To książka o życiu w Karaczi – największym mieście Pakistanu. Nie ma w niej doniosłych wydarzeń, orientalnych dramatów, wstrząsających historii z kałasznikowem w roli głównej. Jest garść wrażeń z kilku lat, gdy ślubne błyszczące ciuchy zawisły w szafie, a henna na rękach wyblakła.


Moja decyzja – o ślubie z Wasimem i wyjeździe z Polski – przestała już być tematem rozmów dla rodziny i znajomych. Z egzotycznych rekwizytów najczęściej używam dupatty i wałka do roti, choć broń palna, z którą Pakistan często się kojarzy, to ważny kontekst życia wszystkich karacziwali – mieszkańców Karaczi.

Piszę o codzienności: co jemy, jak się ubieramy, jak wygląda dom i jak się w nim żyje. Jakie jest nasze podwórko i ulica, jak doświadczam miasta i jego wspaniałych okolic – prowincji Sindh. Gdzie się leczymy, kogo spotykam, czego się boję i co mnie urzekło. Jak świętują muzułmanie i jak z większości stałam się mniejszością. Wszystko, co mnie otacza, wydawało się na początku tak dziwne, obce i różne od tego, w czym wyrosłam, że byłam pewna, że nie da się tu żyć.

U początków i w tle wszystkiego, o czym piszę, jest i wiara, i miłość, która naprawdę przenosi góry, skoro doprowadziła mnie do Pakistanu. Pokochałam też Karaczi, którego bez Wasima nigdy nie wybrałabym na miejsce przeprowadzki. Karaczi fascynuje, przeraża, męczy. Mówi się czasem, że jest nieludzkie. Dla mnie jest przejmująco prawdziwe. I uzależnia.

Gdy opuszczam to miasto, tęsknię okrutnie.

Joanna Kusy – Polka w środku muzułmańskiego świata – etnolożka, szczęśliwa żona Pakistańczyka, mama małego chłopca. Po wielu wahaniach zamieszkała w Karaczi z mężem i jego rodziną. Pakistan nie przestaje być dla niej wyzwaniem, choć powoli staje się drugim domem. Zdarza się jej tu już (czasem!) usłyszeć: „Jesteś taka jak my”.

Joanna Kusy
Zwyczajne pakistańskie życie
seria: Bieguny
Wydawnictwo Carta Blanca
Premiera: 24 sierpnia 2015

Nazywam się Asia

W 2006 roku poważnie zachorowałam. Po chorobie musiałam wrócić do życia. Skończyć studia, wyjść z toksycznego związku. Było trudno.
Wydawało mi się, że internet pomoże mi przy „miękkim” przejściu do świata żywych. To przecież też świat, ale za ekranem, i daje wrażenie sprawczości – zawsze można przerwać połączenie. Zaczęłam pisać blog. Założyłam profil na Naszej Klasie.
Mojego męża spotkałam więc w przełomowym okresie życia. Spotkaliśmy się na stronie FanBox, która rozsyłała automatyczne zaproszenia. Zapisałam się tam i umieściłam swoje zdjęcie. Co Wasim tam robił, nie wiem. Nie wiem, czy istniało wtedy Badoo, na którym mnóstwo Polek spotyka dziś ukochanych z egzotycznych krajów, a Facebook nie miał wtedy takiej władzy nad światem. Rezultat założenia konta na FanBoxie mnie przytłoczył. Otworzyły się dziesiątki okienek z krajów, o których nigdy nie myślałam. Nie wiedziałam, ile ryzykuję. Internetowe związki z panami z dalekich stron to igranie z ogniem, czego – im więcej znam takich historii, tym bardziej jestem pewna – nie poleciłabym żadnej kobiecie. Zanotowałam adres Wasima.
Strona FanBox nie przetrwała próby czasu. Przeistoczyła się w koszmarny portal naciągaczy. Wasim, który wysłał mi piękne zdjęcia i list, na początku wydawał mi się wariatem. Na widok mojego zdjęcia poczuł, że to na mnie czekał całe życie – twierdził. On zaś wie, co mówi, i akurat w takich sprawach się nie myli. Nasz ślub może być jutro, jeśli chcę, albo kiedy zechcę. Ha, ha, ale ściemnia, myślałam. Jednak im więcej tematów poruszaliśmy, tym częściej czułam, że jeśli mówi to, co myśli, to jest ostoją normalności w szalonym świecie dziwacznych ulotnych związków.
Jeśli.
A jeśli nie?
A jeśli to szpieg? Wizowiec? Manipulator?
Nie chciał wizy.
– Po co mi wiza do Polski? – pytał, wystawiając na próbę moje poczucie narodowej dumy. – Gdybym chciał pojechać na Zachód, to już bym wyjechał.
Gdy bombardowałam go swoimi lękami, nie zaprzeczał. Nie odstraszyła go moja historia, którą przedstawiłam mu uczciwie od A do Z. Że nigdy nie chciałam wyjść za mąż i że może się przeliczyć, jeśli chce ze mną mieć synów, bo niedawno byłam poważnie chora.
– Nie ograniczaj Boga. Bóg wie lepiej niż ty – pisał. – Nie będzie, to nie będzie. Ale sama zobaczysz. Najwyżej ludzie będą nas nazywali „dziwna para”. Co z tego?
Nie odstraszyła go również różnica religii. Jestem przecież kobietą Księgi. Ani to, że zażądałam zerwania z reiki, jeśli chce ze mną być. Zerwał, po prostu. Był nieugięty. Chciał mieszkać ze mną w Karaczi. Opowiadał mi swoją historię, dużo trudniejszą niż moja, pełną prawdziwych dramatów rodzinnych. Musi być bardzo odpowiedzialny, pomyślałam. Nie zależało mu na wizie. Niesamowicie podobał mi się sposób, w jaki myślał. Pracował w miejscu, które budziło zaufanie.
W końcu zaprosiłam go do Polski. Niech go zobaczę. Niech pozna moich rodziców.
O polską wizę było trudno.
– Zadzwoniłem do mojego kolegi w ambasadzie Szwajcarii. Nie widziałem go dwanaście lat. „Słuchaj, Hussein. Potrzebuję wizy do Polski. Nie mam teraz czasu się z tobą spotkać, bo muszę jechać!”
I dostał. Na dwa tygodnie. Przyjechał do Polski przez Szwajcarię. Była sroga zima, o której potem opowiadał siostrom:
– Wiecie, jak wygląda śnieg? Wspaniale! To tysiące małych białych miękkich wirujących zimnych cząsteczek! Jak w bajkach, gdzie po żonę się jedzie przez góry, lasy, pola, morza, równiny i tysiąc królestw.
Patrzyłam na mapę, jakie to królestwa mija po drodze, i czułam grozę.
Indie nigdy mnie nie kusiły. Ani kraje muzułmańskie. Ani nic typowo „egzotycznego”. Wystarczająco dużo fascynującej obcości miałam bliżej, pociągało mnie szukanie jej w tym, co bliskie i zwyczajne. Nie cierpię zapachu kadzidełek, przy woni ittaru* się duszę, nie lubię henny na rękach. Do tej pory nie obejrzałam ani jednego bollywoodzkiego filmu w całości. Dodatkowo odstraszała mnie konieczność posługiwania się językiem angielskim, którego musiałam się uczyć, jak każdy, ale bez sympatii. Że też na mnie trafiło.
W czasie studiów miałam zajęcia „z Pakistanu” i świadomie nie poświęcałam im dużo czasu. Było mnóstwo innej, potrzebniejszej wiedzy do przyswojenia. Gdybym wiedziała, jaki błąd robię! Pakistan? Kurz, brud, tłok, dzicz, upał, ludzie jak Cyganie. Stereotyp. Jak to stereotyp, częściowo odzwierciedla to, co widzimy, ale też zniekształca i upraszcza. Wiedziałam o tym. Więc się szczególnie nie przejmowałam. Na pewno w Pakistanie jest coś więcej.
W tęgi mróz Wasim wyglądał dziwacznie. W Karaczi trudno mu było skompletować zimową garderobę. Buty narciarskie, za duża jesionka z wielkimi guzikami, czapka uszanka. No cóż. Papieros w zębach, niegolony od dwóch dni, bo ze Szwajcarii jechał do Polski autobusem, wielgachne walizy, które wyglądały, jakby się tłukły pięć razy dookoła świata. Pakistańczycy mają różne odcienie skóry, od niemal białej do czekoladowej. Wasim jest brązowy i sprawiał wrażenie kogoś naładowanego ciepłem i słońcem. Podobne wrażenie sprawia owoc mango. W Polsce nie da się tego uzyskać żadnym sposobem.
– Wyglądałem jak klaun, co? – wspomina często i się śmieje.
Rozpakował swoje dziwne walizy, a z zanadrza wyjął pudełeczko.
– To są obrączki. Kupiłem je w Dubaju. Powiedziałem sprzedawczyni, że jak nie znajdzie, to będzie odpowiedzialna za to, że się nie ożeniłem!
Obrączki? Jakie znowu obrączki? Zdenerwowałam się. Może to jednak wariat, a ja dałam się zmanipulować.
– Słuchaj, Asia. Masz je wziąć. To dla ciebie. Nawet jak za mnie nie wyjdziesz. Najwyżej je dasz swojemu mężowi. Prezent ode mnie.
Wciąż twierdzi, że naprawdę chciał tak zrobić.
Na pierwszy obiad przygotowałam zupę pomidorową. Wasim spróbował, a potem wylał zawartość talerza do toalety.
– Przepraszam, nie dam rady – powiedział. Poprosił o jajko. I dalej był przekonany, że postępuje słusznie!
Pojechaliśmy do moich rodziców, którzy mieli zrozumiałą nadzieję, że może jednak go odrzucę i nie wyjadę do Pakistanu.
Małomówny Wasim („Mój syn jest bardzo dobry, tylko tak mało mówi!” – przedstawiał mi później Wasima mój przyszły teść) przez zimowe dwa tygodnie mówił, mówił, mówił. Mój tata pytał go o pakistański przemysł, motoryzację i politykę, mama o zabytki, przyrodę i społeczeństwo. Wasim odpowiadał wyczerpująco i obszernie.
– Jaki pan chce prezent z Polski? – pytali oboje uprzejmie przez tłumacza, czyli mnie. Opary absurdu unosiły się nad stołem w dużym pokoju – centrum pertraktacji. Każda ze stron chciała prowadzić rozmowy po swojemu.
– Asię.
Zapadła cisza.
– Nie mam czasu na dyplomację, nie rozumiesz? – tłumaczył się Wasim na osobności.
– Jak facet jedzie tyle kilometrów, to chyba nie po to, żeby wracać z pustymi rękami! – wzdychał mój tata (też na osobności).
Tylko mój dziadzio przyjrzał się nam i powiedział: a wiecie, że nawet jesteście podobni?
W końcu się zdecydowałam. Życie jest krótkie. Może mamy przed sobą długie lata. A może nie.
– Straciliśmy przez ciebie mnóstwo czasu! – mówi Wasim. Chciał się żenić po dwóch tygodniach, a ja zwlekałam ponad rok z decyzją! I jeszcze formalności kościelne: zupełnie nie do pojęcia dla Pakistańczyka, jak można robić tyle ceregieli z czymś tak naturalnym (!) jak ślub.
Człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi. Miałam wielkie szczęście. Gdybym wiedziała, ile ryzykują kobiety poznające narzeczonych z egzotycznych krajów i w jakie bagno czasem wdeptują, może bym się wycofała. Ale Wasim to Wasim. Bywa niesamowicie przenikliwy i mądry i rozumiem, dlaczego ludzie mają go za „pira”, przewodnika duchowego. Naprawdę się nie mylił! Nigdy nie zrozumiem, jak mnie wyczuł po jednym zdjęciu, ale dobraliśmy się jak w korcu maku. Wydaje mi się niemożliwe, że kiedyś żyłam bez niego.
Pakistan. Tam jest strasznie. To wiedzieli wszyscy. Tylko gdzie to dokładnie jest? Gdzieś w Azji. Musiałam sprawdzić. Indie, Iran, Chiny, Afganistan. Ależ sąsiedzi! Mają jeszcze gorzej niż Polacy! No to trafiłam, myślałam, patrząc na mapę. Wszędzie znajdowałam wiadomości, że w Pakistanie jest źle. Terroryści, porwany polski inżynier, chaos, bałagan, kurz, dzicz, morderstwa honorowe, broń atomowa i niepokój. A jeśli już trafiły się strzępki informacji na temat życia zwykłych ludzi, skupiały się na różnicach (których jest oczywiście masa) i egzotyce w dość makabrycznym wydaniu.
Tiziano Terzani w zbiorze reportaży W Azji poświęcił Karaczi kilka stron, z których jasno wynikało, że Karaczi to miasto pełne lęku. Okazało się, że to prawda, ale nie cała. Nie da się sprowadzić życia w Karaczi tylko do lęku. Wszyscy wokoło wiedzieli tylko, w związku z porwaniem i zabójstwem geologa Piotra Stańczaka, że „w Pakistanie zabijają Polaków”. Poszłam więc w Warszawie do banku zrobić przelew za bilet do Karaczi. Podeszłam do okienka, przy którym siedziała pani w wieku mojej mamy. Musiałam jej powiedzieć, „tytułem czego ta wpłata”.
– Tytułem opłaty za bilet – mówię.
– A dokąd pani leci? – zainteresowała się pani, bo suma była pokaźna, więc pewnie w jakieś ciekawe miejsce.
Powiedziałam.
Długopis wypadł jej z rąk.
– Gdzie? Czy pani ma rozum? Lata to się na Wyspy Kanaryjskie albo Teneryfę! Chyba pani nie kocha swoich rodziców! Czy myślała pani o tym? Tamte dzikusy panią zabiją! – krzyczała. – Już nie wiem, co mam wpisać w którą kratkę, tak się zdenerwowałam! – Długopis drżał w jej rękach. – Jak pani wróci… Jeśli pani wróci, niech pani tu przyjdzie, niech się pokaże, że pani przeżyła!
Kolejka, zgromadzona w ciasnej poczekalni, z ciekawością przyglądała się całej scenie.
Moja rodzina, znajomi i nieznajomi reagowali na Pakistan bardzo burzliwie. Ja też. Odkryłam pokłady strachu, którego sobie na co dzień w ogóle nie uświadamiałam, bo nie było ku temu okazji. Stereotypu – mojej własnej utrwalonej wizji Orientu, islamu, Indii. Tylko Wasim przekonywał, że w Karaczi da się żyć. Coraz więcej Polek poślubia Pakistańczyków i odwiedza ich kraj. Spotykają ich na portalach społecznościowych, na emigracji, także w Polsce. Wiele zostaje muzułmankami i tworzą własne społeczności, w których dzielą się doświadczeniami. Wtedy nie znałam nikogo takiego. Czytałam dużo rosyjskojęzycznych forów dla żon „Indusów” – to bardzo mi pomogło. W moim otoczeniu nie było łatwo o polskie opowieści z pierwszej ręki (z wyjątkiem lektury Pijanych Bogiem Maxa Cegielskiego, jednak nie planowałam mieszkania w Pendżabie ani wśród sufich). Ktoś był w Indiach, ktoś w Maroku, ktoś w Dubaju. Ale to przecież nie to. Niemal każdy miał na podorędziu zasłyszane lub przeczytane dramatyczne historie o losach żon Arabów. Nie bez podstaw. Wiele z tych historii rzeczywiście niestety się zdarzyło. Dla otoczenia było jasne, że jadę na stracenie.
Trafił się kolega, który podróżował po północy Pakistanu, gdy było tam spokojniej.
– Było cudownie – zachęcał. – Niesamowita przygoda! Wspaniale!
Częścią przygody było wspomnienie o pierwszym pakistańskim posiłku u uroczych gospodarzy, po którym cała wyprawa poparzyła sobie żołądki, a z zatrucia leczyła się dwa tygodnie. Gdy kolega już się wykurował, jechał autobusem, był śmiertelnie głodny i miał ze sobą jajko na twardo. Był ramadan. Walczył ze sobą długo. W końcu pomyślał: jednak zjem. Nie wytrzymam. Może nie zauważą? Może są tolerancyjni? Nawet w Pakistanie nie każdy musi być muzułmaninem. Przecież tak uważał sam ojciec założyciel tego kraju, Muhammad Ali Jinnah, autorytet widniejący na każdym banknocie. Kolega zjadł jajko. Cały autobus patrzył na niego wilkiem. Potem zrobiło mu się niedobrze, zwymiotował i nikt mu nie współczuł. Wszyscy byli szczęśliwi, że sprawiedliwa kara boża go dosięgła.
Czekając na samolot z Istambułu do Karaczi, popełniałam gafę za gafą. Usiadłam w miejscu dla mężczyzn (czyli z tyłu), bez dupatty. Samolot był pełen Pakistańczyków, na szczęście leciał też Włoch. Przedstawił mi się jako biznesmen. Leciał do Karaczi na targi w Expo Center. Zagadnął mnie przy wypełnianiu deklaracji celnej, bo pożyczyłam mu długopis.
– Jedziesz na trzy miesiące? Żartujesz, prawda? Ja jadę na cztery dni i już chciałbym wracać! – powiedział posępnie. – Byłem w Karaczi wiele razy. – Był równie przerażony moimi planami jak tamta polska pani z bankowego okienka.
– Zastanów się milion razy, czy na pewno chcesz tam mieszkać! – powtarzał. – To dziki świat! Jak w średniowieczu!
Obcy w najbardziej podstawowym sensie. Egzotyczny, straszny, fascynujący, brutalny, niedający się skontrolować, dziwny, wymykający się naszym wytłumaczeniom. Nieludzki. Nasze prawa tracą tu swoją moc. Inaczej się myśli, inna jest logika, motywy, cele, sposoby komunikacji. Inaczej traktuje się obcych, innych, niepasujących do większości.
Czyli dziki. I rzeczywiście. Na początku jest dziki bardzo. Później również wydaje się dziki i dziwny. Ale jak to z obcym bywa, potem można odkryć, że „my” bywamy równie dzicy i równie dziwni, i że nie jestem lepsza, gorsza, mniej ani bardziej dziwna niż „oni”.

Inni mówili, że jest podobnie jak u nas. Być może w ogóle nie strasznie. Trzeba obalać mity. W Pakistanie jest właściwie tak samo jak w Polsce. Pięknie, bezpiecznie, malowniczo i (na ogół) pokojowo. Liberalna, ugodowa większość i fundamentalistyczna mniejszość, która psuje Pakistanowi opinię na świecie. W Polsce jest podobnie: „katotaliban” ma być równie zły jak talibowie (Państwa Islamskiego wtedy nie było): i jedno, i drugie jest fundamentalizmem, wypaczeniem religii, która ma uczyć pokoju i tolerancji. Miałam też wrażenie, że ośmieszali lęk przed obcym. Człowiek, który boi się obcości, należy do mentalnego zaścianka. Nowocześnie jest traktować obcość z sympatią i chętnie ją przyswajać, a nie się bać.
Zdecydowałam, że nie będę brała do serca opinii osób, które znają Pakistan tylko z mediów. Mój lęk też był dla mnie normalny. Boję się obcego, jak każdy, bo jestem człowiekiem. Chętnie posłuchałabym kogoś, kto żył tam długo, a o to było trudno. Interesowała mnie twarda, podstawowa wiedza, której nie miałam – o islamie i o regionie. Oczywistości. Kim są sunnici w Pakistanie? Kim są szyici? Skąd się tam wzięli? Jakie różnice są dla nich istotne? Jaka szkoła islamu jest w Pakistanie najpopularniejsza? Jak traktują tych, którzy islamu nie wyznają? Z czym będzie mi trudno, jakie mam prawa? Dotarcie do wiedzy komplikował fakt, że mnóstwo muzułmańskich stron internetowych głosi tak zwany prawdziwy islam i trudno się domyślić, jaki nurt tej religii reprezentują. Do hasła „jedyny prawdziwy islam” zwykle odwołują się wahabici i salafici (którzy dążą do oczyszczenia islamu z „innowacji” – przyciśnięci do muru przyznają, że szyici nie są według nich muzułmanami, że sufizm to niebezpieczna innowacja i tak dalej).
Dlatego jadąc do Karaczi, czułam się zupełnie sama. W moim odczuciu żadne źródło, do którego dotarłam (z pewnością dotarłam zaledwie do ułamka wszystkich informacji), nie przekazywało rzetelnej chłodnej wiedzy, tylko przede wszystkim odautorskie strachy, wyobrażenia, przywiązania, fascynacje, niechęci albo pragnienia.

 
Wesprzyj nas