna, czyli uprzednio znaleziony rękopis. Czynili zrazu pewne trudności, wreszcie zdali się na osąd dowódcy, ów zaś, rzuciwszy okiem na rękopis, zjawił się u mnie i podziękował za ocalenie dzieła, do którego przywiązywał wielką wagę, gdyż zawierało historię życia jednego z jego przodków. Kiedy wyjaśniłem, jakim sposobem rękopis wpadł w moje ręce, oficer zabrał mnie ze sobą i podczas dość długiego pobytu w jego kwaterze, gdzie dobrze mnie traktowano, na moją prośbę tłumaczył mi owo dzieło na francuski, a ja zapisywałem jego słowa.


Dzień pierwszy

Hrabia Olavidès nie sprowadził jeszcze obcych osadników do Sierra Moreny; owo strome pasmo gór, oddzielające Andaluzję od La Manchy, zamieszkiwali wówczas przemytnicy, zbójcy i nieliczni Cyganie, którzy krążyli po okolicy, pożerając zabijanych podróżnych, i stąd hiszpańskie przysłowie: Las Gitanas de Sierra Morena quieren carne de hombres.
Nie dość na tym. Podróżny, który wkraczał w tę dziką okolicę, narażał się na tysięczne potworności, zdolne zmrozić najzuchwalszych śmiałków. Słyszał, jak żałosne zawodzenia mieszają się z pomrukami burzy; mamiły go błędne ogniki, a niewidoczne ręce spychały w bezdenne otchłanie.
Wprawdzie na tej strasznej drodze można się było gdzieniegdzie natknąć na samotną gospodę, ale upiory, bardziej dia-belskie niż sami karczmarze, zmusiły oberżystów do wycofania się i usunięcia w krainy, gdzie tylko wyrzuty sumienia zakłócały im spoczynek, niczym zjawy, chociaż zawarli z nimi przymierze.
Gospodarz z Andujar zaklinał się na świętego Jakuba z Composteli, że fantastyczne te opowieści nie kłamią. I dodawał, że łucznicy Świętej Hermandady nie chcą podejmować się żadnej wyprawy w głąb Sierra Moreny, podróżni zaś obierają drogę do Jaen lub Estremadury.
Odpowiedziałem, że wybór ten może spodobać się zwykłym podróżnym, ale skoro król Don Filip V łaskawie nadał mi zaszczytny tytuł kapitana gwardii walońskiej, święte prawa honoru nakazują mi udać się do Madrytu najkrótszą drogą, bez względu na niebezpieczeństwa.
— Mój młody panie — odparł gospodarz — pozwól sobie powiedzieć, że król zaszczycił cię oddziałem gwardzistów, zanim jeszcze wiek zaszczycił meszkiem twoją brodę, a zatem rzeczą słuszną byłoby dać świadectwo roztropności, bo skoro już złe duchy zawładną jakąś okolicą…
Byłby mówił dalej, ale spiąłem konia ostrogami i stanąłem dopiero, gdym się znalazł poza zasięgiem jego napomnień. Wówczas obróciłem się i dojrzałem, jak z daleka wskazuje mi drogę na Estremadurę. Mój służący Lopez i zagal Moschito spoglądali na mnie żałosnym wzrokiem, który wyrażał mniej więcej to samo, co słowa gospodarza. Udałem, żem ich w ogóle nie zrozumiał, i zapuściłem się na wrzosowiska, gdzie później miała powstać osada o nazwie La Carlota.
W miejscu, gdzie jeszcze dzisiaj stoi dom pocztowy, znajdowało się obejście dobrze znane mulnikom, którzy nazwali je Los Alcornoques, czyli Dęby Korkowe, ponieważ dwa piękne drzewa tego gatunku ocieniały obfite źródło ocembrowane marmurem. Były to jedyna woda i jedyny cień, jakie można było napotkać na drodze z Andujar do oberży zwanej Venta Quemada. Oberża ta, zbudowana na pustkowiu, była wszak obszerna i przestronna. Prawdę powiedziawszy, był to stary zamek Maurów, zniszczony niegdyś przez pożar i odbudowany jako dom zajezdny, i stąd wzięła się nazwa Venta Quemada. Osiadł w nim pewien mieszczanin z Murcji. Podróżni wyruszali zatem rano z Andujar, spożywali w Los Alcornoques przywiezione zapasy, a potem przychodziło im nocować w Venta Quemada. Często też spędzali tam następny dzień, żeby przysposobić się do górskiej przeprawy i odnowić zapasy; taki był też plan mojej podróży.
Ale kiedy zbliżaliśmy się do Dębów Korkowych i mówiłem Lopezowi o czekającym nas posiłku, spostrzegłem, że mulnik zniknął, zniknął także muł objuczony zapasami. Lopez rzekł mi, że Moschito pozostał kilka staj za nami, żeby poprawić coś przy jukach; wołaliśmy, zawróciliśmy, by go odnaleźć — wszystko na nic. Moschito przepadł i uwiózł ze sobą nasze najdroższe nadzieje, czyli wieczerzę. Tylko ja byłem wyposzczony, bo Lopez cały czas podjadał ser z Toboso, który wziął na drogę, ale nie był przez to weselszy i mruczał przez zęby, że oberżysta słusznie prawił i że pewnie złe duchy uprowadziły nieszczęsnego Moschita.
Kiedym już dotarł do Los Alcornoques, znalazłem na ocembrowaniu koszyk wyłożony liśćmi winorośli, zapewne pełen owoców, zapomnianych przez jakiegoś podróżnego. Z ciekawością zagłębiłem weń rękę i z przyjemnością wyczułem cztery dorodne figi i pomarańczę. Ofiarowałem dwie figi Lopezowi, ale odmówił, mówiąc, że zdoła poczekać do wieczora. Zjadłem więc owoce sam i chciałem je popić wodą ze źródła. Lopez powstrzymał mnie, twierdząc, że woda zaszkodzi mi po owocach, i poczęstował mnie resztką wina z Alicante. Przyjąłem poczęstunek, ale ledwie wino znalazło się w moim żołądku, doznałem nagłego skurczu serca. Zawirowały mi przed oczami ziemia i niebo i zapewne bym zemdlał, gdyby Lopez nie pośpieszył mi na ratunek. Pomógł mi przyjść do siebie i zapewnił, że nie mam powodu do obaw, gdyż mój stan jest skutkiem zmęczenia i wyczerpania. W istocie, nie tylko odzyskałem zmysły, ale też poczułem niezwykły przypływ sił i podniecenia. Okolica wydawała mi się jarzyć żywymi barwami; przedmioty migotały mi w oczach jak gwiazdy w letnią noc i poczułem, jak pulsują mi tętnice na szyi i skroniach.
Widząc, że moje niedomaganie się skończyło, Lopez znów zaczął utyskiwać:
— Ach! Czemuż — prawił — nie posłuchałem fra Heronima de la Trinidad, mnicha, kaznodziei, spowiednika i wyroczni naszej rodziny; jest on szwagrem pasierba szwagierki ojczyma mojej macochy, a będąc naszym najbliższym krewnym, nie pozwala, by cokolwiek w rodzinie wydarzyło się bez jego rady. Nie chciałem go słuchać i otom jest ukarany; rzekł mi, że oficerowie gwardii walońskiej są heretykami, co łatwo poznać po ich jasnych włosach, niebieskich oczach i różowych policzkach, gdy tymczasem porządni dawni chrześcijanie są barwy Marii Panny z Atochy, malowanej przez świętego Łukasza.
Powstrzymałem ten potok impertynencji, nakazując Lopezowi, by podał mi dubeltówkę i czuwał przy koniach, kiedy będę wspinał się na jedną z okolicznych skał, żeby wypatrzyć stamtąd Moschita albo jakiś jego ślad. Na te słowa Lopez zalał się łzami i rzucając mi się do kolan, począł zaklinać na wszystkie świętości, abym go nie zostawiał samego w miejscu tak niebezpiecznym. Chciałem więc dopilnować koni, a jego wysłać na zwiady, ale ten zamiar jeszcze bardziej go wystraszył; jednakże tak wielu użyłem argumentów, by wyruszyć śladem Moschita, że wreszcie pozwolił mi odejść. Na koniec dobył z kieszeni różańca i zaczął się modlić przy ocembrowaniu źródła.
Wierzchołki, na które chciałem się wdrapać, były bardziej odległe, niżeli mi się wydawało: znalazłem się tam po godzinie i ujrzałem przed sobą tylko pustą i dziką równinę, żadnego śladu ludzi, zwierząt ani mieszkańców osiedli, żadnej drogi poza duktem, którym przybyłem, jak również nikogo, kto by tamtędy przejeżdżał. Wszędzie głucha cisza. Przerwałem ją wołaniem, które odesłało mi echo z oddali. Na koniec wróciłem do źródła, znalazłem konia przywiązanego do drzewa, ale po Lopezie nie było już śladu.
Miałem do wyboru dwa rozwiązania: zawrócić do Andujar albo jechać dalej. To pierwsze nawet nie przyszło mi na myśl. Wskoczyłem na konia i puściwszy się wartkim kłusem, po dwóch godzinach dotarłem nad brzegi Gwadalkiwiru — nie jest on tam tą samą dostojną i dumną rzeką, która opływa mury Sewilli. Gdy wypływa z gór, jest rwącym potokiem bez brzegów i dna, bijącym o skały, które hamują jego bieg.
Dolina Los Hermanos bierze początek w miejscu, gdzie Gwadalkiwir rozlewa się po równinie; swoją nazwę wzięła od trzech braci złączonych nie tyle więzami krwi, ile zamiłowaniem do rozboju; dawno temu uczynili oni z tej doliny widownię swoich wyczynów. Dwóch braci pojmano, a ich ciała zawisły na szubienicy stojącej u wejścia do doliny. Jednakże najstarszy, zwany Zoto, uciekł z więzienia Kordoby i jak mówiono, zaszył się w górskim pasmie Alpuhara.
Dziwne wieści krążyły o dwóch powieszonych; nie mówiono wprawdzie, że są upiorami, ale utrzymywano, że ich ciała, ożywiane przez złe duchy, odwiązują się w nocy i schodzą z szubienicy, by nękać żyjących. Uznawano to za prawdę tak niezbitą, że pewien teolog z Salamanki napisał rozprawę, w której dowodził, że wisielcy przybrali postać wampirów i jeden wart jest drugiego, z czym bez trudu musiały się zgodzić nawet największe niedowiarki. Krążyły także pogłoski, że obu mężczyzn skazano niesłusznie, i teraz za przyzwoleniem nieba mszczą się oni na podróżnych i na okolicznych mieszkańcach. Nasłuchałem się o tym w Kordobie, toteż zdjęty ciekawością, zbliżyłem się do szubienicy. Widok był tym wstrętniejszy, że odrażające truposze tańczyły na wietrze, podczas gdy ohydne sępy szarpały im wątpia, wyrywając kawałki ciał; odwróciwszy wzrok ze zgrozą, zapuściłem się w góry.
Trzeba przyznać, że dolina Los Hermanos mogła sprzyjać zbójeckim poczynaniom i dawała łotrom schronienie. Coraz to zatrzymywały podróżnego głazy oderwane z górskich szczytów lub drzewa powalone przez burzę. W wielu miejscach droga przecinała łożysko potoku lub omijała głębokie jaskinie, których ponury widok budził nieufność.
Po wyjściu z doliny wjechałem do następnej i ujrzałem ventę, która miała dać mi schronienie, ale już z daleka jej widok nie wróżył nic dobrego. Nie miała okien ani okiennic, dym nie ulatywał z komina, w obejściu nie dostrzegłem żadnego ruchu, nie rozległo się też szczekanie psów zwiastujących moje przybycie. Wywnioskowałem zatem, że gospoda, zgodnie z zapowiedzią oberżysty z Andujar, należy do opuszczonych.
Im bliżej byłem venty, tym cisza wydawała się głębsza.
Wreszcie dotarłem na miejsce i ujrzałem pień do składania jałmużny, a na nim napis następującej treści: „Panowie podróżni, módlcie się litościwie za duszę Gonzaleza z Murcji, swego czasu gospodarza Venta Quemada. Nade wszystko jednak, ruszajcie w dalszą drogę i pod żadnym pozorem nie spędzajcie tu nocy”.
Postanowiłem śmiało stawić czoło niebezpieczeństwom, którymi groził napis. Nie dlatego, bym nie wierzył w istnienie duchów, ale jak się później okaże, moje wychowanie wyrobiło we mnie poczucie honoru, które nie pozwalało mi okazywać strachu.
Słońce zmierzało ku zachodowi i chciałem wykorzystać resztkę dziennego światła, żeby przebiec wszystkie zakamarki tej siedziby, nie tyle dla zabezpieczenia się przed mocami piekielnymi, które wzięły ją we władanie, ile w celu znalezienia jakiegoś jadła, gdyż drobna przekąska, jaką spożyłem w Los Alcornoques, na krótko odroczyła naglącą potrzebę, lecz nie zdołała jej zaspokoić. Przemierzyłem liczne komnaty i sale. Ściany większości z nich pokrywały mozaiki na wysokość człowieka, stropy zaś zdobiły drewniane rzeźbienia, jakimi Maurowie dawali świadectwo swej wystawności. Zwiedziłem kuchnie, poddasza i piwnice wykute w skale — niektóre z nich łączyły się ze sobą siecią podziemnych korytarzy, które wydawały się biec w głąb góry — ale niczego do zjedzenia nie znalazłem. Wreszcie, gdy dzień miał się ku końcowi, poszedłem po konia, którego uwiązałem na podwórzu; wprowadziłem go do stajni, gdzie dostrzegłem wiązkę siana, sam zaś udałem się do izby; stało tam liche łóżko, jedyne, jakie zostawiono w oberży. Chętnie bym wynalazł jakieś światło, bo trapiący mnie głód przynajmniej taką miał zaletę, że nie pozwalał mi zasnąć.
Tymczasem im czarniejsza stawała się noc, tym bardziej moje myśli posępniały. Dumałem na przemian to nad zniknięciem moich dwóch służących, to znów nad sposobami zdobycia jakiegoś pożywienia. Sądziłem, że rabusie, wypadłszy nagle z zarośli lub z podziemnej zapadni, schwytali po kolei Lopeza i Moschita, kiedy słudzy znaleźli się sami, mnie zaś oszczędzono, bo mój mundur wojskowego nie zapowiadał tak łatwego zwycięstwa. Głód zajmował mnie niemal bez reszty, ale skoro na górach pasły się kozy, musiał ich ktoś doglądać i człowiek ów miał zapewne trochę chleba, żeby go zajadać, popijając mlekiem. Co więcej, liczyłem także na swoją strzelbę. Ale bynajmniej nie zamierzałem zawracać i wystawiać się na szyderstwo gospodarza z Andujar. Bez wahania postanowiłem zatem ruszyć w dalszą drogę.
Kiedy już przemyślałem to wszystko, nie mogłem się powstrzymać od przywołania w pamięci słynnej opowieści o fałszerzach monet1 i kilku innych tego rodzaju, którymi kołysano moje dzieciństwo. Powracał też do mnie napis wyryty na pniu do jałmużny. Nie dawałem wiary temu, że diabeł skręcił kark gospodarzowi, ale nie potrafiłem sobie wytłumaczyć jego tragicznego końca.
Godziny mijały w głębokiej ciszy, gdy nagle zadrżałem na niespodziewany dźwięk dzwonu. Wybił dwanaście uderzeń, a jak wiadomo, złe duchy mają władzę od północy do pierwszego piania koguta. Byłem zaskoczony, i słusznie, zegar bowiem nie wybił żadnej poprzedniej godziny, a jego dźwięk wydał mi się cokolwiek posępny. Po chwili drzwi izby otworzyły się i ujrzałem wchodzącą postać, całkiem czarną, ale nie straszną; była to piękna Murzynka, półnaga, z pochodnią w każdej ręce.
Murzynka podeszła, złożyła mi głęboki ukłon i odezwała się w doskonałej hiszpańszczyźnie:
— Panie kawalerze, dwie cudzoziemskie damy, które spędzają noc w tej gospodzie, proszą, abyś raczył podzielić z nimi wieczerzę. Zechciej udać się za mną.

(…)

Słowo od tłumaczki

Perypetie polskiego przekładu powieści Jana Potockiego oraz jego wariacji nie były wprawdzie tak burzliwe jak dzieje powstawania Rękopisu znalezionego w Saragossie, obrosłe legendą, szczegółowo opisane przez François Rosseta i Dominique’a Triaire’a, niemniej polska wersja również ma swoją historię, dosyć splątaną i zawiłą, wcale nie tak łatwą do odtworzenia.
Nie ulega wątpliwości, że przekład Rękopisu znalezionego w Saragossie, sygnowany nazwiskiem Chojeckiego, jest mocno zakotwiczony w polskim piśmiennictwie i tak bardzo wrósł w kanon literacki, że czytelnicy często nawet nie mają świadomości bądź nie pamiętają, że powieść powstała w języku francuskim, podobnie jak inne dzieła Jana Potockiego, który po polsku mówił tak słabo, że jego mowy sejmowe tłumaczył Julian Niemcewicz.
Przekład powieści ukazał się w Lipsku w roku 1847. Od śmierci hrabiego upłynęło niewiele ponad trzydzieści lat. Prawdopodobnie Chojecki dostał egzemplarz Rękopisu za pośrednictwem Rogera Raczyńskiego, syna Konstancji Potockiej z drugiego małżeństwa, przyrodniego brata Andrzeja Bernarda Potockiego. Kłopot polega na tym, że egzemplarz oryginału, z którego powstał polski przekład, zaraz potem zaginął. Nie wiadomo więc, z czego korzystał tłumacz. Według rozpoznania Rosseta i Triaire’a Chojecki miał prawdopodobnie w ręku obie wersje i do czterech dekameronów z wersji 1804 dołączył dwa ostatnie z wersji 1810, dopisał kilka dni, a zakończenie zmanipulował.
Jakby zagadek wokół Rękopisu było mało, powstaje jeszcze pytanie, kto naprawdę był autorem przekładu. We wcześniejszych tekstach poświęconych analizie polskiej wersji wysunęłam hipotezę, która z braku dowodów materialnych musi pozostać nierozstrzygnięta (ale nadal ją podtrzymuję), że przekład był już od jakiegoś czasu gotowy i Chojecki użyczył tylko swojego nazwiska. Zaginął nie tylko oryginał, ale nie ma też żadnego materialnego śladu po pracy tłumacza. Co skłoniło mnie do wysunięcia takiego domysłu? Można powiedzieć, że względy pragmatyczne. W chwili ukazania się przekładu w Lipsku, w roku 1847, Chojecki miał dwadzieścia pięć lat. W roku 1844 lub 1845 osiadł w Paryżu, rok później przebywał w Pradze i zafascynowany prądami słowianofilskimi pisał pracę Czechia i Czechowie przy końcu pierwszej połowy XIX wieku, którą wydał w Berlinie w roku wydania Rękopisu. Przed wyjazdem do Paryża był sekretarzem kilku warszawskich redakcji, przedtem, w roku 1843 odbył podróż na Krym. Gdzie i kiedy mógł zatem znaleźć czas, żeby przełożyć tak monumentalną powieść, domagającą się od tłumacza stałego dostępu do bibliotecznych księgozbiorów? I zarazem poddawać Rękopis skomplikowanym, bynajmniej niemechanicznym, zabiegom manipulacyjnym? Nie jest zatem wykluczone, że tłumacz otrzymał już wcześniej spreparowaną kompilację obu wersji, bądź też tylko użyczył swojego nazwiska komuś, kto chciał pozostać anonimowy. Może przekład powstał dużo wcześniej, po cichu przyczynił się do niego ktoś z rodziny Potockich, której samobójstwo hrabiego nakazało niemal całkowite milczenie. Spadkobiercy nigdy na przykład nie zdementowali głośnych plagiatów Charles’a Nodiera, Cousina de Courchamps’a, Washingtona Irvinga.
Michał Baliński, autor pierwszej biografii Potockiego wydanej w roku 1843, tak pisał, relacjonując sprawę głośnego paryskiego plagiatu, którego w 1841 roku dopuścił się Cousen de Courchamps:
„…cały ten oryginalny utwór Jana Potockiego, romans ogromny i bardzo zajmujący ze wszelkimi objaśnieniami będzie wydrukowany. Jest to wielka przysługa, jaką mąż uczony i naukami opiekujący się, pamięci Potockiego i publiczności ma oddać”. Przytaczam jego słowa za Leszkiem Kukulskim, edytorem Rękopisu. Kogo Baliński miał na myśli — nie wiadomo. Jest mocno prawdopodobne, że to właśnie ów „mąż uczony” dokonał scalenia obu wersji, jeśli dostał je do ręki. Z choćby pobieżnej analizy obu wersji wynika, że takie scalenie nie mogło dokonać się mechanicznie. Jeśli przekład czterech pierwszych dekameronów miał powstać według wersji z 1804, a kolejnych dwóch według wersji z 1810, to jak można wyjaśnić obecność w rozmaitych partiach tekstu, który powinien odpowiadać wersji 1804, elementów z wersji z 1810, i odwrotnie?

(…)

Jak zatem wyglądałby „system” Chojeckiego, który nie ma nic wspólnego z systemem Velasqueza? System ten dopuszcza pewną dowolność czy też niefrasobliwość w traktowaniu materiału wyjściowego, przyzwala na liczne dopiski i amputacje, cenzuruje sceny uznane za nieprzyzwoite, przyznaje sobie prawo do całkowitej samodzielności składniowej, która nie respektuje integralności zdań, i łączy krótkie, osobne, niepowiązane spójnikami zdania w długie, wielokrotnie złożone okresy, biegnące meandrycznie i podporządkowane łańcuchowi przyczynowo-skutkowemu. Potocki lubi symetrię i liczne powtórzenia, które sprzyjają efektom komicznym.
Chojecki najczęściej te zabiegi niweczy.
Niezależnie od powyższych uwag nie sposób odmówić przekładowi Chojeckiego licznych zalet. Jako suwerenne dzieło czyta się znakomicie. Niektóre wymyślone przez niego rozwiązania weszły na stałe do języka polskiego, do polskiej literatury. Polska wersja odznacza się bogactwem językowym, giętkim stylem, barwnością i zmysłowością opisów. Od lat uważamy to za siłę stylu Potockiego, tymczasem jest to w dużej mierze styl tłumacza. W oryginale Potocki pisze językiem raczej oświeceniowym, zwięzłym, niekiedy wręcz ascetycznym. Francuski to język intelektualny, zracjonalizowany, precyzyjnie wypowiadający myśli, polski jest z pewnością bardziej obrazowy, ale bywa niezdyscyplinowany.
Język, o czym od dawna wiadomo, jest żywiołem nieobliczalnym, samorodnym, impulsywnym, trudnym do okiełznania czy kontrolowania, ale podlegającym ciśnieniu rozmaitych czynników pozajęzykowych, zarówno politycznych, jak i obyczajowych. Wyznacza granice poznania, ale także dobrze obrazuje stan umysłów i świadomości jednostek i społeczeństw, czy też wspólnot narodowych.
Staropolski język Paska czy Kitowicza w sposób barwny i jędrny, zmysłowy i rubaszny odmalowuje obyczaje, ale jest także bardziej mglisty, mniej intelektualnie nośny, nie tak precyzyjny jak francuski. W XVIII wieku polski był bardziej anachroniczny niż francuski. Dla przykładu: polska wersja czterech Podróży Potockiego pióra Leszka Kukuskiego i Joanny Olkiewicz lepiej współbrzmi z oryginałem niż dwie pierwsze Podróże w wykonaniu Niemcewicza.
Przekład jest na ogół dobrym papierkiem lakmusowym na „wydolność” języka w opisywaniu rozmaitych sfer życia umysłowego i zmysłowego. W XVIII wieku różnica pomiędzy polskim a francuskim była większa niż dziś. Języki francuski i polski są rozbieżne pod względem składniowym, gramatycznym, leksykalnym, stylistycznym i to się nie zmieniło. Jednakże w tamtym czasie język polski był dużo uboższy w pojęcia abstrakcyjne, z uwagi na brak myśli filozoficznej i niedobór prac naukowych z rozmaitych dziedzin, i przekład Chojeckiego dobrze ten niedobór ilustruje.

 
Wesprzyj nas