Od życiowego kryzysu do wewnętrznego spokoju – prawdziwa historia współczesnej kobiety.


Szamanka na szpilkachNikt z grona przyjaciół Anny Hunt nie traktuje serio jej pomysłu na trzymiesięczną wyprawę do Peru, która ma być oderwaniem się od stresującej i niezostawiającej czasu na życie osobiste pracy. Dwudziestodziewięcioletnia Anna (kochająca buty na wysokich obcasach, czekoladę, szybkie samochody i wino) ma wszystko – włącznie z bogatym mężczyzną i komfortowym mieszkaniem w zamożnej dzielnicy. Czy ktoś taki poradzi sobie z dala od cywilizacji?

W amazońskiej dżungli Anna ma okazję wypić ayahuasca, jeden z najsilniejszych znanych ludzkości halucynogenów. Nawiązuje burzliwy romans z Maximem Moralesem, charyzmatycznym i rozbrajająco uwodzicielskim szamanem, od którego otrzymuje zdarzającą się raz w życiu propozycję: „Zostań moją uczennicą”. Anna podejmuje wyzwanie i rozpoczyna pasjonującą podróż, która całkowicie odmieni jej życie.

Anna Hunt obroniła pracę dyplomową z historii nowożytnej na Uniwersytecie w Cambridge. Jej kariera dziennikarska rozpoczęła się od realizacji programów dokumentalnych dla Channel 4. Pracowała też dla „Daily Express”, „Mail on Sunday”, współpracowała z „Independent on Sunday”, „Sunday Express”, „Radio Times” i „Psychologies”. Obecnie jest publicystką „Daily Mail” i prowadzi na całym świecie warsztaty szamańskie oraz zajęcia medytacyjne.

Anna Hunt
Szamanka na szpilkach
Wydawnictwo Prószyński i S-ka
Premiera: 12 marca 2013


Każdej szanującej się kobiecie w podróży przez życie niezbędne są dwie rzeczy. Wcześnie poznałam tę mądrość: gdy miałam dwanaście lat, trafiłam do szkoły z internatem, w której błyskawicznie opanowałam strategię przetrwania, opartą na stosach czekolady i na parze kupionych w szmateksie znoszonych czarnych szpilek z lakierowanej skóry. Czekolada łagodziła brutalną rzeczywistość – ta upływała pośród legionu nastolatków i z dala od domu – a dzięki wysokim obcasom właściciel monopolowego wierzył, że jestem w odpowiednim wieku, aby kupować alkohol i papierosy (ważne argumenty handlowe w świecie, gdzie dyżurni surowo karali za najmniejsze wykroczenie).

Wiele jest przyjemności osładzających gorzki smak życia: prostownica do włosów, czarna kredka do oczu, seks, wierna przyjaciółka, która w nieszczęściu odwiedzi cię z paczką chusteczek higienicznych i butelką sauvignon blanc. Ale gdyby zabrakło czekolady i wysokich obcasów, świat chyba przestałby istnieć. Pewności nie mam, bo nigdy nie próbowałam się bez nich obejść.

Dzisiaj szkoła z internatem jawi się jako odległe wspomnienie, przesłonięte mgłą czasu. Ale wciąż chwieję się na wysokich obcasach. Tyle że już nie pochodzą z przeceny – to niewiarygodnie wysokie platformy obszyte granatowym jedwabiem. A dlaczego się chwieję, skoro nie jestem już tą nieobeznaną ze szpilkami nastolatką, która dźwiga zbyt wiele butelek taniego rieslinga? Ponieważ wieczór spędziłam na charytatywnym pokazie mody, urządzonym na dachu kensingtońskiego klubu dla elity, i podczas gali udało mi się opróżnić butelkę kosztownego nowozelandzkiego sauvignon.

Impreza okazała się spędem bogatych dzieciaków, mających za rodziców ważne osobistości. Moda na filantropię była dla nich wodą na młyn – mogli popisać się szlachetnością, podczas gdy zastępy darmozjadów i drugorzędnych dziennikarzyn pałętały się wokół, zaangażowane w mniej chlubną aktywność. Głównie w palenie i picie. Złote to czasy, kiedy zakaz palenia nie uciszył jeszcze orędowników hedonizmu.

Tuż po północy taksówka wypluła mnie w rozrzedzone nocne powietrze przed moim mieszkaniem w modnym Marylebone. Właśnie próbuję niepewnym krokiem dotrzeć do frontowych drzwi, odgradzających mnie od moich czterech kątów. Gmeram w poszukiwaniu klucza. Moja torebka to istna otchłań i kryje w sobie niezliczone grzechy – ale klucza, jak się zdaje, w niej nie ma. Przepraszam – jednak jest. Wreszcie udaje mi się go znaleźć. Celuję w dziurkę. Nie trafiam. Kucam, żeby mieć ją przed nosem i dokładniej namierzyć cel.

Niespodziewanie drzwi się otwierają. Moja twarz znajduje się na wysokości krocza mojego chłopaka. Podtekst tej sytuacji mu nie umyka. Spoglądam w górę. Włosy ciemny blond, opalizujące niebieskie oczy i rozbłysk uśmiechu na pochylonej nade mną twarzy. Edward Montgomery bez wysiłku unosi mnie w ramionach i kopnięciem zamyka za nami drzwi. Niesie mnie przez mieszkanie (hołd dla minimalizmu, kremowych odcieni beżu oraz sprzętu audiowizualnego firmy Bang & Olufsen) i rzuca na starannie zasłane łóżko. Oczy mu się śmieją, wygłodniałe usta łapczywie szukają moich. Jedną ręką rozpina pasek od spodni, drugą podciąga moją różowiutką sukienkę w chińskim stylu.

Spieszy się. Mimowolnie jęczę, czując, jak we mnie wchodzi, jak mnie bierze. Porusza się szybko, jęczy mi przy uchu. Ale nie umiem się zaangażować. Podniecenie przechodzi w obojętność, kończyny mi ciążą w mgiełce upojenia alkoholowego.
– Ach! – jęczy.
– Mmmm… – Staram się z nim zgrać.
– O, tak – szepcze. – Maleńka… – mruczy, jakby bardziej nagląco.

To nie pomaga. To nigdy nie pomaga. Leżę na plecach i odtwarzam w pamięci wydarzenia wieczoru. Pół godziny później, gdy leżymy obok siebie, Edward emanuje czymś, co można chyba nazwać poorgazmowym rozanieleniem, a ja tulę w dłoniach filiżankę herbaty na pocieszenie i dwa kawałki czekolady Green & Black’s.
– Na pewno nie chcesz kawy? – pyta ironicznie, niespiesznie zmierzając do kuchni. Kontempluję jego prężną, nagą sylwetkę.
Opowiadam mu, jak spędziłam wieczór. Słucha jednym uchem.
– Książę Harry pojawił się w połowie pokazu – mówię.
– Rozmowy ucichły i wszyscy patrzyli, jak idzie do sekcji dla VIP-ów. Damska toaleta pełna była rozhisteryzowanych młódek. Doprowadziły się do amoku. Czegoś takiego jeszcze nie widziałam: bardzo niefajne parcie na celebrytów. – To ostatnie miało być drwiną.

Edward nie odpowiada. Sięga po książkę, którą właśnie czytam. Zza obwoluty wysuwa się ulotka – Edward łapie ją w locie. Na ulotce widać roześmianą, brudną nastolatkę w kolorowej czapeczce. W zagięciu ramienia trzyma jagnię.
– „Odkryj Peru, krainę uśmiechu” – czyta Edward głośno. Unosi brwi. – Myślałem, że „krainą uśmiechu” jest Tajlandia – dorzuca kpiąco.
Ogląda drugą stronę ulotki. Jest na niej niewyraźne zdjęcie tęgiej, ciemnoskórej kobiety w średnim wieku. Włosy ma zmierzwione, ale uśmiech radośniejszy niż dziewczynka. Edward spogląda na mnie, po raz pierwszy w trakcie tej rozmowy.
– Jak widzę, ciągle o tym myślisz? – atakuje.
– To tylko taki pomysł – wzruszam ramionami. Nie mam ochoty na kłótnie.
– Tylko taki pomysł! – Śmieje się. – Anno, nie ma szans, żebyś poradziła sobie w Trzecim Świecie!
– Nie wiem, o co ci chodzi – syczę, zabierając ulotkę, która tak go razi.
Zachowuje się, jakby po intymności, którą przed chwilą dzieliliśmy, zupełnie zapomniał, że mam uczucia.
– Kochanie – zaczyna tonem, jakim rodzice karcą nieposłuszne dzieci – twoim domem jest Londyn. Przeprowadzasz wywiady z celebrytami dla jednego z najpoczytniejszych czasopism w kraju. Każdego wieczoru jesteś na imprezie albo na otwarciu nowej restauracji. Masz kosztowne gusta… Przecież ty nawet nie wyjechałaś nigdy na wakacje z plecakiem!

Uśmiecham się na wspomnienie, jak podczas pierwszych wakacji w Cambridge zrezygnowałam z podróży pociągiem po Europie z czwórką kumpli, zamiast tego wybierając labę w Saint-Tropez.
– Peru jest brudne i prymitywne – prycha. – Bóg jeden wie, czym zarażone może być to dziecko. Żebyś przynajmniej jechała z przyjaciółmi – ale nie, tylko ty i ta Gabby. Ledwie ją znasz. Ja zresztą też.

Tutaj trafił w sedno. Gabby Barazani prowadziła znany gabinet psychologiczny na Harley Street. Przekroczyła czterdziestkę i zmagała się z kryzysem wieku średniego. Odarta ze złudzeń wobec życia w wielkim mieście, postanowiła zająć się organizowaniem, w ramach zajęć jogi, wycieczek do Peru, z którego pochodziła. Tyle że jogę mało kto kojarzy z Ameryką Południową, więc na pierwszą wyprawę zgłosiła się tylko jedna osoba. Ja. Gabby zasugerowała, żebyśmy olały jogę i wybrały się na trzytygodniową wędrówkę, a ja pod wpływem impulsu powiedziałam, iż to rozważę – mimo że spotkałyśmy się tylko dwa razy.
– Tak czy inaczej sądziłem, że będziesz chciała odwiedzić Hels w tym spa w Indiach – mówi Edward.
– Chciałam – odpowiadam defensywnie.
– No, więc dlaczego nagle zamierzasz wyruszyć na drugi koniec świata? Hels to twoja najlepsza przyjaciółka, a nie widziałaś jej od pół roku. Od kiedy wyjechała na urlop.
– Sama nie wiem. – Wzruszam ramionami. – Coś przyciąga mnie w tej ulotce. – Milczę przez chwilę. – Chyba po prostu chcę spróbować czegoś innego.
Nagle kątem oka dostrzegam wielki, czarny cień nad moją głową.
– Iiiiiii!!! – Z piskiem wyskakuję z łóżka, rozlewając herbatę.
– Co się stało? – pyta Edward.
– Pająk!!! – wrzeszczę.
Wznosi oczy ku niebu i niedbale bierze potwora do ręki.
– No widzisz? – mówi, gdy znowu leżymy w łóżku po tym, jak pajęczak wylądował za oknem, a ja zmieniłam przemoczoną kołdrę.
– Słuchaj, Edwardzie, muszę się gdzieś wyrwać – kontratakuję. – Wypaliłam się…
– Wypaliłam? – sarka. – Gdzie ty znajdujesz takie głupoty? W poradnikach, jak radzić sobie z życiem?
– Jeden taki przeczytałam, za namową lekarza. Dieta, którą przepisał na moje dolegliwości, nie pomogła, więc doradził mi wyjazd. To znakomita rada, Edwardzie. Nie pamiętam już, kiedy obudziłam się pogodnie nastawiona do życia. Od rana jestem wyczerpana, zestresowana i mam okropne skurcze żołądka. Moje życie ogranicza się tylko do pracy, a mam dopiero dwadzieścia dziewięć lat. Nie wyobrażam sobie, że będę to ciągnąć do sześćdziesiątki.

– Anno, masz wspaniałe życie. Kochasz swoją pracę i jesteś świetna w tym, co robisz. No i żyjemy w udanym związku. Czego jeszcze można chcieć? Twój problem bierze się stąd – puka palcem w skroń.
Odbiera mi głos; patrzę na niego z niedowierzaniem. Nie zauważa mojej reakcji.
– Jedno jest pewne – ciągnie, przekonany o swojej słuszności. – Wizyta na jakimś zapomnianym przez Boga peruwiańskim zadupiu to ostatnie, co może ci pomóc.
Odzyskuję mowę.
– Edwardzie, ja muszę coś zrobić. Źle mi ze sobą i nie wierzę, że męczenie się aż do starości jest moim przeznaczeniem.
Patrzy na mnie i unosi brew.
– Przeznaczeniem? – Jego śmiech brzmi głucho. – Anno, nie ma przeznaczenia. Sami kujemy swój los. Jakiś wymyślony brodaty staruszek tam, na górze, nie ma z tym nic wspólnego… – Milknie na chwilę. – Pewnie zaraz mi powiesz, że szukasz duchowego objawienia. – Wzdycha.
– Żyjemy w dwudziestym pierwszym wieku. Średniowiecze, cholera, dawno się skończyło.
Przez chwilę patrzymy na siebie. Wreszcie Edward przerywa milczenie.
– Za mało cię rozpieszczam – oświadcza pogodnie. – Powinniśmy zorganizować sobie parę tygodni wakacji. To ci dobrze zrobi.
– Przecież organizujemy. Ale przed Gwiazdką nie dasz rady wziąć wolnego.
– Nie możesz zaczekać do Gwiazdki? – nalega.
– Nie. – Kręcę głową. – To jeszcze pół roku. Coś musi stać się wcześniej i potrwać dłużej niż dwa tygodnie. Po prostu nie mogę tak dalej.
– Jak tam sobie chcesz – mamrocze zirytowany i odwraca się plecami, przedwcześnie kończąc nasze tête-à-tête.
Apodyktyczność Edwarda tak mnie wkurzyła, że wytrzeźwiałam i odechciało mi się spać. Leżę na plecach i gapię się w sufit, rozpamiętując naszą rozmowę. To
prawda – mam wspaniałe życie. Takie, jakiego chciałam. Wierzyłam, że da mi szczęście. Wracam pamięcią do czasów, gdy miałam dwanaście lat, do początków mojej szpilkowo-czekoladowej mantry.

Wymyśliłam wtedy, że największym szczęściem będzie mieszkać w Londynie, z przystojnym i inteligentnym mężczyzną obdarzonym dotknięciem Midasa. Takim, który bez wysiłku wyciąga pięćset tysięcy funtów rocznie w pracy, zostawiającej dosyć czasu na podróże, zwiedzanie sklepów i bzykanie się. Idealny partner dla przebojowej dziennikarki, a taką chciałam zostać. Edward nie jest fanem robienia zakupów, ale doświadczenie nauczyło mnie, że nie można mieć wszystkiego. Pozostałe kryteria spełnia. Jako dwunastolatka nie wiedziałam jednak, że kryteria te mają swoją cenę. I nie jestem już pewna, czy warto ją płacić.

Wzdrygam się, kiedy Edward przerzuca rękę na moją stronę. Leży teraz rozciągnięty na całej szerokości łóżka i chrapie. Głośno. Odwracając się z irytacją na drugi bok, wspominam nasz pierwszy wspólny wypad za granicę, na długi weekend w Rzymie. Nie można odwiedzić Wiecznego Miasta, nie zajrzawszy do Bazyliki Świętego Piotra; nie można odwiedzić bazyliki bez spędzenia kilku minut na kontemplacji przepięknej rzeźby, jaką jest Pieta Michała Anioła. Przechowuję w pamięci obraz Marii, która z zachwycająco subtelną godnością trzyma w ramionach ukrzyżowanego syna.

Sposób, w jaki cicho znosi cierpienie, za każdym razem porusza mnie do łez; jest to jedno z moich ukochanych dzieł sztuki. Nawet teraz, po latach, skręcam się z zażenowania, gdy przypominam sobie, jak Edward zareagował na mój zachwyt. Nie rozumiał go, podśmiewał się, zasłaniając usta dłonią. Przyciskam kolana do brzucha, kulę się na samo wspomnienie, jak bardzo mnie zranił. Świta mi, że od tamtej pory ukrywam przed Edwardem prawdziwe uczucia, chowam emocje i moją romantyczną naturę tak, żeby nie mógł do nich dotrzeć. Niestety, ta strategia chyba już nie działa. Nic mi nie daje poświęcanie ważnej części siebie w imię większego dobra – dla naszego związku, dla naszego uprzywilejowanego życia.

Wręcz przeciwnie – dręczy mnie poczucie straty, jakby w jajku zabrakło żółtka, które jest sensem jego istnienia. Moje myśli wędrują do naszego niedawnego, powierzchownego seksu. Edward może się pochwalić największym libido, z jakim miałam do czynienia. Odkrywanie tego w pierwszych tygodniach było elektryzujące; nie mogłam się nacieszyć nowym kochankiem. Ale jesteśmy razem już dwa lata i łaknę jakiejś odmiany, jakiejś intymności. Edward to ciacho – świadomość tego dodaje mu pewności siebie – i dopiero przed nim jest zrozumienie, jak ważne jest odpowiednie podejście w odpowiednim czasie. I nauczenie się tego.

Odwracam się do niego i wzdycham, a westchnienie przechodzi w uśmiech. Ulotka Gabby nie była jedyną, którą przed kilku dniami przyniosłam z zajęć jogi. Moją uwagę zwróciły też reklamy warsztatów tantry, obiecujące parom zwiększenie intymności w życiu seksualnym. W chwili naiwnego optymizmu schowałam jedną do torebki. Ale po powrocie do domu wyrzuciłam ją. Nie da się rozmawiać z Edwardem o naszym życiu seksualnym. Bozia nie obdarował mojego faceta umiejętnością słuchania, a z jego libido może równać się tylko jego upór. Edward nie znosi sprzeciwu. A ja nie mam siły na wszczynanie kolejnej kłótni.

Obawiam się w głębi duszy, że otwarcie tej konkretnej puszki Pandory oznaczałoby kres naszej wspólnej drogi. A mój związek z Edwardem – i kategoryczność jego sądów o wszystkim i o wszystkich – to spoiwo, trzymające w całości moje londyńskie życie. Bez tego spoiwa… Nie, nawet nie chcę myśleć, co by się stało bez tego spoiwa.

Zaczynam rozumieć, że przeciw Peru nastawia Edwarda właśnie jego kategoryczność. Rozważając możliwość wyjazdu – zwłaszcza w towarzystwie kogoś mu nieznanego – decyduję o sobie bez konsultacji z nim. Czyli wyrażam niezgodę, aby jego podejście do życia stało się moim. Co gorsza, kierują mną emocje, a nie rozsądek – tego Edward nigdy nie zrozumie. Ani nie uszanuje.

Prawdę powiedziawszy, sama nie całkiem to rozumiem. Zawsze podchodziłam do życia odpowiedzialnie i z namysłem, nigdy nie bawiło mnie podejmowanie decyzji pod wpływem nastroju chwili. Ale możliwość wciśnięcia pauzy w mojej zabieganej, niedającej satysfakcji codzienności (z nadzieją na odnalezienie radości życia) nieodparcie pociąga. Wypiąć się na status quo i z kimś nowo poznanym wyjechać na dłużej, w całkowicie nieznajome miejsce, zamiast przez dwa tygodnie tkwić z przyjaciółką w kolejnym luksusowym, lecz nijakim hotelu. Cięciem skalpela zoperować apatię, zamiast żyć nadzieją, że wystarczy naklejenie plastra.

 
Wesprzyj nas