„Sekretne życie pszczół” i „Czarne skrzydła” to dwie najbardziej znane książki autorstwa Sue Monk Kidd. W Polsce ukazała się niedawno jeszcze jedna powieść tej autorki – „Opactwo świętego grzechu”.


Jessie odbiera niespodziewany telefon – dowiaduje się, że jej matka uległa niecodziennemu wypadkowi, który sama i z własnej woli spowodowała. Kobieta, zaintrygowana i przerażona jednocześnie, postanawia pojechać na wyspę gdzie się urodziła i wychowała, aby zaopiekować się matką i wyjaśnić sprawę. Ten wyjazd jest dla Jessie okazją by zastanowić się nad własnym życiem, a tematów do rozważań ma ona sporo. „W wieku czterdziestu dwóch lat nigdy nie zrobiłam niczego, od czego zaparłoby mi dech w piersiach, i przypuszczam, że na tym właśnie polegał mój problem – na chronicznej niezdolności do zadziwienia samej siebie” – deklaruje w pierwszych linijkach powieści. Może się zatem wydawać, że to historia klarownie zdefiniowana od samego początku: rozczarowana życiem kobieta w średnim wieku powraca do rodzinnego domu by rozwikłać tajemnicę z przeszłości i przy okazji odnaleźć samą siebie. Jednak nic bardziej mylnego. Sprawy prędko zaczynają się komplikować, a nawet gmatwać.

Fabuła „Opactwa…” nieustannie balansuje na granicy pomiędzy bogactwem, a nadmiarem. Poczucie winy popychające do obłędu, syndrom pustego gniazda, zakazana miłość, ucieczka do klasztoru przed traumą z przeszłości, rozważania nad prawem do eutanazji, to tylko niektóre z poruszonych przez autorkę problemów. Ich ciężar sprawia, że każdy z wymienionych mógłby posłużyć za temat osobnej opowieści. Tutaj oplecione ramami legendy o syrenie Senarze tworzą całość lecz byłoby przesadą powiedzieć, że jest to całość spójna.

Nietrudno ulec wrażeniu, że Sue Monk Kidd pisząc tę powieść usiłowała zmierzyć się z własnymi i czytelników oczekiwaniami po znakomitym przyjęciu jej poprzedniej książki – „Sekretnego życia pszczół” i starania te przybrały przesadny wymiar. Poprzeczka postawiona była wysoko. „Sekretne życie pszczół”, opublikowane w 2002 roku, rozeszło się w ilości ponad 6 milionów egzemplarzy, a prawa do wydania powieści sprzedano do 35 krajów, nominowano ją do The Orange Prize, prestiżowej brytyjskiej nagrody literackiej. Napisanie książki lepszej lub chociaż równie dobrej musiało spędzać pisarce sen z powiek. Chcąc ten cel osiągnąć zdecydowała się na skumulowanie w fabule dużej ilości tematów i motywów trudnych, drażliwych, a nawet otwarcie kontrowersyjnych.

„Opactwo…” miało swoją amerykańską premierę w 2005 roku, a po niej Sue Monk Kidd zrobiła sobie dłuższą przerwę od pisania powieści. Oczekiwanie na nadejście pisarskiej weny popłaciło, bo wydane w 2014 roku, a zatem po dziewięciu latach, „Czarne skrzydła” ukazały pełnię możliwości pisarki przynosząc czytelnikom emocje i wzruszenia podobnie jak bestsellerowe „Sekretne życie pszczół”. Lektura „Opactwa…” takich emocji nie przynosi, o co winić można wspomniany wcześniej nadmiar tematów i wątków w konsekwencji rozpraszający czytelnika.

w powieści nie zabrakło charakterystycznego dla Sue Monk Kidd, niezwykle obrazowego i plastycznego, stylu pisania

Niemniej nie zabrakło w niej charakterystycznego dla Sue Monk Kidd, niezwykle obrazowego i plastycznego, stylu pisania. Powieść uderza zmysłowością, wyspa Egret i jej przyroda, a także legendy o syrenach wprowadzają klimat tajemnicy i magii, żyjąc niejako własnym życiem pośród kolejnych opisywanych zdarzeń, a sugestywny język autorki z detalami odmalowuje w wyobraźni czytelnika wspaniałe pejzaże. Film z Kim Basinger nakręcony na podstawie książki w żadnym stopniu nie dorównuje atmosferą lekturze „Opactwa świętego grzechu” i to jeden z tych przypadków gdy czytania książki w ogóle lepiej nie łączyć z oglądaniem filmowej adaptacji. Wanda Pawlik

Sue Monk Kidd – obsypana nagrodami autorka światowych bestselerów. Spod jej pióra wyszła m.in. zekranizowana kilka lat temu poruszająca powieść „Sekretne życie pszczół”. Mieszka na Florydzie.

Sue Monk Kidd
Opactwo świętego grzechu, Przekład: Andrzej Szulc, Wydawnictwo Literackie, Premiera: 7 października 2015


Wgramoliłyśmy się do stojącego przy końcu mola golfowego wózka Kat. Benne usiadła z tyłu obok mojej walizki, a ja z przodu, zerkając niespokojnie na klakson w kształcie gruszki, który przypomniał mi ostatnią przejażdżkę po wyspie.
— Nie martw się — powiedziała Kat. — Nie będę używała klaksonu, chyba że jakiś szaleniec będzie chciał mi wejść pod koła.
— Nienawidzę tego draństwa — mruknęłam.
— Możesz go sobie nienawidzić, ale ocaliło życie niezliczonym rzeszom turystów.
— Mama celuje w turystów — wyjaśniła Benne.
— Och, wcale tego nie robię.
— Benne nie potrafi podobno kłamać — powiedziałam i nabzdyczona Kat skręciła w wąską uliczkę.
Niebo nad naszymi głowami zrobiło się pomarańczowe. Miałam wrażenie, że gdzieś pod tą jasnością gromadzi się mrok. Kiedy mijaliśmy sklepy, nikt się nie odzywał, nawet Benne.
We wszystkich oknach, nawet urzędu pocztowego, stały skrzynki z bratkami lawendowego koloru. Sklep wędkarski Shema został pomalowany na kolor persymony, a rzeźbiony drewniany pelikan przed domem towarowym Caw Caw miał teraz małe siodełko, na którym, jak się domyślałam, mogły usiąść dzieci. Przed biurem podróży Egret Expeditions stało kilku turystów zapisujących się na wycieczki łodzią i wędrówki po rezerwatach ptactwa. Nawet w środku zimy wyspa wydawała się tętnić życiem.
Między kafejką Maxa i pensjonatem Pod Wyspiarskim Psem zauważyłam mały sklepik z niebiesko-białą markizą i szyldem, na którym widniał napis LEGENDA O SYRENIE.
— Czy nie mieścił się tu przypadkiem sklep rybny? — zapytałam.
— Zbankrutował — odparła Kat.
— Teraz jest tu sklep mamy — poinformowała mnie Benne.
— Naprawdę? Jesteś właścicielką sklepu z pamiątkami? — zapytałam zaskoczona.
Znałam Kat przez całe swoje życie i nigdy nie wydawała się w najmniejszym stopniu zainteresowana prowadzeniem sklepu. Po śmierci męża, który zmarł przed ponad dwudziestu laty, ona i Benne utrzymywały się z jego emerytury i niewielkiego zasiłku.
— Otworzyłam go wiosną zeszłego roku — powiedziała Kat.
— Kto teraz obsługuje klientów?
— Kiedy tam jestem, sklep działa, kiedy mnie nie ma, jest zamknięty.
— Podoba mi się nazwa — stwierdziłam.
— Chciałam go nazwać Fin Fatale, ale twoja matka się nie zgodziła. Ta kobieta nie ma za grosz poczucia humoru.
— Nigdy go nie miała.
— To nieprawda — zaprotestowała Kat. — Kiedyś, dawno temu, miała wspaniałe poczucie humoru.
Ruszyła dalej, kierując się w stronę zachodzącego słońca. Patrzyłam, jak pochyla się do przodu, jakby chciała przekroczyć obowiązujący w tym miejscu limit osiemnastu mil na godzinę, i czułam, jak wszystko do mnie wraca — echo śmiechu matki, chwile, gdy wciąż jeszcze byliśmy normalni i szczęśliwi. Kat miała rację, matka zadziwiała niegdyś wspaniałym poczuciem humoru. Przypomniało mi się, jak przyrządziła krewetki z kokosem i podawała je, ubrana w spódniczkę hula. I ten dzień, kiedy Mike miał osiem lat i jego biedny ptaszek utkwił w butelce coca-coli, gdy do niej sikał, z powodów, których nikt z nas nigdy nie zrozumiał. Po włożeniu do butelki ptaszek, by tak rzec, się powiększył. Matka udawała zatroskaną, ale w pewnym momencie wybuchnęła śmiechem. „Idź do swojego pokoju, wyobraź sobie Matkę Teresę i ptaszek zaraz ci wyjdzie” — powiedziała.
— W sklepie najlepiej sprzedają się żółte znaki drogowe z napisem „Uwaga! Syreny!” — opowiadała Kat. — A także nasza książeczka o syrenie. Pamiętasz ojca Dominica? Napisał dla nas żywot świętej Senary i kazaliśmy go wydrukować pod tytułem Legenda o syrenie, takim samym jak nazwa sklepu. Ciągle mamy ich za mało na składzie. Dominic stale tu przychodzi w tym swoim idiotycznym kapeluszu i chce podpisywać egzemplarze. „Na litość boską, Dominicu — mówię mu — nie wyobrażaj sobie, że jesteś Patem Conroyem”*.
Roześmiałam się. W dzieciństwie często wpadałam na ojca Dominica, bawiąc się na terenie klasztoru i czekając, aż matka skończy pracować w kuchni. Zawsze opowiadał mi żarty zaczynające się od słów „puk, puk”. Było w nim jednak także coś posępnego, czego nie umiałam określić. Był jednym z mnichów, którzy przyszli tamtego dnia do domu ze szczątkami łodzi ojca i stali przy kominku, kiedy matka rzuciła je w ogień.
— Nadal ma ten słomiany kapelusz? — zapytałam.
— Ten sam. Słoma zaczyna gnić — odparła Kat.
Okrążając tylny skraj wyspy, porośnięty w większości przez rosochate, powykręcane przez wiatr drzewa, w ogóle się nie odzywałyśmy. Za zakrętem las kończył się prerią żółtawych traw, a za nią zaczynał się ocean. Woda przybrała barwę purpury i z jakiegoś powodu przypomniało mi to, dlaczego tu przyjechałam, to, co matka zrobiła sobie tasakiem. Jej życie tak się powykręcało i pogmatwało.
Zastanawiałam się, czy doszłoby do tego, gdybym była lepszą córką. Czy nie powinnam była tego przewidzieć? Nie mogłam wykluczyć, że dokładnie w tym momencie siedzi w domu i odrąbuje sobie resztę palców.
Dlaczego palec? — pytałam sama siebie. Dlaczego akurat palec?
Benne nuciła pod nosem na tylnym siedzeniu. Nachyliłam się do Kat.
— Co się stało z jej palcem? — zapytałam. — Z tym, który sobie ucięła?
— Jest w słoiku od majonezu przy jej łóżku — odparła Kat rzeczowo.
Skończył się asfalt i w tej samej chwili w polu widzenia pojawiła się wieża klasztornego kościoła. Kat nie miała ochoty zwolnić i zjeżdżając na polną drogę, podskoczyłyśmy wysoko. Za nami podniosły się tumany kurzu.
— Trzymaj się! — krzyknęła do Benne.
Szpilki wysunęły się z jej koka i kiedy mijałyśmy bramę klasztoru, rozpuszczone włosy powiewały na wietrze. Tuż obok stał biały drewniany kościółek parafialny pod wezwaniem Gwiazdy Morza, w którym mnisi odprawiali msze dla wyspiarzy i w którego pomieszczeniach dzieci z Egret Island, łącznie ze mną, pobierały nauki na szczeblu podstawowym. Lekcje dla wszystkich klas prowadziła Anna Legare. Nie owijając w bawełnę, oznajmiła mi, że jestem urodzoną artystką. Kiedy miałam jedenaście lat, powiesiła moje niezliczone rysunki rozbitych łodzi na ścianie kościoła i zaprosiła całą wyspę na „wernisaż”. Kat kupiła jeden rysunek za ćwierć dolara.
— Co się stało z tym moim obrazkiem, który kupiłaś i powiesiłaś w kuchni? — zapytałam.
— Nadal go mam. Wisi teraz w sklepie.
Kiedy mijałyśmy jej alejkę, zauważyłam znak z napisem „Uwaga! Syreny!” przybity do skrzynki na listy.
Po kilku sekundach zwolniłyśmy przed domem matki, zbudowanym jak większość domów na Egret Island w wyspiarskim stylu lat dwudziestych dziewiętnastego wieku. Wzniesiony na palach w palmowym gaju, miał czarne okiennice, lukarny i szeroką werandę od frontu.
Dom zawsze pomalowany był na soczysty zielony kolor, lecz w tym momencie przybrał barwę spranej akwamaryny. Pośrodku zarośniętego juką i wąkrotką podwórka stała koszmarna wanienna grota matki.
Przed ponad dziesięciu laty matka poprosiła Shema, żeby zakopał do połowy w ziemi ustawioną pionowo wannę, a on, nie bardzo orientując się, o co jej chodzi, zrobił to tak, że krany znalazły się na górze. Matka zbytnio się tym nie przejęła i umieściła w porcelanowej muszli gipsową rzeźbę Maryi. Wannę pokrywały teraz plamy rdzy, a do kranu przyczepiony był plastikowy kwiatek.
Gdy po raz pierwszy ujrzałam wanienną grotę, powiedziałam matce, że Maryja roni te wszystkie łzy, które widzą na posągach jej wyznawcy, ponieważ wprawia ją w przerażenie ich fatalny gust. Dee uznała naturalnie, że Wanienna Madonna jest niesamowita.
Kiedy się zatrzymałyśmy i Benne zeskoczyła z tylnego siedzenia, zobaczyłam, że na werandzie stoi Hepzibah. Włożyła jedną ze swoich afrykańskich szat, luźną szafranowo-szkarłatną suknię, która sięgała do kostek, oraz pasujący do niej kolorem zawój na głowie. Wydawała się wysoka i olśniewająca.
— To chyba nasza hotentocka królowa — powiedziała Kat, machając do niej. — Jessie, jeśli twoja matka powie, że ryby fruwają — dodała, kładąc mi rękę na ramieniu — kiwnij po prostu głową i powiedz: „Tak jest, proszę pani, ryby fruwają”. O nic się z nią nie kłóć, rozumiesz?
— Niektóre ryby potrafią latać — stwierdziła Benne. — Widziałam obrazek w książce.
Kat zignorowała ją i nadal patrzyła mi prosto w oczy.
— Nie denerwuj jej — ostrzegła.
— Nie mam zamiaru nikogo denerwować — zapewniłam, odsuwając się od niej.
Hepzibah powitała mnie w połowie schodów, roztaczając wokół zapach okry, którą, jak się domyśliłam, zrobiła nam na obiad.
— We glad fa see oona — powiedziała w języku gullah, w którym zawsze odzywała się do mnie na powitanie.
Uśmiechnęłam się do niej i spojrzałam na oświetlone od środka okno. Zobaczyłam pękniętą lekko futrynę oraz lśniącą na szybie niewielką plamę i w oczach stanęły mi łzy, tyle łez, że nie zdołałam ich ukryć.
— Co się stało? — zdziwiła się Hepzibah, przyciągając mnie do oślepiającego deseniu swojej sukni.
Odsunęłam się od niej. Jej pytanie wydało mi się absurdalne. „Może zapomniałaś, ale w domu stoi słoik z palcem mojej matki”, miałam ochotę powiedzieć, ale byłaby to niegrzeczna i niezasłużona uwaga, a poza tym wcale nie myślałam o matce. Myślałam o ojcu.
Kiedy ostatnim razem widziałam Josepha Dubois, siedział przy tym oknie, obierając jabłko bez przerywania skórki, co stanowiło jeden z poślednich numerów w jego słynnym repertuarze sztuczek. Robił „zakręconą dziewczynkę”. Ja siedziałam tamtej nocy na podłodze, w kręgu światła lampy, i patrząc, jak skórka wysuwa się nieubłaganie spod ostrza noża, bałam się, że nie uda mu się dotrzeć do końca. Kiedy zaczął obierać ostatni krąg, uniosłam się na kolanach. Wiedziałam, że jeśli mu się uda, zawieszę czerwoną spiralę w oknie mojej sypialni wraz z innymi stworzonymi przez niego „zakręconymi dziewczynkami”, które wisiały na nitkach przy szybie w różnych stadiach pomarszczonego rozkładu.
— „Zakręcona dziewczynka” dla mojej Zakręconej Dziewczynki — powiedział, używając pieszczotliwego przezwiska, które mi nadał, i puszczając skórkę w moje otwarte dłonie.
To były ostatnie słowa, jakie od niego usłyszałam.
Popędziłam do mojego pokoju, nie oglądając się za siebie, nie chcąc, żeby odgadł, że tym, co najbardziej uwielbiałam w całym rytuale, był moment, gdy nazywał mnie Zakręconą Dziewczynką, a ja wyobrażałam sobie, że jestem jedną ze stworzonych przez niego, wiszących w oknie idealnych kreacji.
Widząc, że płaczę, Kat wbiegła ze stukotem obcasów po schodach i nachyliła się do mnie, machając niecierpliwie rękami. Przypominała mi wodnika długodziobego, najbardziej hałaśliwego z bagiennych ptaków, i zanim jeszcze się odezwała, przestałam się na nią gniewać.
— Za dużo gadam, Jessie, i nie potrafię trzymać cholernego języka za zębami. Oczywiście, że nie wejdziesz tam i nie zdenerwujesz swojej matki. Nie chcia…
— W porządku — przerwałam jej. — Nie o to mi chodziło. Naprawdę.
Benne weszła po schodach, taszcząc moją walizkę. Postawiła ją przy drzwiach, a ja podziękowałam im wszystkim i powiedziałam, że mogą już jechać, że sobie poradzę. Że popłakałam się, bo jestem po prostu zmęczona.
Odjechały golfowym wózkiem, który podskakiwał na korzeniach drzew, „wyspiarskich leżących policjantach”, jak nazywała je Kat. Wiedziałam, że powinnam wejść do środka, zamiast tego jednak stałam przez kilka minut na werandzie, w podmuchach niosącej zapach moczarów, coraz chłodniejszej i mroczniejszej bryzy, czekając, aż minie to, co mnie naszło — ów mały chrzest smutku.

 
Wesprzyj nas