W tym świecie magia wymaga największej ofiary. Są nią ludzkie dusze. Finał magicznej Trylogii Magister autorstwa C.S. Friedman zawita na półki księgarskie 14 marca 2013.


Dziedzictwo królówKamala, młoda dziewczyna, która rzuciła wyzwanie magom, osiągnęła swój cel – opanowała sztukę czarnoksięstwa i jej moc dorównuje teraz najpotężniejszym spośród Magistrów. Choć ci nigdy nie wybaczą jej zachwiania starego porządku rzeczy i zabicia jednego z nich, widmo nadchodzącej wojny każe odsunąć na bok wewnętrzne spory.

W “Dziedzictwie królów” ludzkość czeka ostateczna bitwa z Duszożercami – podobnymi do smoków krwiożerczymi stworami, jeszcze do niedawna odgrodzonymi od południowych krain magiczną barierą, Gniewem Bogów. Mur jednak upadł i na świat ludzi padła groźba totalnego wyniszczenia. Oto kluczowe starcie Drugiej Ery Królów.

Jedna z najlepszych fantastycznych serii nowego milenium.
Pat’s Fantasy Hotlist

Celia S. Friedman (ur. 1957) – amerykańska autorka science fiction i fantasy, zaczynała jako projektantka kostiumów. Debiutowała w 1986 roku powieścią “In Conquest Born”, popularność przyniosły jej space opera “Obcy brzeg”, wyróżniona przez redaktorów “The New York Timesa”, oraz Trylogia Zimnego Ognia, na którą składają się: “Świt czarnego słońca”, “Nadejście nocy” i “Korona cieni”.

“Dziedzictwo królów” to kontynuacja “Uczty dusz” i “Skrzydeł gniewu” składających się na “Trylogię Magister”.

C.S. Friedman
Dziedzictwo królów
Wydawnictwo Prószyński i S-ka
Premiera: 14 marca 2013


Na polu bitwy zaległa cisza.
Skrwawiona ziemia zasłana była trupami; ciała wrogów splatały się ze sobą niczym kochankowie w miłosnym uścisku. Setki, tysiące mężczyzn. Silni i lojalni żołnierze, którzy kiedyś stanowili chlubę narodów, teraz stali się zwykłą padliną. Śmierć pozbawiła ich całej godności, całego sensu istnienia. Przestało mieć znaczenie to, po czyjej stronie walczyli i jak głęboko wierzyli w swoją sprawę. Kruki na pobojowisku miały za nic podobne ludzkie subtelności.

Colivar w milczeniu przechadzał się wśród ciał. Bitwa nie dała mu aż takiej przyjemności, jak się spodziewał. Kiedyś, gdy napuszczał ludzi wzajemnie na siebie, doznawał podniecającego upojenia. Jednak wówczas ta zabawa była dla niego czymś nowym – teraz mu spowszedniała.

Wszyscy ci ludzie zginęli na jego zawołanie lub na zawołanie jakiegoś innego Magistra. Och, myśleli, że umierają w służbie swego króla, że oddają życie sprawie wartej poświęcenia, ale czarnoksiężnicy nie byli aż tak głupi. Nie żyli już przywódcy, którzy wzniecili ten konflikt, nie żyli ich zausznicy. Może również ich dziedzice. Niewykluczone, że to wcale nie przeciwnik Colivara zabił ich wszystkich. Gdy między ludźmi wybuchał konflikt na taką skalę, Magistrowie zlatywali się jak sępy. Czy można dobitniej zademonstrować swoją siłę, niż spychając w chaos cały naród?

Niewielu potrafiłoby oprzeć się takiej pokusie. Gdy myślał o podobnym współzawodnictwie, krew ciągle mu wrzała – ta perwersyjna cecha chyba nigdy w nim nie wygaśnie – ale jego człowiecza dusza, daleka i zraniona, pozostawała zimna. Wydarzenia, jakie kiedyś doprowadzały go do ekstazy, nie miały już tej mocy działania. Czy to oznaczało, że stare rany w końcu się zabliźniają? Że jego człowiecza część, wiele lat temu rozerwana na strzępy przez szaleństwo, powoli się scala? A może po prostu ostatnie fragmenty jego obitej duszy zanikają z wyczerpania, zagłodzone na śmierć przez jego zimne, bezlitosne życie?

Jeśli tak, to czymże się stanie, gdy ostatecznie zanikną? Nieprzyjemne, trudne pytania.
− To się musi skończyć. – W jego rozmyślania wdarł się czyjś głos. – Wiesz o tym.
Nagła świadomość, że tak blisko znalazł się jakiś inny mężczyzna, wyzwoliła w Colivarze najbardziej prymitywny instynkt terytorialny. Odwrócił się gwałtownie, związując tyle ognia duszy, by obronić się przed ewentualną napaścią – albo samemu przypuścić atak – i trzymał go w gotowości, oceniając intruza. Miał do czynienia z Magistrem, to od razu było oczywiste. Świadczyły o tym postawa i ubiór mężczyzny.

W mózgu Colivara zapłonęła nienawiść, pierwotne impulsy gnały w jego żyłach z nieposkromioną siłą. Przegoń intruza! Jeśli nie ucieknie, rozerwij go na strzępy! Gdyby Colivar był słabszym Magistrem, mógłby w tym momencie całkowicie stracić łączność ze swoim ludzkim ego i jak zwierzę rzucić się na intruza. Jeszcze nie zapomniał – przecież było to nie tak dawno – jak to jest, gdy ostrymi jak nóż zębami rozszarpuje się gardło wroga. Usiłował zapanować nad dzikim instynktem, ale jakaś jego część równie mocno chciała mu się poddać.

W końcu jednak z wysiłkiem odzyskał samokontrolę i zdołał sformułować słowa w ludzkim języku.
− Po co tu przyszedłeś? – Głos był obcy dla jego własnych uszu, brzmiał szorstko i niepewnie. – Czego chcesz?
− Porozmawiać z tobą – odparł spokojnie nieznajomy.
Jeśli nawet targały nim te same terytorialne emocje, nie dał tego po sobie poznać. – Tylko tyle.
Magistrowie rzadko kontaktowali się ze sobą. Gdy kończyli nauki i stawali się w pełni niezależnymi jednostkami, rozwijał się w nich silny instynkt terytorialny. Każdy czarnoksiężnik szedł przez życie własną drogą, a gdy te drogi przypadkowo się przecinały, trudno było uniknąć walki o dominację, a wtedy tysiące morati mogły ponieść śmierć. Podczas takiej rywalizacji ginęły całe królestwa. Rycerze i książęta prowadzili wojny z powodów, które tylko im wydawały się osobiste, gdy tymczasem ich serca wyrażały terytorialną obsesję czarnoksiężników, którzy nimi sterowali. Zresztą i tak nie miało znaczenia, w co wierzyli morati – nawet gdyby znali prawdę, nie potrafiliby się przeciwstawić.

Ale ten Magister znalazł się teraz na jego terytorium i Colivarowi w ostatniej chwili udało się powstrzymać natychmiastowy odruch, który kazał mu go zniszczyć. Może ostatnia bitwa wydrenowała z mocy wewnętrzne zwierzę, które w nim mieszkało, i jest szansa na cywilizowaną dysputę? Interesująca okoliczność, warta dalszej analizy.

Wchłonął z powrotem moc, którą przed chwilą związał. W razie potrzeby mógł ją znów błyskawicznie wyzwolić – obcy bez wątpienia o tym wiedział.
− Mów – powiedział ochryple.
Mężczyzna był wysoki i dobrze zbudowany. Wokół oczu miał drobne zmarszczki, a na skroniach siwiznę. Sądząc po wyglądzie, prawdopodobnie dokonał swojego Pierwszego Przejścia w okolicach trzydziestki czy czterdziestki i od tego czasu przestał się starzeć fizycznie. A może był tyczkowatym młodzieńcem lub starym kaleką, a teraz dzięki swej mocy przybrał bardziej atrakcyjną postać. Nie można było tego stwierdzić. Użycie własnej mocy, po to tylko, by określić prawdziwy wygląd, wiek czy inne cechy danego Magistra – uważano za śmiertelną zniewagę.

− Słyszałeś moje słowa? – spytał cicho, lecz tonem zmuszającym do uwagi. Wiedział, że nie musi mówić głośno, by jego przekaz dotarł do rozmówcy. – To się musi skończyć. – Szybkim gestem zakreślił pole bitwy, Colivara, cały dalszy świat. – To wszystko.
− Chodzi ci o… tę wojnę?
− Chodzi mi o to, co powodujemy. O nasze wybryki. Naszą krwawą przemoc. O cenę, jaką morati płacą za nasz bezgraniczny brak umiaru.
− Więc musimy bardziej… – kącik ust Colivara drgnął delikatnie – …liczyć się z innymi?
− Nie. Wystarczy, że zmienimy podejście na bardziej praktyczne.
− Ze względu na morati?
Oczy obcego zwęziły się.
− Kiedyś na całej planecie istniały królestwa. A teraz? Totalny chaos. Barbarzyństwo. Prawie zapomniano o wielkich sprawach i brakuje energii, by je przywrócić. Czy w takim świecie chcemy żyć?
− Nie tylko my spowodowaliśmy, że upadły Pierwsze Królestwa – zauważył Colivar.
− Owszem, ale robimy wszystko, by nie zostały odbudowane. – Oczy obcego, jasne i przejrzyste, miały bladoniebieską barwę arktycznego lodu. Ich widok przywołał wspomnienia, o których Colivar wolałby zapomnieć. – Czy nie chciałbyś znów zobaczyć, jak wznoszą się wielkie wieże? Nie chciałbyś żyć w świecie, jakim cieszyli się Pierwsi Królowie? My żerujemy na śmierci i nigdy sami nie stworzymy takich rzeczy. Naszą obsesją jest destrukcja, jesteśmy zbyt zaślepieni instynktowną, wzajemną nienawiścią. I to nasze szaleństwo ściąga w dół wszystkich morati. Niedługo zupełnie przestaną być zdolni do wielkości. A to będzie strata dla nas wszystkich.

Co za arogancki typ, pomyślał Colivar. Żeby prawić morały innemu Magistrowi, jakby był jego uczniakiem! W innym czasie i miejscu takie zachowanie mogłoby
go doprowadzić do wściekłości. Mógłby nawet stracić panowanie nad sobą i rozmowa zakończyłaby się rozlewem krwi – do tego wzywała go wewnętrzna bestia. Ale kłębiły się w nim również inne emocje, emocje dziwne i niepokojące, świadczące o bardziej ludzkiej naturze. Więc nie pozwolił, by bestia nad nim panowała. Na razie.

Oczywiście, obcy miał rację co do przyszłości ludzkości. Colivar doskonale sobie z tego zdawał sprawę. W pełni rozumiał, co straciła ludzkość. Tęsknił za starym światem i chyba żaden Magister nie pojmował głębi tej tęsknoty. Dobrze znał prawdziwą naturę Magistrów i wiedział, że ludzkość już nigdy nie odzyska swojej poprzedniej wielkości, gdyż Duszożercy dokonali zbyt wielkich zniszczeń. A teraz byli tu Magistrowie. Ludzkość podniosła się z pierwszej plagi, ale druga była znacznie bardziej niebezpieczna.

− Jesteśmy drapieżnikami, a nie opiekunami – stwierdził szorstko.
− I co nam da to rozróżnienie, gdy świat pogrąży się w chaosie? Bo właśnie teraz stacza się w chaos, doskonale o tym wiesz. Może z ran, które mu dotychczas zadaliśmy, wykrwawia się powoli, ale mimo to się wykrwawia. Musimy zatamować krwotok, póki jeszcze da się zaleczyć te rany. Jeśli nie, to nasz własny świat wymknie nam się z rąk i nie zdoła go odbudować całe istniejące czarnoksięstwo.
− Zależy ci na morati – stwierdził wyzywająco Colivar.
Nie żeby wierzył, że obcemu rzeczywiście leży na sercu los morati, ale chciał w nim pobudzić wewnętrzną bestię i zaskoczyć go. Oskarżenie Magistra o to, że ma ludzkie uczucia, było poważną zniewagą. Był ciekaw, jak ten zareaguje.
Ale obcy przyjął to z kamienną twarzą.
− A ty, Colivarze, byłeś kiedyś gotów za nich umrzeć. Przynajmniej tak sugerują legendy. Czy to prawda? Czy dobro zwykłych ludzi tak wiele kiedyś dla ciebie znaczyło?
Wspomnienia – prawdziwe wspomnienia – wychynęły z ciemności, gdzie zakopał je dawno temu. Zostały rozerwane na strzępy przez szaleństwo i zdławione latami zapomnienia, ale choć zniszczone i chaotyczne, nadal potrafiły wstrząsnąć nim do głębi.

Odwrócił twarz od obcego – nie chciał spotkać jego wzroku – i spojrzał na pole bitwy, nad które zleciały się już kruki i zaczęły dziobać ciała poległych. Niektórzy żołnierze nadal żyli, ale byli zbyt ciężko ranni, by odegnać ptaki. Colivar wiedział, że bliżej mu do tych kruków niż do morati. Akceptował ten stan rzeczy. Bestia, która w nim siedziała, nie pozwoliłaby na nic innego. Kiedyś, dawno temu, próbował to zanegować, udawać, że nadal jest człowiekiem, ale teraz ta bestia była częścią jego duszy, zespolona z nim z jego własnej woli − i niełatwo było ją przegnać.

Gdybyś znał prawdziwe źródło naszej mocy, nie zadawałbyś takich pytań, pomyślał, a głośno odparł:
− Kiedyś mógł istnieć morati o imieniu Colivar, który martwił się o ten świat. – Starał się mówić neutralnym tonem, by obcy nie domyślił się, jaki wir emocji wywołały jego słowa. – Może nawet był gotów ofiarować za to własne życie. Ale ten człowiek nie żyje. − Odwrócił się z powrotem do intruza. – Jesteśmy tym, czym jesteśmy. I całe czarnoksięstwo świata nie może tego zmienić.
− Nie może – przyznał obcy. Colivar nie mógł znieść jego spokoju. Czy u tego człowieka wewnętrzne zwierzę było słabsze niż u niego, czy tylko bardziej zdyscyplinowane? Zawsze zastanawiał się nad doświadczeniami innych czarnoksiężników. Czy ich zmagania wewnętrzne były mniej gwałtowne niż u niego, ponieważ byli bardziej oddaleni od źródła? Czy może po prostu lepiej się z nimi kryli? – Czarnoksięstwo nie może tego zmienić.
− A więc co?
− Coś mocniejszego od czarnoksięstwa. Paradoksalnie morati lepiej rozumieją wartość tego… ale my już zapomnieliśmy. – Obcy dał Colivarowi chwilę do namysłu, a potem powiedział bardzo cicho: – Prawo.

Colivar odetchnął gwałtownie.
− O co ci chodzi? O zasady potyczek?
– Nie. To przydatne w czasie wojny. Tu chodzi o coś podstawowego. Bardziej pierwotnego. Coś, co pomaga powściągnąć nasze mroczne instynkty, gdy te dają o sobie znać, tak by otwarta wojna nie była więcej konieczna. A przynajmniej… – Ironiczny uśmiech przemknął po jego twarzy. – Nie tak często.
− Nie jesteśmy morati – odparł ostro Colivar.
− Nie. Ale to nie znaczy, że nie możemy czerpać z ich osiągnięć. Zasady prawa… to różni morati od zwierząt. Może to samo da się zastosować również w naszym przypadku.
Ale bestia w Magistrze stanowi część jego duszy, pomyślał Colivar ponuro. Oddziel te dwie części, a zniszczysz obie połowy. Intruz oczywiście tego nie rozumiał. Zresztą inni Magistrowie również tego nie pojmowali. A Colivar nie zamierzał im tego wyjaśniać.
− Jak proponujesz egzekwować te prawa? – spytał.
Próbował skoncentrować się na słowach obcego, a nie na wspomnieniach, które one wywołały. – Jaki rodzaj władzy twoim zdaniem zaakceptowaliby Magistrowie?
− Konieczna byłaby wspólna zgoda.
Colivarowi odebrało mowę.
− Porozumienie… nas wszystkich? – wyjąkał w końcu. Obcy skinął głową. − Nawet morati nie są zdolni osiągnąć takiej jednomyślności.
− Jesteśmy chyba wspanialsi od morati? – zapytał z ironią w głosie mężczyzna.
Colivar zdumiony pokręcił głową.
− Niektórzy nazwaliby cię szaleńcem za samo sugerowanie takich rzeczy.
− Ja wolę nazwać się realistą.
My, Magistrowie, nie jesteśmy nawet w stanie rozmawiać ze sobą twarzą w twarz, bo zwierzęce instynkty przejmują nad nami kontrolę. Jaki rodzaj prawa masz na myśli? Jak proponujesz ukarać tych, którzy je złamią? Słowa zamarły niewypowiedziane na ustach Colivara. Szaleńcza sugestia poruszyła w nim głębokie struny. Struny ludzkie. I przez chwilę – przez jedną krótką chwilę – jego wewnętrzna bestia ucichła i mógł myśleć z niespodziewaną jasnością.
− To twoja idea? – wydusił w końcu.
Obcy pokręcił głową.
− Nie tylko moja. Ale nieliczni potrafią rozpowszechnić informacje tak skutecznie jak ja. Więc zgłosiłem się na ochotnika. To zadanie wymaga… – słaby uśmieszek wykrzywił mu usta… – nadzwyczajnej samokontroli.

A jeśli wszyscy inni włączą się do tego projektu i tylko ja jeden zostanę z boku?, pomyślał nagle Colivar. Nieoczekiwanie wyraźnie sobie uświadomił, jak wielka przepaść dzieli go od reszty kasty. Czy gdyby obcy znał tę prawdę, przyszedłby do niego z tą samą propozycją? I czy w ogóle chciałby, żeby Colivar przyłączył się do projektu?
− To zajmie bardzo dużo czasu – wyraził wątpliwość.
− Może. Ale przecież czas to jedna z tych rzeczy, które mamy w nadmiarze.
− A ostatecznym celem jest…? Zebrać nas wszystkich w jedno wielkie zgromadzenie, żebyśmy wypracowali zestaw zasad? – Roześmiał się gardłowo. − Rozerwalibyśmy się nawzajem na strzępy, nim napisano by pierwsze słowo.
− Och… – Po twarzy obcego przebiegł zimny i pozbawiony humoru uśmiech. – Ale rozumiesz, to różnica między tobą i mną. Ja wierzę, że Magistrowie potrafią wznieść się ponad swoje krwiożercze instynkty, jeśli są przekonani, że tak należy. Może pewnego dnia, jeśli wykażemy dostateczną determinację, niektórzy z nas spotkają się jak ludzie cywilizowani, by przedyskutować wspólne sprawy, nie dając przy tym dojść do głosu mrocznym instynktom. To by dopiero była zadziwiająca rzecz, prawda?

− Rzeczywiście wierzysz, że to wszystko będzie możliwe dzięki ustanowieniu zbioru zasad? – W głosie Colivara pobrzmiewała ironia.
− Nie chodzi o to, Colivarze, że samo prawo będzie miało moc – odparł obcy uroczystym tonem – tylko o to, jak my musielibyśmy się zmienić, by je ustanowić.
Kruki krakały w oddali. Któryś spośród poległych jęknął cicho. Colivar zamknął oczy i skoncentrował się na odgłosach, usiłował uspokoić burzę emocji, która rozpętała się w jego duszy. Miał wrażenie, że stoi na rozdrożu i zagląda w ciemność, próbując rozpoznać teren, by wybrać właściwą drogę. Ale obie ścieżki zakrywała mgła i nie można ich było rozróżnić. Trzeba kroczyć naprzód ze ślepą wiarą albo się wycofać.

Jego oceny własnej mocy – własnej duszy! – zostały podważone przez tego mężczyznę. A jeśli te oceny od początku były niesłuszne? Jeśli inni czarnoksiężnicy − urodzeni w mniej skomplikowanych czasach − lepiej rozumieli, jaki jest ich prawdziwy potencjał? Jeśli rzeczywiście potrafią dokonać zmian? A jeśli on, jako jedyny z Magistrów, nie mógłby uczestniczyć w tych zmianach? Ta myśl mroziła go do głębi. Gdyby jednak ten szalony plan się powiódł, to jakiż jest w nim potencjał! Nie tylko dla społeczności Magistrów – o ile można ich nazwać społecznością – ale również dla wewnętrznej walki Colivara. Znów mógłbym być ludzki, myślał ze zdumieniem. To marzenie musiał porzucić dawno temu. Teraz jednak rzucono mu wyzwanie, żeby na nowo rozważył możliwość jego realizacji. Choć pomysł ten był niemal zbyt szalony, by go analizować.

Z oddali dobiegło krakanie. Colivar potrząsnął głową, jakby mógł w ten sposób poukładać myśli.
− Czego ode mnie chcesz? – spytał wreszcie.
Obcy zachowywał do tej pory kamienną minę, ale teraz jego twarz wyraźnie się odprężyła i było jasne, że wcześniej nie miał pewności, jak potoczy się ta rozmowa. Albo kto wyjdzie z niej żywy, gdyby zboczyła na mniej cywilizowane tory.
− Tylko twojej opinii, że gra jest warta świeczki. Że gdy będziemy wchodzić na następny etap, zastanowisz się, czy nie odegrać aktywnej roli. Oczywiście nikt nie jest w stanie przewidzieć, co zdołamy osiągnąć, ale będziemy się starać, a twoje poparcie dużo by dla nas znaczyło.
Colivar uniósł brwi.
− Nie próbuj mi schlebiać – rzucił ponuro. – To trik morati.
Obcy wzruszył ramionami.
− Nasza kasta liczy się z twoimi opiniami. To nie pochlebstwo, tylko szczera prawda.
− Bo jestem bardziej niszczycielski od innych?
− Bo masz większą wiedzę. – Szafirowe oczy błysnęły. – Choć trzymasz ją blisko piersi.

Colivar głęboko wciągnął powietrze. W jego piersi mieszkała dusza bestii; czekała w napięciu. Czy inni Magistrowie czuli się podobnie, jakby zawsze zmagały się w nich dwie połówki: ludzka i mroczna – zwierzęca? A może uważali, że ich gwałtowne terytorialne popędy to tylko ludzkie emocje, które zbłądziły? Żadnego Magistra nie można było o to spytać; takich spraw nie dyskutowano.

Zawsze uważał ich ignorancję za słabość. Ale może właśnie ona otworzy dla nich drzwi w sferze, w której jego własna wiedza o przeszłości je zamknęła.
− Dobrze. – Sztywno skinął głową. – Gdy wszyscy Magistrowie zgodzą się na taki bieg spraw, gdy zbiorą się razem, by ustalić, jaki rodzaj praw chcą ustanowić, wtedy ja również tam przybędę. – Słaby uśmieszek igrał mu na ustach. – I postaram się nie pozbawić ich wszystkich życia.
Obcy skłonił się z szacunkiem.
− Nie możemy prosić o więcej.
I odwrócił się, by odejść – co samo w sobie było najsilniejszą deklaracją intencji, jaką mógł wyrazić Magister. Przecież nie wiedział, czy Colivar nie zaatakuje go od tyłu. Jednak świadomie zaryzykował. Czy kierował nim optymizm, czy naiwność? A może jedno i drugie?
− Zaczekaj – powiedział Colivar. Obcy odwrócił się ku niemu. − Znasz moje imię, ale nie podałeś mi swojego. – Uniósł brew. – Czy to na pewno dobry początek współpracy?
Zimne niebieskie oczy patrzyły na niego uważnie. W każdym imieniu – nawet tym, którego używano publicznie – była moc. A znacznie większą siłę miało imię, gdy zostało wypowiedziane bezpośrednio przez osobę, która je nosiła. Niewielu Magistrów zdobyłoby się na taki gest.

Udowodnij, jak bardzo zależy ci na tym projekcie, pomyślał Colivar. Udowodnij, jak bardzo chcesz go zrealizować.
− Ramirus – odparł obcy. – Nazywam się Ramirus.
W oddali rozległo się krakanie kruków, gdy mężczyzna odwrócił się i ruszył w sobie tylko znanym kierunku. Colivar nie zatrzymał go więcej.

 
Wesprzyj nas