Historia świata Zachodu od Magellana do Ronalda Reagana!

Ferguson CywilizacjaNakładem Wydawnictwa Literackiego w lutym 2013 roku ukazała się porywająca książka przedstawiająca historię cywilizacji zachodniej od XV wieku po współczesność. Napisana przez Nialla Fergusona, autora bestsellerowych książek historycznych, wymienianego w gronie stu najbardziej wpływowych osób na świecie, przedstawia Zachód, i w jego kontekście także inne cywilizacje, z lotu ptaka.

Fergusona interesuje, jak to się stało, że biedna, brudna, prymitywna (poza nielicznymi wyjątkami) Europa, podzielona na królestwa, księstwa i hrabstwa – zdominowała świat, narzucając normy kulturowe, religijne i obyczajowe.

A chodzi o świat, w którym wszelkie predyspozycje do odegrania roli hegemona miały najpierw Chiny (aż do XV wieku właśnie, gdy się zamknęły i wycofały z kontaktów zewnętrznych, nie decydując się na eksport swojej kultury), a następnie świat arabski – od VII wieku aż do wiktorii wiedeńskiej.

Zachód Fergusona przegląda się w także w innych kulturach – w Afryce, którą kolonizował, w Ameryce, którą zdominował, osiągając szczyt “europejskości” w wydaniu zachodnim.

Wątek polski (pojawiamy się bodaj jako jedyni z narodów Europy Środkowej) jest wyeksponowany w dwóch newralgicznych momentach: podczas zwycięstwa nad Turkami pod Wiedniem w 1683 roku i odparcia bolszewików pod Warszawą w 1920 roku.

Niall Ferguson
Cywilizacja. Zachód i reszta świata
Wydawnictwo Literackie
Premiera: luty 2013


Przedmowa

Staram się przypomnieć sobie, gdzie i kiedy to do mnie dotarło. Czy podczas pierwszego spaceru po Bund w Szanghaju w 2005 roku? A może w smogu i kurzu Chongqing, gdy słuchałem przedstawiciela lokalnej partii komunistycznej, który opisywał ogromną stertę gruzu jako przyszłe centrum finansowe południowo-zachodnich Chin? To było w 2008 roku i z jakiegoś powodu zrobiło na mnie większe wrażenie niż cały ten zgiełk związany z ceremonią otwarcia Igrzysk Olimpijskich w Pekinie. A może w Carnegie Hall w 2009 roku, kiedy siedziałem zahipnotyzowany muzyką Angel Lam, bardzo utalentowanej młodej chińskiej kompozytorki, w której utworach najlepiej słychać orientalizację muzyki klasycznej? Myślę, że chyba dopiero wtedy naprawdę dotarło do mnie, że wraz z kończącą się wówczas pierwszą dekadą XXI wieku dobiega końca pięćsetletnia dominacja Zachodu.

Jestem coraz bardziej przekonany, że podstawowe pytanie, na które w tej książce staram się odpowiedzieć, to w ogóle najciekawsze pytanie, jakie może postawić historyk czasów nowożytnych. Właściwie dlaczego, począwszy od około 1500 roku, kilka małych organizmów politycznych z zachodniego krańca Eurazji zdominowało resztę świata, w tym liczniejsze i pod wieloma względami bardziej zaawansowane w rozwoju społeczeństwa wschodniej Eurazji? Moje dodatkowe pytanie brzmi: jeśli uda nam się wytłumaczyć wzrost znaczenia Zachodu w przeszłości, czy możemy przedstawić prognozę dotyczącą jego przyszłości? Czy to naprawdę koniec świata Zachodu i nadejście nowej epoki Wschodu? Inaczej mówiąc, czy jesteśmy świadkami schyłku czasów, w których większość ludzkości znajdowała się w mniejszym lub większym stopniu pod wpływem cywilizacji powstałej w Europie Zachodniej w dobie renesansu i reformacji — cywilizacji, która za sprawą jej sił napędowych, rewolucji naukowej i oświecenia rozprzestrzeniła się po obu stronach Atlantyku aż po Antypody, osiągając szczyt rozwoju w wieku rewolucji, wieku przemysłu i wieku imperium?

Już to, że chcę postawić takie pytania, wiele mówi o pierwszej dekadzie XXI wieku. Urodziłem się i wychowałem w Szkocji, kształciłem w Glasgow i Oksfordzie, a gdy miałem dwadzieścia kilka–trzydzieści kilka lat, zakładałem, że miejscem mojej pracy akademickiej będzie Oksford albo Cambridge. Myślałem też o przeprowadzce do Stanów Zjednoczonych, ponieważ patron Stern School of Business Uniwersytetu Nowojorskiego, weteran Wall Street Henry Kaufman zapytał mnie, dlaczego ktoś interesujący się historią pieniądza i władzy nie jedzie tam, gdzie pieniądz i władza faktycznie się znajdują. A gdzież indziej mogłoby to być, jeśli nie w centrum Manhattanu? Na początku nowego tysiąclecia giełda nowojorska była centrum globalnej sieci ekonomicznej, którą wymyślili Amerykanie i która w znacznej mierze znajdowała się w amerykańskich rękach. Na skutek niewielkiej recesji demokraci stracili władzę w Białym Domu — właśnie wtedy, gdy ich przyrzeczenie spłaty długu publicznego zaczynało brzmieć coraz bardziej wiarygodnie. Po zaledwie ośmiu miesiącach prezydentury George W. Bush stanął w obliczu wydarzenia, które dobitnie podkreśliło centralną pozycję Manhattanu w świecie zdominowanym przez Zachód. Zniszczenie World Trade Center przez terrorystów z Al-Kaidy było dla Nowego Jorku koszmarem, ale też swoistym wyróżnieniem. To był cel numer jeden dla każdego, kto poważnie myślał o rzuceniu wyzwania zachodniej cywilizacji.

Obalenie talibów w Afganistanie czy pozbawienie Saddama Husajna władzy w Iraku były wyrazem pychy Stanów Zjednoczonych. George W. Bush, uparty Teksańczyk, osiągał wysokie notowania w sondażach, był na dobrej drodze do reelekcji. Gospodarka Stanów Zjednoczonych odżyła dzięki obniżce podatków. „Stara Europa” — nie wspominając o liberalnej Ameryce — reagowała bezsilną wściekłością. Zafascynowany tym, czytałem i pisałem coraz więcej o imperiach, w szczególności o naukach płynących dla Ameryki z doświadczenia brytyjskiego — tak powstała książka Imperium. Jak Wielka Brytania zbudowała nowoczesny świat (2003). Kiedy myślałem o powstaniu, rozwoju i prawdopodobnym upadku imperium amerykańskiego, zdałem sobie sprawę z tego, że w samym sercu amerykańskiej potęgi tkwi potrójne niebezpieczeństwo, które jej zagraża: niedostatek sił zbrojnych (niewystarczająca liczba żołnierzy w Afganistanie i Iraku), niedostatek uwagi (niewystarczający zapał społeczeństwa do długotrwałej okupacji podbitych krajów), a przede wszystkim deficyt finansowy (zbyt mało oszczędności w stosunku do inwestycji oraz za niskie podatki w stosunku do wydatków publicznych).

W książce zatytułowanej Kolos. Powstanie i upadek imperium Ameryki (2004) alarmowałem, że Stany Zjednoczone niepostrzeżenie uzależniły się od kapitału wschodnioazjatyckiego, aby zapewnić środki na opłatę rachunków. Powodem zmierzchu i upadku amerykańskiego imperium może być zatem kryzys finansowy w samym jego sercu, a nie ataki terrorystów czy działalność reżimów, które ich opłacały. Kiedy pod koniec 2006 roku razem z Moritzem Schularickiem ukuliśmy termin „Chimeryka” — na określenie tego, co oceniliśmy jako niebezpiecznie niezrównoważony związek między oszczędnymi Chinami a rozrzutną Ameryką, wskazaliśmy na jedną z głównych przyczyn nadchodzącego globalnego kryzysu finansowego. Jeżeli amerykański konsument nie będzie miał dostępu ani do taniej chińskiej siły roboczej, ani do taniego chińskiego kapitału, to nie będzie nic nadzwyczajnego w tym, że nieodpowiedzialne gospodarowanie finansami w latach 2002–2007 doprowadzi do kryzysu.

W okresie prezydentury George’a W. Busha iluzja amerykańskiej „hiperpotęgi” została zniszczona nie raz, ale dwa razy. Nemezis pojawiła się najpierw w zaułkach dzielnicy As-Saura i na polach prowincji Helmand, ujawniając nie tylko ograniczenia amerykańskiej potęgi militarnej, ale także, co ważniejsze, naiwność tych, którzy mieli wizję rozszerzenia demokracji na państwa Szerokiego Bliskiego Wschodu. Drugi raz ukazała się, kiedy spotęgował się kryzys kredytu subprime w 2007 roku, gdy nadeszły kryzys kredytowy 2008 roku, a w końcu wielka recesja w 2009 roku. Po bankructwie Lehman Brothers zasady konsensusu waszyngtońskiego oraz „wielkiej stabilizacji” zostały zarzucone i popadły w zapomnienie. Przez pewien czas całkiem możliwy wydawał się drugi Wielki Kryzys.

Co poszło nie tak? W cyklu artykułów i wykładów rozpoczętych w połowie 2006 roku i zakończonych publikacją Potęgi pieniądza w listopadzie 2008 roku — kiedy kryzys finansowy był najgłębszy — twierdziłem, że wszystkie główne składniki międzynarodowego systemu finansowego zostały bardzo osłabione przez nadmierne zadłużenie krótkoterminowe wykazywane w arkuszach bilansowych banków, do tego hipoteczne listy zastawne i inne strukturyzowane produkty finansowe zostały rażąco źle wycenione, a nawet przecenione; polityka pieniężna ze strony Rezerwy Federalnej była zbyt swobodna, polityka mieszkaniowa — źle prowadzona, a do tego wszystkiego doszła niepohamowana sprzedaż oszukańczych polis ubezpieczeniowych, które oferują ochronę przed czymś nieznanym. Globalizacja zachodnich instytucji finansowych miała podobno zapoczątkować nową epokę, zmniejszyć nieprzewidywalność w gospodarce. Dopiero wszakże wiedza historyczna pozwalała przewidzieć, w jaki sposób kryzys płynności może doprowadzić do tego, że cała chwiejna budowla inżynierii finansowej rozpada się z hukiem.

Niebezpieczeństwo drugiej fali recesji ustąpiło jesienią 2009 roku, choć do końca nie znikło. Przez ten czas świat się jednak zmienił. Można było oczekiwać, że olbrzymie załamanie światowego handlu spowodowane kryzysem finansowym — gdy nagle znikło źródło kredytów na import i eksport — zniszczy wielkie gospodarki azjatyckie, zależne, jak twierdzono, od eksportu na Zachód. Ale dzięki bardzo skutecznemu rządowemu programowi stymulującemu, opartemu na wielkiej ekspansji kredytowej, Chiny doznały jedynie spowolnienia wzrostu. Było to godne uwagi osiągnięcie, jakiego niewielu ekspertów się spodziewało. Pomimo oczywistych trudności wynikających z prowadzenia kontynentalnej gospodarki obejmującej 1,3 miliarda ludzi, w czasie gdy to piszę (grudzień 2010), istnieje pewne prawdopodobieństwo, że Chiny nadal będą przeżywać rewolucję przemysłową i w ciągu dziesięciolecia wyprzedzą Stany Zjednoczone pod względem produktu krajowego brutto — tak jak w 1963 roku Japonia wyprzedziła Wielką Brytanię.

Zachód miał rzeczywistą przewagę nad resztą świata przez minionych pięćset lat. Olbrzymia różnica między dochodami w krajach Europy Zachodniej a tymi osiąganymi w Chinach powstała już w XVII wieku i stale się zwiększała aż do lat siedemdziesiątych XX wieku albo nawet później. Ale od tamtej pory zadziwiająco szybko maleje. Kryzys finansowy sprawił, że pojawiło się kolejne historyczne pytanie, które chciałem zadać. Czy owa przewaga Zachodu obecnie nie istnieje? Mam nadzieję, że udzielę odpowiedzi na to pytanie — jednak dopiero wówczas, gdy uda mi się pokazać, czym była owa przewaga Zachodu.

Poniżej zajmuję się metodologią historii — niecierpliwi czytelnicy mogą ten fragment pominąć i przejść od razu do wprowadzenia. Napisałem tę książkę, ponieważ nabrałem głębokiego przekonania, że ludzie teraz żyjący poświęcają zbyt mało uwagi zmarłym. Obserwując dorastanie trójki własnych dzieci, byłem zaniepokojony, że uczą się mniej z historii niż ja w ich wieku — nie dlatego, że mają złych nauczycieli, ale dlatego, że złe są podręczniki historii, a egzaminy jeszcze gorsze. Śledząc rozwój kryzysu finansowego, zdałem sobie sprawę, że nie tylko dzieci mają niewielką wiedzę na temat historii — wydawało się, że wiedza zaledwie garstki pracowników banków i ministerstw skarbu wykracza nieco poza najbardziej ogólne informacje o ostatnim kryzysie. Mniej więcej od trzydziestu lat młodzież zachodnich szkół i uniwersytetów kształciła się, nie ucząc się tego, co ważne w nauce historii. Zdobywała wiedzę na temat odizolowanych „modułów”, niepołączonych żadną narracją, a tym bardziej chronologią. Została przeszkolona w standardowej analizie fragmentów dokumentu, a nie zdobyła istotnej umiejętności szybkiego czytania większych partii tekstu mających swój kontekst. Zachęcano młodzież do empatii dla rzymskich setników lub ofiar Holokaustu, a nie do pisania esejów o tym, dlaczego i w jaki sposób te osoby znalazły się w niedogodnym położeniu. W Męskiej historii dramaturg Alan Bennett postawił „trylemat”: czy historii powinno się nauczać w trybie argumentacji non sequitur, jako połączenia z Prawdą i Pięknem przeszłości, czy po prostu „jednego kurwa po drugim”? Najwyraźniej nie wiedział, że dzisiejszym uczniom nie oferuje się żadnej z powyższych możliwości — w najlepszym razie dostają trochę „jednego kurwa czy drugiego”, niepoukładanego w żadnej kolejności.

Były rektor uniwersytetu, w którym uczę, przyznał kiedyś, że gdy był na studiach w Massachusetts Institute of Technology, jego matka błagała go, by wziął przynajmniej jeden kurs z historii. Bystry młody ekonomista odpowiedział zadziornie, że interesuje go przyszłość, nie przeszłość. Teraz wie, że to wybór iluzoryczny. W rzeczywistości nie ma czegoś takiego jak „pojedyncza” przyszłość, są tylko „przyszłości”, w liczbie mnogiej. Istnieje wiele interpretacji historii, lecz żadna z całą pewnością nie jest ostateczna. Za to jest tylko jedna przeszłość. I choć przeszłość ta jest zamknięta, to z dwóch powodów powinniśmy ją poznać, jeśli chcemy zrozumieć to, czego doświadczamy dziś i co czeka nas w przyszłości. Po pierwsze, obecna populacja świata stanowi około 7 procent wszystkich istot ludzkich, które żyły do tej pory. Innymi słowy, liczba zmarłych przewyższa liczbę żyjących w stosunku czternaście do jednego, a my, na naszą zgubę, lekceważymy doświadczenia zebrane przez większość ludzkości. Po drugie, przeszłość jest tak naprawdę naszym jedynym wiarygodnym źródłem wiedzy o ulotnej teraźniejszości i wielu „przyszłościach”, z których tylko jedna nastąpi naprawdę. W historii nie chodzi wyłącznie o to, w jaki sposób badamy przeszłość; chodzi o to, jak badamy sam czas.

 
Wesprzyj nas