„Ścieżki północy”, opowiadając o okrucieństwach wojny i jej konsekwencjach, nie przynoszą łatwych wniosków. To wielogłosowa opowieść o zagadce śmierci i miłości, o człowieczeństwie, o zniszczeniach, jakie wojenna trauma zostawia w ludziach.


Powieść nagrodzona Nagrodą Bookera za rok 2014 opowiada o mało znanej polskiemu czytelnikowi części historii II Wojny Światowej. Pochodzący z Tasmanii Richard Flanagan rozrysowuje przed naszymi oczami losy australijskich żołnierzy, którzy dostali się do japońskiej niewoli i mają za zadanie zrealizować pomysł cesarza: wybudować kolej łączącą Tajlandię z Birmą. Nazywano ją Koleją Śmierci, ze względu na to, że przy tym projekcie zginęło ponad 100 tysięcy ludzi.

Jednym z ocalałych australijskich żołnierzy był ojciec Richarda Flanagana (więzień 335, któremu książka została dedykowana). W Polsce wcześniej ukazała się bardzo dobrze odebrana na świecie „Williama Goulda księga ryb” tego autora, przedstawiająca historię kolonii karnej na tasmańskiej wyspie, która zamienia się w piekło na skutek rządów na wpół obłąkanego komendanta.

„Ścieżki północy” w Australii wywołały narodową dyskusję o niechętnie poruszanych wydarzeniach z historii II Wojny Światowej. Dostanie się do niewoli japońskiej było postrzegane jako hańba dla australijskich żołnierzy. Książka jest jednak nie tylko kroniką historycznych wydarzeń, to przede wszystkim wielogłosowa opowieść o wojnie, o zagadce śmierci i miłości, o człowieczeństwie, o zniszczeniach, jakie trauma wojenna zostawia w ludziach.

Co ciekawe, poznajemy perspektywę zarówno oprawców, jak i ofiar. Główny bohater, Dorrigo Evans, chirurg, trafia do obozu jeńców budujących kolej pod okrutnym nadzorem japońskich żołnierzy. Z czasem zostaje dowódcą Australijczyków i walczy o ocalenie dla swoich towarzyszy. Przejmujące, naturalistyczne opisy nędzy ich życia, głodu, tropikalnych chorób (pracują w dżungli na terenie obecnej Tajlandii), stopniowego wyniszczenia, brutalnej przemocy stosowanej przez nadzorców pozwalają z bliska poznać życie i śmierć żołnierzy. Równolegle Flanagan wnika też w tok myślenia i sposób bycia japońskich wojskowych, którzy są przekonani o słuszności wysyłania chorych, wynędzniałych ludzi do pracy ponad siły, bicia ich za każde nieposłuszeństwo i brak „japońskiego ducha”. Celem jest przecież spełnienie życzenia cesarza, bez względu na okoliczności.

Codzienność życia żołnierzy została opisana bez patosu, w powieści wojna to nie tylko w wielka historia, ale i zwykłe, przyziemne wydarzenia, żarty. Poczucie humoru jest tym, co można ocalić ze swojego człowieczeństwa, kiedy już nie ma się nic. Dorrigo Evans, główna postać w tym pesymistycznym pejzażu, trwa wspominając przypadkowe, ale znaczące w skutkach, spotkanie z pewną kobietą. Historia niespełnionej miłości z jednej strony kontrastuje z wojennymi wątkami, a z drugiej podobnie jak one odnosi się do wielkich pytań o to, co nadaje sens istnieniu. Czy są to tylko złudzenia?

Historia niespełnionej miłości z jednej strony kontrastuje z wojennymi wątkami, a z drugiej podobnie jak one odnosi się do wielkich pytań o to, co nadaje sens istnieniu.

Poezja na różnych poziomach przesyca tę książkę, podobnie jak poczucie głębokiego absurdu. Najlepszym wyrazem tego zjawiska jest rozmowa japońskiego pułkownika Koty i majora Nakamury o zamiłowaniu do tradycyjnej poezji haiku odbywana w trakcie ścinania głów jeńców. Również język, którym posługuje się autor niejednokrotnie zaskakuje poetyckością i głębią obserwacji odnoszących się do podstawowych kwestii ludzkiej kondycji, zaś tytuł książki pochodzi od zbioru haiku XVII-wiecznego japońskiego poety Bashō Matsuo.

„Ścieżki północy”, opowiadając o okrucieństwach wojny i jej konsekwencjach, nie przynoszą łatwych wniosków na temat świata, w którym coś się złamało, rzeczywistości traumy niesionej przez pokolenia. W tym aspekcie doświadczenie wojny jest podobne bez względu na szerokość geograficzną. Można przeglądając się w nim dotrzeć do tego, co kryje się w naszej duszy.Agnieszka Grzegorzewska

Richard Flanagan
Ścieżki Północy
Przekład: Maciej Świerkocki
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 8 października 2015


20

Dzień mijał, robiło się chłodniej i żołnierze myśleli, że tutaj przynajmniej nie muszą pracować. Będą mogli odpocząć przez kilka minut, czy ile to tam potrwa, a odpoczynek zawsze jest potrzebny, najbardziej na świecie, prawie tak jak jedzenie. Mimo to wcale nie chcieli tutaj być.
Stali na środku placu, około stu jeńców, którzy wykonywali lżejsze prace i których zgromadzono tego wieczoru, żeby zobaczyli, jak „Brudas” Gardiner, żołnierz, który litował się nad zmokniętymi małpami, będzie bity przez Warana za wykroczenie, którego nie popełnił. Liczba więźniów powoli jednak rosła, bo strażnicy kazali jeńcom, wracającym z pracy na kolei, dołączyć do tego ponurego zgromadzenia.
Kiedy Waran się zmęczył, wystąpiło dwóch innych strażników, żeby kontynuować jego dzieło. Z dżungli powiałona moment owocowym, wilgotnym zapachem, przypominającym niektórym więźniom sherry, Boże Narodzenie, spędzane w gronie rodziny, i krem trifle, jaki robiły ich matki. Pierwszy strażnik bił Gardinera po twarzy, drugi w korpus, a część więźniów w tym czasie starała się być szczęśliwa we wspomnieniach pieczonej dyni, puddingu rodzynkowego i piwa, którym kiedyś spłukiwali całe to jedzenie. I chociaż wspomnienie bicia Gardinera nosili w głowach aż do swojej śmierci, która miała nastąpić sześć dni albo siedemdziesiąt lat później, to przecież wtedy nie mogli nic na to poradzić i dlatego traktowali je tak, jak spadający kamień albo początek burzy. To bicie po prostu było i, chcąc je jakoś znieść, należało myśleć o czymś innym.
„Barania Głowa” Morton powoli i ostrożnie, żeby nie zwracać na siebie uwagi, bo nie wolno było im się ruszać, dłubał palcami stóp w błocie i znowu był murarzem, jak przed wojną; kładł fundamenty pod dom. Jimmy Bigelow przesuwał czubkiem kciuka po palcu wskazującym, a ten wyjątkowo delikatny dotyk przeniósł go do łóżka, w którym szeptały do niego kobiece palce, przesuwając się wzdłuż jego uda. Przypomniał sobie cudowny puszek pod nosem swojej partnerki, kiedy przyciągnęła go do siebie i pocałowała.
Dziesięć minut później, kiedy Waran odpoczął i chyba wyczuł brak zainteresowania z ich strony, kazał wszystkim jeńcom zrobić sześć kroków do przodu. Teraz słyszeli zarówno uderzenia pięściami, jak i otwartą dłonią, choć były to odgłosy głuche i stłumione. Teraz nie mogli już nie patrzeć na niemal nagiego człowieka bitego przez umundurowanych strażników. Na zmokniętej, opuchniętej twarzy Gardinera za każdym razem, kiedy strażnicy uderzali go pięściami albobambusowymi kijami, pojawiał się wyraz niezwykłego zdumienia.
Pomocy, jęczał Gardiner. Pomóżcie mi!
A może jego przerywane krzyki po prostu tak brzmiały. Słyszeli każdy dziwny, wymęczony oddech Gardinera — po trosze rzężenie, po trosze krwawy gulgot, a niekiedy stęknięcie — którego ciało starało się za wszelką cenę przetrwać bicie, a z tej bliskiej odległości nie dało się już nie dopuścić żadnego dźwięku do świadomości. A jednak więźniowie nadal nic nie słyszeli.
„Jaszczur” Brancussi próbował zobaczyć twarz Maisie. Każdego dnia z uwielbieniem przyglądał się jej rysunkowi autorstwa Hendricksa, ale kiedy starał się ujrzeć coś więcej, przypomnieć sobie ją całą, wszystko się rozmywało. Często fantazjował o Mae West, a wspomnienie Maisie stawało się coraz słabsze. Mimo to, gdy bicie ciągnęło się dalej, zrozumiał, że miarą jego życia jest teraz zdolność do uwierzenia w coś — wszystko jedno, w co — byle nie w to, co właśnie działo się na jego oczach.
A zatem widzieli, co się dzieje, i nie widzieli; słyszeli, ale nie słyszeli; wiedzieli, wiedzieli wszystko, ale starali się nie wiedzieć nic. Czasami jednak przez moment przyglądali się biciu na skutek sztuczek bijących, na przykład kiedy Waran znalazł szczapę drewna tekowego i rzucił nią Gardinerowi w głowę albo gdy zaczął go walić bambusowym kijem grubości swojego ramienia, jak gdyby ten jeniec był wyjątkowo brudnym dywanem. Jeden cios za drugim — maska potwora na twarzy potwora.
Więźniowie byli strasznie głodni, więc coraz częściej myśleli też o wieczornym posiłku, który choć bardzo skąpy, jednak był prawdziwy i czekał na nich, a bicie odbierało im przyjemność jedzenia. Przez cały dzień pracowali tylkoo kulce kleistego ryżu. Harowali w deszczu i upale. Kruszyli skały, wynosili ziemię, wycinali i odciągali olbrzymie tekowe drzewa i bambusy. Z obozu do pracy musieli przejść siedem mil, ale nie mogli nic zjeść, dopóki bicie się nie skończy albo dopóki Gardiner nie umrze i w głębi duszy było im wszystko jedno, co się stanie, byle koniec nastąpił jak najszybciej.
Z Linii chwiejnym krokiem wracało coraz więcej żołnierzy, liczba jeńców urosła do dwustu, a potem do ponad trzystu. Nowi też musieli patrzeć, jak strażnicy znęcają się nad jednym z nich, nad takim samym żołnierzem jak oni, i nikt nie mógł powiedzieć ani zrobić nic, aby zmienić ten niezmienialny bieg wydarzeń.
Chcieli rzucić się na strażników, chwycić Warana i tamtych dwóch, pobić ich do nieprzytomności i roztrzaskać im czaszki, żeby wypłynęły im z nich wodniste mózgi, przywiązać ich do drzew i wbijać im w bebechy ich własne bagnety, owinąć ich jeszcze żywych niebiesko-czerwonymi naszyjnikami z ich własnych flaków, żeby do tych strażników chociaż trochę dotarło, jak bardzo ich nienawidzą. Myśleli o tym, po czym doszli do wniosku, że nie mogą tak myśleć. Ich wynędzniałe, nijakie twarze stawały się tym bardziej wynędzniałe i nijakie, im dłużej trwało bicie. A potem ci ludzie, niebędący ludźmi, te istoty ludzkie, niezdolne do bycia istotami ludzkimi, usłyszały znajomy krzyk:
Byoki!
Kiedy się odwrócili i ujrzeli nadbiegającego ku nim Dorriga, w ich serca natychmiast wstąpiła otucha. Dorrigo zahaczył owrzodzoną kostką o kępkę ściętych bambusów i krzyknął jeszcze głośniej:
Byoki! Byoki!
Ale Waran całkowicie zignorował australijskiego dowódcę, a inny strażnik wepchnął Dorriga do pierwszego szeregu jeńców, bo przez plac apelowy szli już major Nakamura i porucznik Fukuhara, żeby zobaczyć, jak przebiega wymierzanie kary.
Dorrigo wystąpił z szeregu i zaczął prosić japońskich oficerów, żeby nakazali przerwać bicie. Niektórzy żołnierze zauważyli, że Nakamura skłonił mu się lekko, z szacunkiem uznając wyższy stopień Australijczyka, a ich pułkownik nie odwzajemnił ukłonu, co prawdopodobnie zirytowało Japończyków.
Usłyszeli, jak Dorrigo mówi: Ten człowiek jest ciężko chory. Potrzebuje wypoczynku i leków, a nie bicia.
Lecz bicie trwało dalej.

21

Nakamura kołysał się na piętach i słuchał. Swędziało go całe ciało, zaschło mu w ustach, był rozgniewany i niespokojny. Potrzebował shabu, chociaż jednej tabletki. Przyglądanie się bitemu więźniowi nie sprawiało mu żadnej przyjemności, ale co można zrobić z takimi ludźmi? Co? Dobrzy i łagodni rodzice wychowali go na dobrego i łagodnego człowieka.
Ból, jaki sprawiało mu cierpienie, które nakazał zadać temu jeńcowi, dowodził, jaki jest dobry i łagodny. Bo czy gdyby taki nie był, to czy odczuwałby ból? Właśnie dlatego, że jest dobrym człowiekiem — a Nakamura rozumiał swoją dobroć jako posłuszeństwo, szacunek i bolesny obowiązek — nakazał ukarać więźnia.
Bicie służyło bowiem ogólniejszemu pożytkowi. Przez noc ich zadanie, polegające na zakończeniu robót na tym odcinku kolei, stało się znacznie trudniejsze. A ponieważ jeńcy byli dzisiaj wyjątkowo oporni, strażnicy zaś wyczuli to i stali się niespokojni, ukaranie więźnia pomagało przywrócić autorytet strażnikom, natomiast Australijczykom przypominało o ich świętym obowiązku.
Do tego dochodziła sprawa pułkownika Koty, który ujawnił nieobecność kilku jeńców i w ten sposób okrył hańbą jego, Nakamurę, i wszystkich inżynierów oraz strażników, którymi dowodził. Kara dla Gardinera nie była kwestią winy, lecz honoru. Major nie miał wyboru: człowiek istnieje dla cesarza i kolei, będącej zresztą wcieleniem cesarskiej woli.
Jeżeli nie, to znaczy, że nie ma powodu, by żyć, a nawet umrzeć.
Fukuhara powiedział mu, że ten australijski pułkownik znowu gadał coś o lekarstwach. O jakich lekarstwach?, myślał Nakamura. Dowództwo nie przysyłało im niczego — żadnych maszyn, żywności, a już na pewno nie lekarstw, tylko kilka starych, połamanych narzędzi ręcznych i niemożliwe do wykonania rozkazy, by w tej zielonej dżungli zbudować cud z niczego. I przysyłali im Koreańczyków. Bezużytecznych Koreańczyków. Nic dziwnego, że nie wykorzystywano ich na pierwszej linii frontu. Nie można im było zaufać nawet jako strażnikom australijskich więźniów. Zresztą on też potrzebował lekarstwa. Potrzebował shabu. Bo jeśli nie uda mu się dokończyć budowy tego odcinka kolei na czas, to będzie musiał zabić się ze wstydu. Nie chciał popełnić samobójstwa, ale nie będzie mógł wrócić do ojczyzny, jeżeli zawiedzie cesarza. Stać go na to, żeby wypełnić rozkaz. Lecz żeby zrobić to, co trzeba było zrobić w ciągu najbliższych godzin, potrzebował trochę shabu.
Bicie trwało dalej, a Nakamura zauważył, że koreański sierżant wkłada mniej siły w ciosy, i ten brak stanowczości ogromnie go zirytował. Koreańczycy to… no, to Koreańczycy, a ten po prostu nie wykonywał należycie swojej pracy. Może był zmęczony, ale to żadne usprawiedliwienie. Nakamura nakazał wykonać karę, rozkaz był konieczny i uzasadniony, a jednak strażnik wydawał się nie traktować go poważnie.
Fukuhara dalej tłumaczył słowa australijskiego pułkownika, który twierdził, że więzień nie jest niczemu winien i z powodu złego stanu zdrowia został odesłany do szpitala przez jednego ze strażników, a Nakamura wciąż stał, swędziało go całe ciało, tracił czas i patrzył, jak Koreańczyk ledwie trąca jeńca niczym piórkiem. Więzień sprawiał wrażenie zamroczonego, ale wciąż udawało mu się przyjmować słabe uderzenia strażnika na korpus. Kiedy bity się chwiał, Nakamura odnosił wrażenie, że robi to po to, by kiwać się i kołysać w rytm ciosów zadawanych bambusowym kijem, a strażnik nie robił nic, żeby skończyć z tą farsą. Więzień drwił sobie z kary. Gniewało to Nakamurę i całe ciało swędziało go jeszcze bardziej — po prostu musiał zdobyć skądś tabletkę shabu. Tylko jak długo jeszcze będzie musiał na nią czekać, oglądając taką nieudolność, taką głupotę?
Australijski pułkownik zmienił taktykę i teraz, by skończyć z biciem, argumentował, że nadszarpnięto jego autorytet. Fukuhara powiedział majorowi, że Australijczyk twierdzi, że koreański sierżant zupełnie go zignorował — jego, pułkownika i dowódcę jeńców — gdy ten się do niego zwrócił, podkopując w ten sposób jego rangę i honor.
Nakamura odwrócił się gwałtownie do Fukuhary. Skończy już z tą karą i wszyscy będą mieli to za sobą — było to kiepskie przedstawienie, ale spełniło swój cel. Jednak kiedy Nakamura się odwrócił, nadepnął lewą nogą na wiecznie rozwiązaną taśmę od onucy, jego prawa noga wykręciła sięw miejscu, a kiedy spróbował podnieść lewą nogę, potknął się o prawą i runął jak długi w błoto.
Nikt nie odezwał się ani słowem. Bicie na moment ustało, a potem, kiedy japoński major z trudem wstał, rozpoczęło się na nowo. Bok nogawki spodni Nakamury był upaćkany błotem; major miał też brudną koszulę.
Przyglądając się twarzom wrogów i sojuszników, Nakamura boleśnie zdawał sobie sprawę, że wszyscy widzieli jego upokarzający upadek. Więźniowie. Koreańczycy. Koledzy oficerowie armii japońskiej. Miał dość. Był zmęczony. Na nogach od trzeciej rano. Czekało go jeszcze dużo roboty, dzień już dogasał, a budowa kolei opóźniała się bardziej niż kiedykolwiek. Upokorzony, wściekły i ubłocony Nakamura spostrzegł stos narzędzi, odrzuconych przez więźniów. Nagle rozjaśniło mu się w głowie. Zrozumiał, o co chodzi temu nieznośnemu Australijczykowi — bo poczuł jako oficer, że został obrażony. I Nakamura zrozumiał, jak może rozwiązać jego i własny problem.
Podszedł do stosu narzędzi, wziął drzewce od kilofa, zważył je w dłoni i trzymając je niczym kij bejsbolowy, minął australijskiego pułkownika, podchodząc prosto do bijącego więźnia Koreańczyka. Kazał mu stanąć na baczność, a potem rozstawił nogi, wziął zamach i niczym samurajskim mieczem uderzył Warana mocno w lewą nerkę.
Koreańczyk jęknął, zachwiał się, prawie upadł i tylko z najwyższym trudem udało mu się stanąć znów w postawie zasadniczej. Nakamura podniósł stylisko wysoko nad głową i wymierzył Waranowi potężny cios w kark. Zakończył uderzeniem na odlew w głowę, z boku, i wtedy strażnik opadł na kolano. Nakamura krzyknął coś do niego po japońsku, rzucił mu drzewce w głowę, podszedł z powrotem do Dorriga i ukłonił się. Dorrigo machinalnie odwzajemnił ukłon. Nakamura mówił cicho. Fukuhara przetłumaczył Australijczykowi, że strażnik został ukarany za swoje bezczelne zachowanie wobec pułkownika, i teraz kara dla więźnia będzie trwała dalej.
Tymczasem Waran wstał, wziął stylisko, podszedł chwiejnie do Gardinera, złapał równowagę, po czym podniósł kij wysoko i opuścił go na plecy jeńca ze zdwojoną energią. Kiedy Gardiner upadł na kolana i usiłował wstać, Waran kopnął go prosto w twarz.
Australijski pułkownik znów zaczął protestować, ale Nakamura machnięciem ręki odprawił swojego tłumacza.
– To nie jest kwestia winy, powiedział znużonym głosem.
Unikom Gardinera brakowało już wdzięku, kiedy jego wychudzone, nagie ciało starało się odzyskać siły, skoordynować ruchy i odsunąć się w porę, aby uchronić się przed kolejnym uderzeniem. Już źle obliczał rytm. Kiedy wstał, bambusowy kij trafił go z boku w twarz. Głowa mu odskoczyła, Gardiner sapnął i zatoczył się do tyłu, starając się nie upaść, ale ruszał się coraz bardziej niezgrabnie. Potknął się i runął na ziemię.
Potem strażnicy kopali go na zmianę, a Nakamura mruczał pod nosem haiku autorstwa Bashō. Fukuhara spojrzał na niego pytająco.
– Tak, powiedział Nakamura. Przetłumacz mu.
Porucznik wciąż patrzył na swojego dowódcę.
– On lubi poezję, powiedział Nakamura.
– Po japońsku to bardzo piękny wiersz, odparł Fukuhara.
– Przetłumacz.
– Ale po angielsku chyba nie.
– Przetłumacz.
Wygładzając ręką nogawkę swoich spodni, Fukuhara zwrócił się do Australijczyka. Wyprostował się, dlatego jego szyja zdawała się jeszcze dłuższa, i podał pułkownikowi swoje tłumaczenie:
Świat cierpienia…
Jak wiśnia kwitnie,
to kwitnie.

 
Wesprzyj nas