Wielka powieść o burzliwych losach szlacheckiej rodziny, XVII-wiecznym Wilnie i naszej historii. Litewska Książka Roku, jedna z dziesięciu najważniejszych litewskich książek ostatniego dziesięciolecia.


Dla rodziny Narwojszów los nigdy nie był zbyt łaskawy. Ucieczka z płonącego, pustoszonego przez Kozaków Wilna, śmierć zabierająca im dzieci i wreszcie bliźnięta – Urszula i Kazimierz, sprawiający tyle samo radości, co problemów.

Kronika rodu Narwojszów, pisana przez Jana Macieja, rozrasta się z każdym dniem. Przyjmie każde wydarzenie i każde jego słowo – oprócz wzmianki o Janie Bironcie, który przejdzie niczym niszczycielska burza przez życie szlacheckiej rodziny. Biront to człowiek bezkompromisowy, walczący o prawo do wolności, bycia sobą. Charyzmatyczny buntownik zwróci uwagę na nastoletnią Urszulę, nieświadom tego, że jej brat żywi do niego gorące uczucia.

„Świetnie napisana, marquezowska powieść, która dzieje się w siedemnastowiecznej Litwie i przypomina mimochodem, że historia Europy Środkowej jest wspólną opowieścią”.

Olga Tokarczuk

“Silva rerum” to misternie skonstruowana epicka opowieść o balansowaniu między życiem a śmiercią, świętością a namiętnością, o niespełnionych nadziejach i fatum wielkiej miłości, zanurzona w wielokulturowym Wilnie.

Barokowy, plastyczny, ”rozpasany” styl i dbałość o historyczną scenerię stały się znakami rozpoznawczymi autorki, której Silva rerum przyniosła międzynarodową sławę. Wątki mistyczne przeplatają się tu z grą pozorów, świętość graniczy z pożądliwością, fundamentaliści spierają się z wolnomyślicielami, a historia pewnej rodziny staje się kluczem do historii całego kraju.

„Książka nie naśladuje tekstu barokowego, ale jest napisana tak, że czytelnik ma wrażenie, jakby czytał dzieło literatury barokowej. Chociaż nie jest to stylizacja ani imitacja. Sama książka pozwala poczuć barokowy styl pisania, barokowe otoczenie i barokową estetykę. Tekst nie jest przeładowany, nie jest ciężki, ale jednocześnie pozostaje gęsty i bogaty”.

I. Vaišvilaitė, „Lietuvos Rytas”

***

Silva rerum – wędrówka przez las rzeczy

Niegdyś w każdym domu polskim, gdzie umiano pisać, a zwłaszcza po dworach wiejskich, posiadano księgę z czystego papieru, rodzaj pamiętnika […]. Z powodu tak różnorodnej treści, nadawano niektórym pamiętnikom podobnym tytuły: „Nihil et omnia” (nic i wszystko), „Varia” (rozmaitości), „Miscellanea” (mieszaniny), „Vorago rerum” (bezdeń rzeczy), „Farrago” (zbieranina), „Torba dworska”, itp. Ogólnie zaś nazywano je pierwej djarjuszami a potem „Silva rerum”, czyli lasem rzeczy, gdy nazwa djarjuszów zaczęła wyłącznie określać dzienniki sejmowe i wypraw wojennych. W zbiorach podobnych, przeznaczonych do prywatnego użytku, a nie do druku, znajdowało się mnóstwo rzeczy takich, które dla wielu przyczyn publikowane być nie mogły, tembardziej przeto do obrazu życia narodu są ciekawsze.
A ileż podobnych rzeczy kryć się może dotąd w szpargałach, lub zostało zniszczonych na zawsze przez wojny, pożary, ludzkie niedbalstwo i ciemnotę. […] W sylwach, prowadzonych przez kilka pokoleń, znajdują się nieraz ciekawe wskazówki porównawcze do poznania następujących po sobie ludzi i czasów oraz wpływów, jakim każde pokolenie ulegało.
Encyklopedia staropolska,
t. IV, Zygmunt Gloger

Sylwa – archiwum rodzinnej pamięci

Większość sylw powstawała anonimowo. Znamy zaledwie 66 przypadków prowadzenia tzw. sylw imiennych, których autorów zdołano zidentyfikować. Pełniły funkcję praktyczną i użytkową, rzadko z założenia stawały się utworami literackimi. Sylwy to kopalnia cennej wiedzy, zwłaszcza z życia codziennego. Wśród twórców odnajdziemy mieszkańców Litwy, Małopolski, Wielkopolski, Mazowsza, Rusi, Podlasia i Podola – księgi powstawały na całym obszarze Rzeczypospolitej. Wartą odnotowania tendencją było dziedziczenie sylwy w rodzinie i prowadzenie jej przez kolejnych seniorów rodu. Dzięki temu na kartach silvy rerum, przez pryzmat historii rodzinnej, prywatnej i intymnej, poznajemy historię całego kraju na przestrzeni wieków. To historia w pigułce, czasem słodkiej, czasem gorzkiej i trudnej do przełknięcia, ale zawsze bliska człowiekowi i przede wszystkim prawdziwa.

Wilno składające się zaledwie z czterech dzielnic i zielonych przypominających wioski przedmieść wydało mu się teraz małą plamką na skraju chrześcijańskiego świata, choć i tak dobrze, że je w ogóle zaznaczono na mapie, i Kazimierzowi wystarczyły dwa miesiące, by zrozumieć, że wszyscy wilnianie znają się z widzenia, bo wszyscy naraz codziennie kręcą się w kółko po tych samych ulicach

Kristina Sabaliauskaitė – jest doktorem historii sztuki, Litwinką o polskich korzeniach, od 2002 roku mieszkająca w Londynie. W 2008 roku debiutowała książka „Silva rerum”, która szybko stała się na Litwie bestsellerem i została okrzyknięta “literackim wydarzeniem”. W 2009 została na Litwie „Książką Roku”. „Silva rerum” z uwagi na wątki polskie i przywrócenie epoki Rzeczpospolitej Obojga Narodów do masowej świadomości wywołała na Litwie głośne kontrowersje, osiągnęła niespotykany sukces i stała się bestsellerem w krajach nadbałtyckich. Szlakiem akcji powieści oprowadza się dzisiaj po Wilnie wycieczki. Za obrazowanie miasta w literaturze autorka otrzymała najwyższą nagrodę – Świętego Krzysztofa.

Kristina Sabaliauskaitė
Silva rerum
Przekład: Izabela Korybut-Daszkiewicz
Wydawnictwo Znak
Premiera: 9 września 2015


I rektor kazał Birontowi odejść, powiedział, że się zastanowi i podejmie decyzję, i oczywiście zastanowił się i podjął, a następnego ranka na drzwiach kościoła Świętego Jana wisiała już kartka z nazwiskami studentów wyrzuconych za bójkę i nie była to lista Mariana Dowgiałły ani Jana Kirdeja Bironta, lecz spis sporządzony przez nowego rektora Andrzeja Wołłowicza, w którym znajdowało się także jedno nazwisko z listy Dowgiałły – Michała Kwinty, bo on rzeczywiście słabo się uczył, a czcigodny rektor wydalił z uniwersytetu nie kogo innego, jak właśnie sześciu najgorzej uczących się studentów. I to także Bironta wcale nie zdziwiło.

Przy Andrzeju Wołłowiczu rzeczywiście oddychało się trochę swobodniej, a jego rządy rozpoczęły się nie tylko od wyrzucenia sześciu studentów, ale także od odwołania edyktu poprzedniego rektora, który zabraniał przyjmować na studia magisterskie protestantów i był, prawdę mówiąc, zupełnym nieporozumieniem – gdyby chodziło o teologię, to jeszcze można by to jakoś zrozumieć, ale przecież z powodu tego zakazu uniwersytet straciłby wielu zdolnych matematyków i medyków, i językoznawców; i pojawiła się jeszcze jedna radosna wieść, że akademia przejęła wreszcie księgozbiór podkanclerzego Sapiehy(1) zapisany jej dziesięć lat temu, i teraz oto te książki, całe ich setki, oprawione w zbytkowny kurdyban, w skórę cielęcą, kozią i diabli wiedzą z jakich jeszcze stworzeń, stały rzędami w bibliotece na długich skrawkach tkaniny, którymi były owinięte, gdy je przewożono; brązowe, czarne, czerwone, żółtawe i różowe, o czerwonych, zielonych czy nawet złoconych krawędziach arkuszy, z karbowanymi grzbietami, w tłoczonych okładkach ze złoceniami wzdłuż brzegów, z wyklejkami z papieru marmurkowego, ze wspaniałymi stronami tytułowymi, zdobionymi wizerunkami bogów i bogiń, alegoriami czy portretami pisarzy, i z przepięknymi rycinami w środku, i Kazimierz został teraz wyznaczony do pomocy w sortowaniu książek, bo nie miał jeszcze ustalonego rozkładu zajęć, Schola­Sapiehana cierpiała na brak wykładowców, więc żeby studenci nie próżnowali, Kazimierza i jeszcze dwóch jego kolegów z roku skierowano do biblioteki, gdzie mieli rozdzielać książki według spisu wydziałów, i Kazimierz brał teraz każdą książkę do ręki i upajał się jej pięknem, zapachem skóry, jej doniosłością i wyjątkowością, i wyobrażał sobie, jak je pisano piórem, jak w drżących rękach niesiono je do wydawcy, jak je potem odbijano w drukarni, wiązano jedwabiem i wygładzano drewnianymi dłutkami i jak leżały u najsłynniejszych kupców Antwerpii, Amsterdamu, Paryża, Wenecji, Gdańska, Londynu i Lejdy, a potem długo wędrowały rozmaitymi szlakami, aż w końcu trafiły do Sapiehy, a później tutaj, i Kazimierz opuszkami palców gładził te cudze dotknięcia, był jak odurzony wytwornym aromatem rzadkich gatunków skóry i cudownym szelestem kartek, ich szeptaniem i trzaskaniem, i całym tym biało-czarnym światem książkowych stronic, w którym w istocie kryły się wszystkie barwy świata, jego tajemnice, wiedza i myśli; żałował tylko, że ojciec nie widzi, jakich cudów i jakich rzadkich okazów dotyka teraz własnymi rękami jego syn; i rozdzielał te książki nie jak obojętny pomocnik bibliotekarza, lecz jak zazdrosny kochanek, i dlatego po cichu, gdy nikt nie patrzył, książki, co do których miał wątpliwości, jakiemu wydziałowi je przydzielić, albo takie, które – co tu kryć – bardzo mu się podobały, odkładał prosto do działu Schola Sapiehana i w ten sposób trafiło tam nie tylko mnóstwo pięknych książek ex Officina Elseviriana(2), ale także wspaniałe czterotomowe dzieło Odkrycie Ameryki(3) znamienitego Teodora de Bry, męża o surowej i nieustraszonej twarzy, który przedstawił siebie z czaszką na pierwszej stronie, a w środku były zapierające dech ryciny z umięśnionymi dzikusami, trzymającymi odrąbane głowy swoich wrogów albo natrętnych podróżników i badaczy, i z klęczącymi nagimi dziewczętami dzikich, i z niespotykanymi roślinami i stworzeniami, które dzicy wędzili na ogniu; i ręka Kazimierzowi nawet nie zadrżała, gdy te cztery tomy odkładał niezupełnie tam, gdzie powinien, ale w inne miejsce, aby móc je później poczytać w wolnym od nauki czasie.

A nauka u Skowida szła mu dość lekko, choć na początku trochę się męczył, zanim się wdrożył do czytania poważnych tekstów po łacinie, zwłaszcza że te wszystkie prawnicze dzieła były w ogóle jakąś inną odmianą łaciny pisane i tego prawniczego języka trzeba się było uczyć niemal od nowa, ale kiedy udawało się Kazimierzowi wygospodarować trochę czasu, siedział w bibliotece, dopóki nie zgaszono świateł i jej nie zamknięto; przesiadywał tam więc i czytał, czytał, czytał, najczęściej książki historyczne albo podróżnicze, bo te lubił najbardziej i mógł dzięki nim podróżować, nie wstając z bibliotecznej ławy, i niekiedy, przewracając stronicę, myślał o tym, jakie to Wilno jednak wydaje się małe, choć jeszcze pół roku temu, kiedy stał przed bramą domu Delamarsa, zdawało mu się ogromne i ruchliwe jak sam Rzym. Ale przecież w porównaniu z całym światem pełnym ogromnych, założonych tysiąc lat temu miast, jakie tysiąc: całe tysiąclecia przed narodzeniem Pana Jezusa, z mnóstwem przedziwnych narodów, zwyczajów, budowli, stworzeń i roślin, a więc w porównaniu z tym wszystkim jego Wilno składające się zaledwie z czterech dzielnic i zielonych przypominających wioski przedmieść wydało mu się teraz małą plamką na skraju chrześcijańskiego świata, choć i tak dobrze, że je w ogóle zaznaczono na mapie, i Kazimierzowi wystarczyły dwa miesiące, by zrozumieć, że wszyscy wilnianie znają się z widzenia, bo wszyscy naraz codziennie kręcą się w kółko po tych samych ulicach, i Kazimierz wcale się nie zdziwił, dowiedziawszy się, że mężczyzna ze złotym zegarkiem, którego kiedyś zauważył i zapamiętał, to słynny nauczyciel Bironta i Choleckiego profesor Lauksmin, spotykany przez niego teraz w akademii niemal codziennie.

Ale przecież to zniszczone, ograbione miasto, które nielubiący go ludzie nazywali dużą wsią, było na swój sposób potężne, bo z takim piekielnym uporem zdołało się odrodzić i znów pięło się wzwyż, i znowu w kościołach zawieszano dzwony, i znów niesiono złote wota, i wilnianki znowu się stroiły, i półki uniwersyteckiej biblioteki, okradzione i spalone przez Moskwicinów, znów powoli zapełniały się książkami, i znowu działała Katedra Prawa Cywilnego. I od nowa powstawały w Wilnie traktaty, odbywały się dysputy teologiczne, przeprowadzano badania naukowe, tworzono poezję, i Wilno nie zniknęło z mapy świata, lecz było na niej zapisane jako stolica europejska pośród innych większych lub mniejszych stolic i miast, gdzie w bibliotekach uniwersyteckich przy oszklonych oknach, za którymi może też spadały właśnie jesienne liście i fruwały stada kraczących kawek, może tak samo jak Kazimierz siedzieli inni studenci, i może – kto wie – także czytali Odkrycie Ameryki Teodora de Bry, i może cudownym zbiegiem okoliczności przewracali właśnie tę samą stronę, na której wyobrażeni byli ci sami trzej szykujący się do wojny amerykańscy dzicy, i Kazimierz, siedząc z książką w rękach w bibliotece wileńskiej akademii, dziwnie się czuł – jakby był cząstką rozrzuconej po całym świecie wielkiej rodziny studentów, którzy czytali po łacinie, a zarazem cząstką tego ogromnego świata.

Zamiłowanie do książek sprawiło, że Kazimierz na trwałe zapisał się w historii jeżeli nie uniwersytetu, to z całą pewnością miasta, i to już po kilku miesiącach nauki – podczas procesji w dniu świętej Katarzyny(4), patronki studentów, kiedy to uniwersytecka młodzież zgodnie ze starym zwyczajem urządzała uroczysty pochód; tym razem zaszczyt wymyślenia i przygotowania wszystkiego przypadł Janowi Kirdejowi, Gedeonowi i jeszcze kilku studentom, a Andrzej Cholecki, który uczył się muzyki u Lauksmina, miał być odpowiedzialny za oprawę muzyczną pochodu, za liry, piszczałki, cymbały, bębny i śpiew. Siedzieli więc teraz wszyscy w jednej z auli i łamali sobie głowę, co by tu takiego wymyślić, i dołączył do nich Narwojsz – jako student i jako ich przyjaciel – i Gabriel Połtanowicz z Wydziału Teologii wpadł na pomysł, żeby siedmiu studentów przedstawiało siedem głównych cnót chrześcijańskich, a reszta niech się ubierze na biało jak aniołowie, niech przyczepi sobie wielkie skrzydła i w procesji wyobraża chóry anielskie, a Karol Twirbut, który studiował grekę i hebrajski, ale miał kręćka na punkcie roślin, wymyślił, żeby zrobić ogromne decorum przedstawiające rajski ogród i żeby wszystkich studentów przebrać za rośliny z tego ogrodu, żeby je uosabiali, a symbolem uniwersytetu niech będzie Drzewo Poznania, ale Birontowi i jego przyjaciołom żaden z tych pomysłów się nie podobał, ponieważ oni chcieli urządzić taką procesję, o której nie tylko będzie mówiło całe miasto, ale która stanie się też porządną nauczką dla Dowgiałły i jego zgrai, żeby im dać prztyczka w nos, i w tym celu trzeba było wymyślić nie aniołki i alegorię drzewa życia, lecz alegorię czegoś, czego tamci najbardziej nienawidzą, i na dodatek zmusić ich, by w tym uczestniczyli. I tu przyszła Kazimierzowi do głowy świetna, zuchwała, a jednocześnie bardzo prosta myśl, bo raptem kilka dni temu, kiedy układał w bibliotece nowo przysłane książki, natknął się na drogocenną nowiutką książkę geograficzną Johanna Blaeu(5), o zachwycająco pięknej stronie tytułowej z alegorią Geografii, siedzącej na wozie zaprzężonym w lwy, której towarzyszyły kobiety uosabiające Europę, Afrykę, Azję i Amerykę, więc dlaczegóż by nie mieli tego na swój sposób wykorzystać, urządzając na wozie podium i umieszczając na nim personifikację świętej Katarzyny, patronki studentów, która mogłaby jednocześnie symbolizować naukę i uniwersytet, i towarzyszyłyby jej Europa, Afryka, Azja i Ameryka, każda ze swoimi atrybutami: piórami, łukami, roślinami, z wyciętymi z kartonu słoniami i wielbłądami dromaderami, i z wielkimi kartonowymi palmami, i z mnóstwem innych rzeczy, i miałoby to oznaczać, że wiara i nauka rządzą całym światem i muszą być im posłuszne wszystkie kontynenty, a na dolnej kondygnacji wozu siedziałaby orkiestra Andrzeja i aby wrażenie było jeszcze bardziej niesamowite i zachwycające, cały ten wóz mogłoby ciągnąć ze czterdziestu studentów poprzebieranych za afrykańskich Maurów, jeżeli Jan Kirdej, Gedeon i Andrzej domyślają się, o co chodzi.

I oczywiście plan procesji się spodobał i wszyscy się na niego zgodzili, i trzeba było widzieć minę Dowgiałły i jego kompanów, kiedy ubrani w bardzo szerokie, zmarszczone naprędce spodnie, w czapeczkach z czarnego baraniego futra i turbanach na głowach, z twarzami wymazanymi sadzą i tłuszczem, wyglądając jak stupudowi Murzyni z głębi afrykańskiego buszu, ciągnęli w dniu pochodu wóz, a najbardziej śmiał się teraz Kazimierz, patrząc na najgrubszego, bo utuczonego przez ciotkę Petronelę, Maura bez jednego zęba, którego brak był jeszcze bardziej widoczny w czarnej twarzy; ale przecież sami byli sobie winni: zaproponowano im najpierw, żeby się przebrali za świętą Katarzynę, za Europę, Amerykę i Azję, ale zaczęli krzyczeć i się złościć, że za baby to oni już na pewno się nie przebiorą, więc co im zostało – tylko rola Afrykańczyków, bo innych ról w procesji nie było, a uczestniczyć w niej kazali im dziekani, którzy zatwierdzili plan uroczystości, i profesor Lauksmin, którego muzyka miała być wykonywana i który miał poczucie humoru, i wreszcie sam rektor, choć oni próbowali zaskarżyć opracowany przez Bironta plan, ale Wołłowicz miał wtedy ważniejsze sprawy na głowie i nie znalazł czasu, aby się w to zagłębiać, toteż przykazano, że mają się podporządkować, a jak się nie podoba, to niech w przyszłym roku wymyślą coś lepszego. I dlatego dowgiałłczycy, pękając ze złości, ciągnęli ten wóz po głównych ulicach Wilna, a na podium na tym wozie kołysały się wycięte z kartonu przez Karola Twirbuta olbrzymie palmy i jakieś niespotykane krzewy, i dwa słonie, i siedziała muskularna Ameryka, którą udawał Biront cały wystrojony w barwne pióra i pomalowany na brązowo niby jakiś dzikus, i była też Europa, którą grał Cholecki ze względu na długie włosy: siedział w kobiecych szatach i trzymał w ręku berło, i nie zabrakło Afryki, którą przedstawiał Gedeon, bo nie było dla niego kłopotem wymalować się na czarno i jeszcze wpiąć sobie dla żartu kolczyki, i siedziała Azja w turbanie, w którą wcielił się Gabriel Połtanowicz. A powyżej – dumnie dzierżąc w jednej ręce koło od wozu, w drugiej zaś zrobiony naprędce ze szmat globus i wielki cyrkiel mające symbolizować naukę – usadowił się przebrany za świętą Katarzynę, patronkę studentów, Kazimierz Narwojsz, z którego wyszła całkiem ładna panna, a wybrano go właśnie dlatego, że był smukły i lekki, więc się najlepiej nadawał do siedzenia na samej górze. I Kazimierz siedział tam i upajał się wspaniałością chwili, i myślał o tym, że jeszcze pół roku wcześniej przyglądał się podobnej procesji, i wtedy pierwszy raz ujrzał Jana Kirdeja Bironta, nie do wiary, jak wiele się od tamtego czasu wydarzyło, jak się to wszystko dziwnie splotło, i nawet w najśmielszych bazyliszkowych majakach sobie nie wyobrażał, że przypadnie mu tak wspaniała rola – życie czasami bywa cudowne, niezależnie od smutnego losu, na jaki jest skazany. I kiedy śpiewając, grając, dmąc w piszczałki i dzwoniąc na cymbałach, ów niezwykły pochód z czterdziestoma strasznie niezadowolonymi, naburmuszonymi Maurami, z dumnymi Kontynentami i piękną, wymalowaną i szczęśliwą świętą Katarzyną, w otoczeniu palm i przeróżnych niesłychanych dziwów jakby prosto z Afryki czy Ameryki sprowadzonych, kiedy ten pochód sunął ulicami miasta, na które spadały właśnie gęste płatki pierwszego w tym roku śniegu, wszyscy wilnianie mówili, że bardziej niesamowitego, niespotykanego, dziwniejszego i cudniejszego widoku – takiej Afryki z Murzynami, palmami i słoniami podczas śnieżycy – jak żyją nie widzieli.

Przypisy:
(1)  Podkanclerzy Wielkiego Księstwa Litewskiego Lew Sapieha (1607–1656) zapisał w testamencie swoją bibliotekę Uniwersytetowi Wileńskiemu, księgozbiór został przejęty w 1666 r.
(2) Officina Elseviriana – słynna w XVII w. drukarnia holenderskiej rodziny Elzewirów specjalizująca się w wydawaniu dzieł naukowych.
(3) Czterotomowe dzieło z serii Les Grandes Voyages Théodore’a de Bry (1527–1623), którą zaczęto wydawać w 1590 r., znajdowało się w zbiorach wileńskiej Bibliotheca Sapiehana.
(4) Dwudziestego piątego listopada.
(5) Johann Blaeu, Geographia Blaviana (1667).

 
Wesprzyj nas