Ukradziona tożsamość, okrutne zbrodnie – historia relacji między dziennikarzem a mordercą. Michael Finkel snuje urzekającą opowieść o morderstwie, miłości i oszustwie.


Historia ma swój początek w lutym 2002 roku, kiedy reporter z Oregonu skontaktował się z dziennikarzem „New York Times Magazine”, Michaelem Finkelem, i przekazał mu sensacyjną wiadomość.

Młody, wybitnie inteligentny mężczyzna, Christian Longo, widniejący na liście dziesięciu najbardziej poszukiwanych osób za wymordowanie całej swojej rodziny, został ostatnio ujęty w Meksyku, gdzie podawał się za Michaela Finkela z „New York Timesa”.

Finkel stara się ustalić, co naprawdę stało się z rodziną Longo, a jego poszukiwania przemieniają się z pracy stricte reporterskiej w psychologiczną zabawę w kotka i myszkę – czasami bezwzględnie szczerą, kiedy indziej chytrze podstępną. Upór Finkela przyniesie efekt – Longo, oszukujący przez całe życie, ostatecznie mówi mu to, do czego nigdy nie przyznałby się w sądzie – wyznaje całą prawdę.
Albo przynajmniej tak się zdaje.

Chciałem nienawidzić książkę Michaela Finkela, ale zamiast tego pokochałem ją. Fascynująca, chwilami zabawna, często bardzo dziwna. Ta budząca zachwyt proza – dziennik opisujący tajemnicze morderstwo i wyznanie winy – jest po prostu niesamowita od pierwszej do ostatniej strony.
Jeffrey Toobin, starszy analityk prawny CNN i etatowy autor „New Yorkera”.

Przenikliwa i pasjonująca… na każdej stronie znajdujemy rozbrajającą szczerość.
„Publishers Weekly”

Michael Finkel
Złodziej tożsamości. Historia prawdziwa
Przekład: Bogumiła Nawrot
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 3 września 2015

1.

To prawdziwa historia. Czasami – niemal zawsze – chciałbym, żeby przynajmniej niektóre jej fragmenty były zmyślone, ale to wszystko prawda. Czuję potrzebę podkreślenia jej prawdziwości na samym początku z dwóch powodów. Po pierwsze, kilka zbiegów okoliczności w tej opowieści może się wydać nieprawdopodobnych, więc potwierdzam, że wszystko, co tu napisałem, przedstawiłem tak rzetelnie, jak tylko umiałem: każdy cytat, każdy opis, każdy szczegół jest efektem mojej osobistej obserwacji bądź pochodzi z wywiadu, listu, raportu policyjnego albo przedstawionego w sądzie dowodu rzeczowego. Nie zmieniłem nazwisk ani znaków szczególnych opisywanych osób. Jeśli nie byłem czegoś pewien, pominąłem to w mojej relacji.
Ujawnienie drugiego powodu jest dla mnie bolesne. Przyczyną bowiem, dla której tak wyraźnie składam deklarację uczciwości, jest fakt, że stosunkowo niedawno straciłem jedno z najbardziej prestiżowych stanowisk dziennikarskich na świecie – współpracownika „New York Times Magazine” – za przedstawienie jako prawdziwej historii będącej kompilacją faktów i fikcji.
Wyrzucono mnie w lutym 2002 roku, wkrótce po tym, jak zostałem przyłapany na kłamstwie. W następnym tygodniu, 21 lutego, „Times” poinformował szeroką opinię publiczną o zwolnieniu mnie, umieszczając na stronie A-3 sześcioakapitowy artykuł w rubryce „Od redakcji”. W ostatniej linijce można było przeczytać, że nie będę już pracował dla „New York Timesa”. Bałem się, że te słowa oznaczają koniec mojej kariery dziennikarskiej.
Rzeczywiście, w ciągu kilku tygodni od ukazania się notki zostałem wychłostany w „Washington Post”, „Chicago Tribune”, magazynie „New York”, raporcie Associated Press, na kilkunastu różnych stronach internetowych, w kilku europejskich, meksykańskich i południowoamerykańskich gazetach oraz w czterominutowej wypowiedzi na antenie National Public Radio. Jeden dziennikarz opisał moje poczynania jako „plugawe”, „aroganckie”, „ubliżające” i „szkodliwe”, a zakończył tyradę zdaniem, że tacy ludzie jak ja powinni „się smażyć w piekle dla dziennikarzy”.

*

Poinformowano mnie o treści rubryki kilka dni przed publikacją, więc spodziewałem się takich reakcji. Kiedy ktoś z bractwa zawodzi, ważne jest okazanie, że dziennikarze potrafią być przynajmniej tak samo bezwzględni wobec kogoś ze swego grona jak wobec całej reszty. Obmyśliłem zatem sposób na przetrwanie. Z chwilą kiedy tekst zostanie opublikowany, planowałem zapaść w coś w rodzaju zimowego snu: postanowiłem nie odbierać telefonów ani korespondencji i nie sprawdzać mejli. Wyliczyłem sobie, że informacja na mój temat pojawi się w internetowym wydaniu „Timesa” tuż przed północą 20 lutego 2002 roku. Ponieważ mieszkam w Montanie, gdzie różnica czasu w stosunku do strefy nowojorskiej wynosi dwie godziny, postanowiłem rozpocząć swój sen o dziesiątej wieczorem.
Niespełna dziewięćdziesiąt minut wcześniej zadzwonił telefon. Odebrałem. Dzwonił reporter z portlandzkiego „Oregonian”. Przedstawił się jako Matt Sabo. Zapytał, czy może rozmawiać z Michaelem Finkelem z „New York Timesa”. Wziąłem oddech, zebrałem się w sobie i stwierdziłem zrezygnowanym tonem:
– Gratuluję. Jest pan pierwszy.
– Pierwszy? To dziwne.
– Tak – potwierdziłem. – Jest pan pierwszy. Nie przypuszczałem, że ktoś zadzwoni przed jutrem, kiedy już napiszą o wszystkim.
– Jutro? Napiszą o tym dopiero w niedzielę – zapewnił.
– Nie – zaprzeczyłem. – Tekst ukaże się jutro. Już go skierowano do druku.
– Przecież jeszcze nie skończyłem pisać – odparł. – Nie ukaże się przed niedzielą.
– O czym pan mówi? – zapytałem.
– A o czym pan? – odpowiedział pytaniem na pytanie.
– Mówię o notce od redakcji – wyjaśniłem. – Nie dzwoni pan w tej sprawie?
– Nie – odparł. – Dzwonię w związku z morderstwami.

2.

Okazało się, że popełniono cztery morderstwa. Ofiarę pierwszego znaleziono w środę rano, 19 grudnia 2001 roku, nieopodal miejscowości Waldport w stanie Oregon, w mętnym rozlewisku rzeki, niespełna dwa kilometry od wybrzeża Oceanu Spokojnego. Zwłoki małego chłopca unosiły się w wodzie twarzą w dół, w pobliżu skalistego brzegu. Wezwany na miejsce porucznik z biura szeryfa ocenił wiek małego na cztery do sześciu lat. Włosy ciemnoblond, piwne oczy. Ubrany jedynie w białe majteczki w niebieskie i zielone prążki. Ważył jakieś dwadzieścia kilogramów. Nie żył od poprzedniego dnia, najwyżej od dwóch.
Nie miał przy sobie żadnych dokumentów, nie znaleziono też śladów obrażeń. Nikt nie zgłosił na policję zaginięcia dziecka. Wyjaśniono przypadki wszystkich nieobecności w pobliskich przedszkolach i ośrodkach opieki dziennej. Nikt nie wiedział, jak nazywa się dziecko. Zdjęcie chłopczyka, zgrabnie podretuszowane – ze zmierzwionymi włosami, zamkniętymi oczami, lekko rozchyloną buzią – zamieszczono w lokalnej prasie w nadziei, że pomoże to zidentyfikować ofiarę.
Przez jakiś czas policja rozważała ewentualność, że z drogi mógł wypaść jakiś pojazd. Wąski most na szosie stanowej numer 34 przecina rozlewisko oficjalnie noszące nazwę Lint Slough; wzdłuż niego biegnie ulica. Może członkowie rodziny chłopca, przypuszczalnie turyści, nadal tkwią uwięzieni w zatopionym aucie? To by tłumaczyło, dlaczego nikt się nie zgłosił do identyfikacji zwłok. Ale na jezdni nie znaleziono śladów hamowania, a na wodzie plamy ropy. Betonowa barierka mostu również była nienaruszona.
Mimo wszystko trzy dni po znalezieniu ciała ekipa nurków z miejscowego biura szeryfa przeszukała rozlewisko w nadziei, że znajdzie coś, co umożliwi identyfikację chłopca. W pobliżu cementowych filarów mostu, w wodzie o głębokości dwóch metrów, nurkowie dokonali zagadkowego odkrycia – nie znaleźli samochodu, ale wyłowili powłoczkę na poduszkę drukowaną w postaci bohaterów telewizyjnej kreskówki Rugrats. W środku znajdował się duży kamień.
Nieco później, tuż po południu, nurkowie dokonali kolejnego odkrycia. Tym razem znaleźli zwłoki małej dziewczynki. Miała jasne włosy i jasnoniebieskie oczy, była młodsza od chłopca, ale miała taki sam lekko zadarty nosek i identyczną okrągłą buzię. I także miała na sobie jedynie majteczki. Tak jak w poprzednim przypadku na jej ciele nie znaleziono śladów obrażeń.
Do nogi dziewczynki była przywiązana powłoczka na poduszkę z tkaniny w kwiatki. W powłoczce również tkwił duży kamień; jego ciężar nie pozwolił wypłynąć zwłokom na powierzchnię. Analogia wydawała się oczywista, tyle że ciało chłopca uwolniło się od balastu.
Znalezienie drugich zwłok zapoczątkowało najbardziej intensywne śledztwo w dziejach hrabstwa Lincoln w stanie Oregon. Sprawdzono wszystkie dzieci w liczącym dwa tysiące mieszkańców Waldport. Żadne nie zaginęło. Posterunki policji rozlokowane wzdłuż Zachodniego Wybrzeża powiadomiono o natknięciu się na niezidentyfikowane zwłoki, lecz żaden posterunek nie potrafił naprowadzić śledczych na trop. Agenci Federalnego Biura Śledczego przeszukali krajowy rejestr zaginionych dzieci. Na próżno.
W świątecznie przystrojonym Waldport zapanowały konsternacja i strach. Nie żyło dwoje dzieci, a nikt nie miał pewności, czy wśród mieszkańców nie czai się zabójca. Kilka osób położyło kwiaty i kartki wzdłuż balustrady mostu na szosie numer 34. Wkrótce całą przeprawę zaściełały bukiety róż, odręcznie napisane liściki, baloniki, ceramiczne aniołki; ktoś zostawił tu nawet dużego, dmuchanego dinozaura Barneya.
Odpowiedzi na kilka pytań udzieliła niejaka Denise Thompson. Kobieta zeznała śledczym, że pilnowała dzieci w sobotni wieczór, 15 grudnia, cztery dni przed znalezieniem zwłok chłopczyka. Zobaczyła w mediach jego zdjęcie. Jej mąż skontaktował się z biurem szeryfa, a wkrótce po odnalezieniu zwłok dziewczynki małżonkowie udali się do kostnicy i zidentyfikowali ofiary.
Poinformowano, że chłopiec nazywał się Zachery Michael Longo; brakowało mu kilku tygodni do piątych urodzin. Dziewczynka, Sadie Ann Longo, była jego młodszą, trzyipółletnią siostrzyczką. Nie trafiono na ślad jeszcze jednej dziewczynki, dwuletniej Madison Jeanne, a także rodziców dzieci – MaryJane Irene, lat trzydzieści cztery, i dwudziestosiedmioletniego Christiana Michaela Longo. Rodzina mieszkała w Newport, dwadzieścia kilometrów na północ od Lint Slough. Byli nowi w tych stronach, przeprowadzili się do Oregonu z Ohio trzy miesiące wcześniej.
Miejsce pobytu trojga pozostałych członków rodziny Longo nie było znane. Nikt nie miał pojęcia, czy żyją, czy też nie. Ale Denise Thompson zeznała jeszcze coś. Oświadczyła śledczym, że tego popołudnia, kiedy znaleziono zwłoki chłopca, jadła obiad z Chrisem Longo. Spotkali się w środę o drugiej – kilka godzin po tym, jak ciało Zachery’ego wypłynęło na powierzchnię Lint Slough – w domu towarowym Freda Meyera. Pracowali tam oboje. Wtedy jeszcze kobieta nic nie wiedziała o odnalezieniu zwłok. Jego ojciec też najwyraźniej nie.
Co więcej, jak zeznała Thompson w biurze szeryfa, podczas rzeczonego obiadu Longo zwierzył się jej, że żona rzuciła go dla innego mężczyzny. Według jego słów, MaryJane zabrała trójkę ich dzieci i wyjechała do Michigan. Wiadomość stanowiła dla Thompson ogromne zaskoczenie; i ona, i jej mąż, zaprzyjaźnieni z państwem Longo, nie zauważyli, żeby między małżonkami było coś nie tak.
Policja natychmiast przeszukała ostatnie znane miejsce zamieszkania państwa Longo, wynajmowane mieszkanie nad Zatoką Yaquina w Newport. Wyglądało tak, jakby rodzina wyprowadziła się nagle. Administrator budynku nie został poinformowany o opuszczeniu lokalu; najemcy zalegali z czynszem. W mieszkaniu pozostały meble, ale lokatorzy zabrali rzeczy osobiste, z wyjątkiem dwóch pluszaków: psów Clifforda i Scooby-Doo, które znaleziono w garderobie. Nie było również należących do wyposażenia telewizora i mikrofalówki. Nie natknięto się na żaden ślad Christiana Longo, jego żony i ich najmłodszego dziecka.
Wiele przedmiotów osobistych rodziny Longo, w tym ubranka dziecięce, rodzinne zdjęcia, kobiece fatałaszki i portfel z prawem jazdy na nazwisko MaryJane Longo, znaleziono w pobliskim śmietniku. Na zdjęciach wszystkie dzieci wyglądały na zdrowe i szczęśliwe.
Nazajutrz po przeszukaniu mieszkania nurkowie sprawdzili wody w pobliżu budynku. Był 27 grudnia; od znalezienia pierwszych zwłok minęło osiem dni. Tuż poniżej drewnianego pomostu, prowadzącego do przystani, gdzie cumowały dziesiątki żaglówek, wydobyto dwie duże, ciemnozielone walizki. W suwak jednej z nich zaplątany był kosmyk ludzkich włosów. W środku, w pozycji embrionalnej, znajdowały się nagie zwłoki MaryJane Longo. Z nosa i ust denatki sączyła się krew zmieszana z wodą. Lekarz sądowy ustalił, że przyczyną śmierci kobiety były obrażenia głowy i uduszenie.
Otwarto również drugą walizkę. W środku znajdowały się ubrania, dwukilogramowy balast nurkowy i zwłoki dwuletniej Madison. Na ciele dziewczynki nie stwierdzono krwi ani widocznych śladów obrażeń. Miała na sobie pieluchomajtki w żabki. Koroner stwierdził, że została uderzona w główkę, następnie uduszona i umieszczona w walizce, którą wrzucono do wody.

3.

Artykuł, powód mojego zwolnienia z „New York Timesa”, dotyczył dziecięcego niewolnictwa i czekolady. Temat przydzieliła mi redakcja. Dostałem komplet materiałów z mieszczącej się w Londynie organizacji humanitarnej Anti-Slavery International, a wśród nich kasetę wideo z filmem dokumentalnym zatytułowanym Niewolnictwo, nakręconym przez dwójkę wysoko cenionych brytyjskich filmowców, Kate Blewett i Briana Woodsa, a wyemitowanym przez brytyjską telewizję.
Z filmu można się było dowiedzieć, że połowa ziarna kakaowego – podstawowego surowca do produkcji czekolady – pochodzi z plantacji w dolinach Wybrzeża Kości Słoniowej w zachodniej Afryce. Na wielu z nich, według autorów, pracują niewolniczo nastoletni i młodsi chłopcy z biedniejszych państw sąsiadujących, jak Mali, Benin i Burkina Faso. Harują od świtu do zmroku, są głodzeni, na noc zamykani na klucz w ciasnych pomieszczeniach, w których nie ma nawet łóżek. Pozbawieni opieki lekarskiej nie dostają pieniędzy. Nierzadko poddawani są chłoście.
„Przed laniem – powiedział do kamery jeden z chłopców – rozbierają nas i zawiązują nam ręce. Rzucają nas na ziemię, a potem biją, biją bardzo brutalnie, dwa razy dziennie, rano i po południu”. Dodał, że zdarzają się przypadki katowania schwytanych zbiegów na śmierć.
W dokumencie informowano, że niemal każda plantacja na Wybrzeżu Kości Słoniowej korzysta z pracy niewolniczej. A bezpośrednią odpowiedzialność za taki stan rzeczy ponosimy my, zjadacze czekolady z bogatych krajów. W jednej ze scen filmu mały chłopiec patrzy obojętnie w obiektyw, a zapytany, co by chciał powiedzieć amatorom czekolady, mówi: „Czerpią przyjemność z tego, co związane jest z moim cierpieniem. Ciężko dla nich haruję, a nie mam z tego żadnych korzyści. Jedzą moje ciało”.
Było to bardzo mocne nagranie, zapadające w pamięć, poruszające niewątpliwie ważny temat. Redakcja poinformowała mnie, że będzie to artykuł z okładki, co oznaczało, że cała historia zostanie nagłośniona. Umowę na wyłączność z „New York Times Magazine” zawarłem stosunkowo niedawno, ale w ciągu ostatniego roku napisałem trzy wiodące artykuły: o szczegółach niefortunnego rejsu łodzi pełnej uciekinierów z Haiti, o życiu grupy palestyńskich nastolatków ze Strefy Gazy i wreszcie o kulisach międzynarodowego czarnego rynku ludzkich organów.
Zanim związałem się z „Timesem”, przez dwanaście lat pisywałem reportaże podróżnicze i artykuły o sporcie. Przez większą część kariery głównym źródłem moich dochodów były teksty zamieszczane w piśmie „Skiing”. Te w „Timesie” przyjęto entuzjastycznie. Centralna Agencja Wywiadowcza zaprosiła mnie do swojej kwatery głównej, żeby porozmawiać o sytuacji na Haiti. Setki ludzi, w tym kongresmeni, napisały listy po ukazaniu się reportażu ze Strefy Gazy. Otrzymałem Nagrodę Livingstone’a w wysokości dziesięciu tysięcy dolarów dla „wybitnego” młodego dziennikarza. Miałem trzydzieści dwa lata, byłem kawalerem, rozpierała mnie energia i odurzało powszechne zainteresowanie. Ochoczo zgodziłem się napisać artykuł na temat niewolnictwa i w czerwcu 2001 roku poleciałem do Abidżanu, stolicy Wybrzeża Kości Słoniowej.
Praktyki niewolnicze niewątpliwie wykorzystywano na tamtejszych plantacjach od dziesiątków lat, ale temat ten, jak to często bywa w dziennikarstwie, akurat stał się modny. Żyzne doliny Wybrzeża Kości Słoniowej najechały chmary reporterów z Francji, Niemiec, Holandii i Mali. „Chicago Sun-Times” już opublikował obszerny materiał, podobnie jak National Public Radio i „News­week”. Autor piszący dla Knight Ridder Newspapers, drugiej co do wielkości grupy prasowej w segmencie dzienników regionalnych w Stanach Zjednoczonych, dopiero co powrócił z Afryki po kilkutygodniowym pobycie.
Jak to zwykle bywa, kiedy kilku dziennikarzy zajmuje się tym samym tematem, powstaje wydeptana ścieżka, obsługiwana przez przewodników, kierowców, a nawet tłumaczy. Wysiada się z samolotu, dzwoni do tak zwanego magika, którego numer dostaje się od kolegi, i wszystko idzie jak z płatka. Sytuacja korzystna dla obu stron. My mamy ułatwioną pracę w niebezpiecznym regionie świata, media zaś – doskonałe źródło dochodów. Szlak na Wybrzeżu Kości Słoniowej prowadził wprost do miasta Daloa, serca upraw kakao, a stamtąd do organizacji reprezentującej dzieci-niewolników w większości przybyłych z Mali, działającej pod nazwą Malijskiego Stowarzyszenia w Daloa.
W stowarzyszeniu działali miejscowi Malijczycy, emigranci. Jego podstawową misją było nagłaśnianie historii ich wykorzystywanych do niewolniczej pracy rodaków. Członkowie organizacji byli niezwykle pomocni. Umówili mnie na rozmowę z kilkoma nastolatkami zbiegłymi z plantacji kakao, chłopcy zaś opowiedzieli o okropnych warunkach pracy, o głodzie i brutalnym biciu.
Wyjaśnili, jak podstępem skłoniono ich do przyjazdu na Wybrzeże Kości Słoniowej, obiecując łatwe, dobrze płatne zajęcie. Opisali przetrzymywanie ich wbrew woli przez właścicieli plantacji, zmuszanie do kopania dołów, sadzenia nasion, usuwania maczetami chwastów przez dwanaście i więcej godzin na dobę, sześć albo i siedem dni w tygodniu. Snuli mrożące krew w żyłach opowieści o laniu bez jakiegokolwiek powodu – batogami, kijami, nawet łańcuchem od roweru. Opowiedzieli mi o swojej wstrząsającej ucieczce, kiedy nocą biegli przez dżunglę, kryli się za dnia, aż dzięki łutowi szczęścia znaleźli bezpieczne schronienie w Stowarzyszeniu Malijskim w Daloa.
Działacze organizacji mówili o powszechnym niewolnictwie, wzywali do uchwalenia nowych przepisów dotyczących pracy dzieci w tej części świata i skuteczniejszego egzekwowania istniejących. Wyjaśnili, że niewolnicy, jeśli nie uda im się zbiec, muszą pracować przez wiele lat, zanim dostaną pozwolenie na powrót. Ponieważ stowarzyszenie wynajmowało autobusy do przewozu uciekinierów lub tych, którzy odeszli, jego członkowie prosili o datki na pokrycie kosztów.

 
Wesprzyj nas