Książka jest kontynuacją bestsellerowej „Czekolady”, w której autorka zdecydowała się w znajomej scenografii poruszyć całkiem współczesne problemy.


Brzoskwinie dla księdza proboszczaVianne Rocher, znana czytelnikom bohaterka „Czekolady” i „Rubinowych czółenek”, od lat mieszka z ukochanym Roux i dwiema córkami w Paryżu. Pewnego dnia otrzymuje list, którego autorką jest Armande Voizin, dawno nieżyjąca mieszkanka Lansquenet.

Armande prosi w nim swą dawną przyjaciółkę o przyjazd do swego starego domu. Komu potrzebna jest pomoc Vianne? Jak ułożą się jej stosunki z tamtejszą społecznością? Jaką rolę odegra w tym wszystkim proboszcz Reynaud, który kiedyś doprowadził do wyjazdu Vianne z Lansquenet?

Czytelnicy, którzy poznali już Vianne Rocher w „Czekoladzie”, z pewnością zainteresują się kontynuacją jej losów. Tym bardziej, że autorka zdecydowała się w znajomej scenografii poruszyć całkiem współczesne problemy. Przyjemna i mądra lektura.
„Publishers Weekly”

Joanne Harris zdobyła międzynarodową sławę w 1999 roku dzięki swojej powieści „Czekolada”, która znalazła się na liście finalistów do Whitbread (Costa) Prize. Na jej podstawie został nakręcony nominowany do Oskara film z Juliette Binoche i Johnnym Deppem. Do historii Vianne Rocher autorka powróciła w powieści „Rubinowe czółenka”, której akcja rozgrywa się w Paryżu.
Joanne Harris opublikowała też wiele innych bestselerowych powieści, z których najnowszą jest „Błękitnooki chłopiec”. Jej pasje to: „snucie się, leniuchowanie, paradowanie, brzdąkanie, kuszenie księży i cicha działalność wywrotowa”. Gra na gitarze basowej, aktualnie studiuje język wikingów (Olde Norse).

Joanne Harris
Brzoskwinie dla księdza proboszcza
Wydawnictwo Prószyński i S-ka
Premiera: 19 marca 2013


Wtorek, 10 sierpnia
Przywiał go wiatr ramadanu, chociaż oczywiście wtedy o tym nie wiedziałam. W sierpniu w Paryżu robi się wietrznie: pył tworzy małych derwiszy, którzy hulają po chodnikach, szorując ich nawierzchnię, a na twarzach i powiekach przylepiają wam migotliwe drobinki piasku; słońce łypie z góry jak ślepe białe oko i nikt nie ma ochoty na jedzenie. Paryż wówczas przeważnie zamiera, na ulicach widać tylko turystów i takich jak my, których nie stać na wakacje; rzeka cuchnie, nigdzie nie ma cienia, więc człowiek zrobiłby wszystko, żeby tylko móc chodzić boso gdzieś po polu albo siedzieć w lesie pod drzewem.

Oczywiście Roux dobrze zna to uczucie. Nie jest stworzony do miejskiego życia. Rosette, kiedy się nudzi, zaczyna psocić, ja robię czekoladki, których nikt nie kupuje, a Anouk jedzie do kafejki internetowej przy rue de La Paix, żeby pogadać z przyjaciółmi na Facebooku, albo idzie na cmentarz Montmartre, gdzie podgląda zdziczałe koty, przemykające chyłkiem wśród domów zmarłych, podczas gdy słońce niczym gilotyna wbija się między skrawki cienia.

Piętnastoletnia Anouk! Gdzie się podziewa czas? To tak jak perfumy w buteleczce; pomimo szczelnego zamknięcia ulatniają się tak chytrze, że kiedy je otwierasz, znajdujesz tylko smugę zapachu, chociaż kiedyś było ich całkiem sporo… Jakże się miewasz, moja mała Anouk? Co słychać w twoim dziwnym światku? Jesteś szczęśliwa? Niespokojna? Zadowolona? Jak wiele jeszcze przed nami tych dni, zanim znikniesz z mojej orbity na dobre, śmigając w dal niczym łobuz-satelita w przestrzeń międzygwiezdną?

Ten ciąg myśli to nic nowego. Strach jest moim cieniem od dnia narodzin Anouk, ale tego lata rozrasta się w upale do monstrualnych rozmiarów. Może to z powodu matki, którą straciłam… i tej, którą odnalazłam cztery lata temu. A może przez pamięć Zozie de l’Alba*, złodziejki serc, która obrabowała mnie niemal ze wszystkiego, pokazując, jak kruche jest nasze życie, jak łatwo przy najlżejszym tchnieniu wiatru rozpada się niczym domek z kart.

Piętnaście. PI ĘTNA ŚCIE . W wieku Anouk podróżowałam już po świecie. Moja matka była umierająca. Słowo „dom” oznaczało pierwsze lepsze miejsce, w którym zatrzymywałyśmy się na noc. Nigdy nie miałam prawdziwej przyjaciółki. A miłość… no cóż, miłość była jak te pochodnie, które płoną nocami na tarasach kawiarń: źródłem przelotnego ciepła, dotykiem, twarzą ledwie widoczną w świetle ognia. Mam nadzieję, że Anouk będzie inna. Już jest piękna, chociaż zupełnie nie zdaje sobie z tego sprawy. Pewnego dnia się zakocha. Co się wtedy z nami stanie? A jednak, powtarzam sobie, to już ten czas. Na razie jedynym chłopcem w jej życiu jest Jean-Loup Rimbault, kolega, z którym zwykle się nie rozstaje, a który w tym miesiącu idzie do szpitala na kolejną operację.

Jean-Loup urodził się z wadą serca; Anouk o tym nie mówi, ale rozumiem jej strach. Jest taki sam jak mój – to cień, który pełznie; pewność, że nic nie trwa wiecznie. Nadal mówi czasem o Lansquenet. Mimo że czuje się tu szczęśliwa, Paryż jest dla niej bardziej przystankiem na jakiejś nieznanej dotąd drodze niż domem, do którego się powraca. Oczywiście łódź to nie dom; brakuje jej trwałości kamienia związanego zaprawą. Poza tym Anouk, z tą swoją dziwną nostalgią, która dopada tylko osoby bardzo młode, wspomina w różowych kolorach małą chocolaterie naprzeciwko kościoła, z jej pasiastą markizą i ręcznie malowanym szyldem. I ma w oczach smutek, kiedy mówi o pozostawionych tam przyjaciołach, jak Jeannot Drou i Luc Clairmont, o ulicach, po których nikt się nie boi chodzić nocą, o nigdy niezamykanychna klucz drzwiach…

Wiem, że nie powinnam tak się martwić. Moja mała Anouk jest skryta, ale w przeciwieństwie do swoich licznych koleżanek wciąż lubi towarzystwo mamy. Wszystko między nami w porządku, nadal jest nam ze sobą dobrze. Tylko my dwie, pod jedną kołdrą w łóżku, z widoczną kątem oka niewyraźną plamą Pantoufle’a i przenośnym telewizorem, którego ekran miga tajemniczymi obrazami na tle ciemnych okien, gdy tymczasem na pokładzie Rosette z Roux łowią gwiazdy w cichej Sekwanie.

Roux spodobało się ojcostwo. Naprawdę tego nie oczekiwałam. Ośmioletnia Rosette – wykapany portret taty – odziedziczyła po nim coś, o czym ani Anouk, ani ja nie miałyśmy pojęcia. Właściwie wydaje mi się czasem, że należy bardziej do Roux niż do kogokolwiek innego; mają swój sekretny język, złożony z różnych pohukiwań i świstów – mogą w ten sposób konferować godzinami – i nikt poza nimi, nawet ja, go nie rozumie. Bo w inny sposób moja Rosette wciąż jeszcze prawie nie mówi. Woli język migowy, którego nauczyła się we wczesnym dzieciństwie i którym posługuje się bardzo biegle. Lubi rysować, lubi matematykę – sudoku na ostatniej stronie „Le Monde” wypełnia w kilka minut, potrafi dodawać w pamięci długie kolumny liczb. Próbowaliśmy kiedyś posłać ją do szkoły, ale nic z tego nie wyszło. Tutejsze szkoły są za duże i zbyt bezosobowe dla tak szczególnego przypadku jak Rosette.

Teraz uczy ją Roux, a chociaż jego program jest trochę niezwykły – z naciskiem na sztukę, ptasie głosy i gry liczbowe – wydaje się ją uszczęśliwiać. Oczywiście nie ma przyjaciół – poza Bamem – i czasem widzę, jak z wyrazem dziwnej tęsknoty w oczach obserwuje dzieci, które przechodzą koło nas w drodze do szkoły. I chociaż generalnie Paryż, przy całej swojej anonimowości, traktuje nas dobrze, to czasami, w takie dni jak ten, i ja, i Anouk, i Rosette pragniemy czegoś więcej. Więcej niż łódź na cuchnącej rzece; więcej niż ten krater stęchłego powietrza; więcej niż ten las wież i szpiców czy mikroskopijny kambuz, w którym przygotowuję czekoladki.

Więcej. Ach, to słowo, to zwodnicze słowo; ten wyjadacz życia; ten malkontent. Ta słomka, która złamała grzbiet wielbłąda, żądaniem… właściwie czego? Jestem z moim życiem bardzo szczęśliwa. Szczęśliwa z człowiekiem, którego kocham. Mam dwie cudowne córki, pracę, do której czuję się stworzona. Nie daje mi wielkich zarobków, ale pomaga opłacać cumowanie, poza tym Roux zarabia stolarką, co pozwala naszej czwórce utrzymać się na powierzchni. Są tu wszyscy moi przyjaciele z Montmartre’u: Alice i Nico, madame Luzeron, Laurent z kafejki, malarze Jean-Louis i Paupaul. Nawet matkę mam blisko, tę matkę, którą przez całe lata uważałam za utraconą… Czego jeszcze mogłabym chcieć?

To się zaczęło tamtego dnia w kambuzie. Właśnie przygotowywałam trufle. W takim upale tylko trufle są niezawodne, wszystkie inne wyroby łatwo można uszkodzić – albo przy studzeniu, albo na skutek wszechobecnego żaru. Hartuj kuwerturę na blacie; podgrzewaj ostrożnie na płytce kuchennej; dodaj przyprawy: wanilię i kardamon. Zaczekaj na właściwy moment, przeobrażając zwykły produkt w mały domowy cud. Czego jeszcze mogłabym chcieć? No cóż, może przewiewu. Leciuteńki wietrzyk, nie więcej niż pocałunek w kark, tam, gdzie moje włosy, upięte w byle jaki kok, zdążyły już przesiąknąć letnim potem…

Leciuteńki podmuch. Że co? A co by to komu szkodziło? I w ten oto sposób przywołałam wiatr… tylko taki leciutki. Ciepły, psotny zefirek, który płoszy koty i przegania chmury.

V’là l’bon vent, v’là l’joli vent
V’là l’bon vent, ma mie m’appelle…

Naprawdę nic wielkiego; lekki podmuch, wytworny niczym uśmiech w powietrzu, niosący z sobą daleką woń pyłku kwiatowego, korzeni i piernika. Ja tylko chciałam sczesać chmury z letniego nieba, sprowadzić zapach innych miejsc do mojego kąta na ziemi.

V’là l’bon vent, v’là l’joli vent…

Na całym lewym brzegu Sekwany papierki po słodyczach fruwały jak motyle, psotny wiatr szarpał spódnicę kobiety przechodzącej przez Pont des Art, muzułmanki z twarzą osłoniętą nikabem – tak wiele się ich ostatnio spotyka. Spod długiej czarnej zasłony mignęło mi coś kolorowego i przez ułamek sekundy zdawało mi się, że widzę, jak rozpalone powietrze drga, a cienie uginających się od wiatru drzew bazgrzą zwariowane, abstrakcyjne wzory na okrytej pyłem wodzie.

V’là l’bon vent, v’là l’joli vent…

Kobieta zerknęła na mnie z mostu. Nie widziałam jej twarzy, tylko oczy nad nikabem, podkreślone czarną kreską. Obserwowała mnie i przez chwilę zastanawiałam się, czy czasem jej nie znam. Pomachałam jej ręką. Dzieliła nas Sekwana i zapach czekolady, bijący z otwartego okienka kambuza. Wypróbuj mnie. Posmakuj. Już myślałam, że też chce mi pomachać, ale nagle na czarne oczy opadły powieki i kobieta się odwróciła. A potem zniknęła za mostem – kobieta bez twarzy, ubrana na czarno, w wietrze ramadanu.

 
Wesprzyj nas