Marrakesz, plac Dżama al-Fna’. Niepokojąca, złowróżbna noc. W powietrzu daje się wyczuć coś dziwnego a krwaworóżowy księżyc zwiastuje niebezpieczeństwo. W niewyjaśnionych okolicznościach ginie bez śladu para turystów.


Bajarz z MarrakeszuCo wydarzyło się tamtej nocy na głównym placu miasta, kiedy parę pięknych kochanków widziano po raz pierwszy i ostatni? Czy ich zniknięcie to przypadkowa zbrodnia, zaplanowane morderstwo, czy może bezwzględna mistyfikacja?
Zagadkę niezwykłej pary próbuje rozwikłać najsłynniejszy bajarz z Marrakeszu. Wciągając w swoją opowieść zgromadzonych wokół słuchaczy, krok po kroku stara się odtworzyć przebieg wydarzeń i poznać prawdę. Czy jednak jest to w ogóle możliwe? Czy istnieje jedna, niepodważalna wersja tej historii? A jeśli tak, czy zdoła ją odkryć i ocalić własnego brata?

Bajarz z Marrakeszu hipnotyzuje. To niezwykła, wciągająca historia o wielkiej namiętności, poświęceniu i zatraceniu. Osadzona w egzotycznej marokańskiej scenerii, nawiązuje do wschodniej sztuki bajarstwa. Tutaj nic nie jest takie, jakie wydaje się być na początku, a prawda przybiera różne, zaskakujące oblicza.

***

„Enigmatyczna opowieść, utrzymana w tradycji Tysiąca i jednej nocy”.
– Anderson Tepper, “New York Times Book Review”

„Bajarz z Marrakeszu to magiczna opowieść”.
– Ann La Fagre, „Hudson Valley News”

Joydeep Roy-Bhattacharya urodził się w Jamshedpur w Indiach. Studiował filozofię i politologię na Uniwersytecie w Kalkucie, a także stosunki międzynarodowe i filozofię na Uniwersytecie w Pensylwanii.
Bajarz z Marrakeszu to jego druga powieść i zarazem pierwsza część trylogii, osadzonej w świecie muzułmańskim i odwołującej się do wschodniej tradycji i kultury. Dwa kolejne tomy tego cyklu (poświęcone Persji i Irakowi) mają się ukazać w 2013 i 2015 roku.

Joydeep Roy-Bhattacharya
Bajarz z Marrakeszu
Wydawnictwo Lambook
Premiera: 14 marca 2013


Marrakesz,
Plac Dżama al-Fna, wieczór

Ostatecznie liczy się tylko prawda.
A jednak kiedy myślę o zdarzeniu, które wyznaczyło kres mojej młodości, dochodzę do jednego wniosku: prawda nie istnieje.
Być może trzeba uwierzyć filozofowi, który z przerażeniem uświadomił sobie, że z chwilą ujawnienia prawda zmienia swą postać i tym samym przeistacza się tylko w jedną z wielu możliwych opinii, z których każda podlega dyskusji, sporom, kontrowersjom, a także – co nieuchronne – mistyfikacji.
Innymi słowy, nie ma jednej prawdy.
Albo jeszcze inaczej – prawdą jest to, co przeczy samo sobie.
Być może tego właśnie dowodzi moje opowiadanie. Dlatego zamiast prawdy proponuję wam coś lepszego: magię wyobraźni.

Masa’ al-hair. Dobry wieczór. Pozwólcie, że się przedstawię. Nazywam się Hasan. Jestem mistrzem opowieści, władam najpotężniejszym królestwem: wyobraźnią. Moja pamięć nie jest już tak niezawodna jak dawniej, ale jeśli zgodzimy się co do ceny, obiecuję, że opowiem wam historię, jakiej nigdy dotąd nie słyszeliście. To historia miłosna, jak wszystkie najlepsze opowieści, ale ta zawiera wątek kryminalny. Dotyczy tajemniczego zniknięcia pary kochanków – jego, jej, ich obojga albo żadnego z nich. Zdarzyła się dwa lata temu… Zresztą równie dobrze mogła mieć miejsce pięć, dziesięć, albo nawet dwadzieścia pięć lat temu. Szczegóły są nieistotne. Tamtego wieczoru różowy pył unosił się w powietrzu tak samo jak teraz, światło ze straganów z przyprawami i owocami rozszczepiało się na jasne snopy przypominające pustynne widma; gorączkowy rytm bębnów wznosił się i opadał jak ciała wędrowców przemierzających piaszczyste wydmy. Zniknięcie pary kochanków sprawiło, że całe miasto zamarło w bezruchu, a Dżama al-Fna, słynne miejsce spotkań i prawdopodobnie najbardziej tajemniczy skwer miejski na świecie, na zawsze zmienił swój charakter.
Jak już mówiłem, autentyzm mojej historii jest bez znaczenia, tak jak nie jest ważne to, kto zaginął – kobieta, mężczyzna, oboje czy żadne z nich. Liczą się życie, wdech i wydech, wędrówka fal, ruch piasku na wydmach i plaży, każde jego ziarenko, które odzwierciedla mnogość sprzecznych sposobów postrzegania i relacjonowania zdarzeń.

W jakim języku mówisz, cudzoziemcze? Po angielsku? Może być, postaram się wysławiać najpiękniej jak umiem, choć mój francuski jest dużo lepszy, a po arabsku, oczywiście, byłoby mi mówić najłatwiej. Powiedz, skąd jesteś? Z daleka? Rozumiem. Nieważne. Tu, na Dżama, wszyscy są przybyszami. Nie chcę być wścibski, ale musimy najpierw trochę się poznać; chciałbym stworzyć stosowny nastrój. Usiądź, proszę, dołącz do słuchaczy. Ziemia może wydać ci się twarda, ale ja rozłożę przed tobą magiczny dywan słów, a ten wkrótce uniesie cię daleko stąd. Pozwól, że naleję ci miętowej herbaty, poczęstunek jest częścią opowieści. Jesteśmy wierni tradycji gościnności. Wszystko musi się odbyć zgodnie ze zwyczajem. Jeżeli nie zadbałbym o twoją wygodę, jak mógłbym oczekiwać, że wysłuchasz tego, co mam do powiedzenia? Opowieść jest jak taniec. Potrzebuje co najmniej dwojga ludzi, aby zaistnieć: jednego, który opowiada, i drugiego, który słucha. Czasem role się odwracają i darczyńca staje się obdarowanym. Oboje mówimy, oboje słuchamy, i nawet milczenie nabrzmiewa znaczeniem. Na kanwie kilku zupełnie zwyczajnych słów utkamy niezwykły kobierzec, pleciony z materii niby-snu, ale bliski rzeczywistości, która najczęściej pozostaje nieuchwytna. Opowieść to sztuka wzajemnego zaufania, obopólna gra wyobraźni. Historia, którą razem stworzymy, ujawni, czy zawierzyliśmy nawzajem swoim głosom. Widać to będzie także w okruchach przeszłości, które powracają do nas także w teraźniejszości. Może właśnie to, co nam umknie, o czym zapomnimy, okaże się istotą opowieści, jej prawdą, i przeistoczy wspomnienia w mitologię?

Ale te rozważania zataczają kręgi bez początku i końca, niczym wijący się w powietrzu dym. Przyjemnie jest snuć je w długie wieczory, rozmawiając z przyjaciółmi w zielonej dolinie Ourika w górach Atlasu Wysokiego, skąd pochodzę. Ale równie dobrze mogłem się urodzić pośród białych murów As-Sawiry nad Oceanem Atlantyckim albo w Zagorze o barwie piasku, gdzie korzenie pofałdowanych górskich żlebów wnikają w złote pustkowia Sahary. Wszystkie te miejsca są piękne, a ja mówię, że pochodzę stąd lub stamtąd zależnie od wymogów opowieści, którą właśnie snuję, jej smaku, atmosfery i okoliczności. W ten oto sposób wytyczamy drogę, jednym okiem zerkając na rzeczywistość, a drugim wpatrzeni w miraże wyobraźni. Dzięki temu rozszerzam granice opowieści, zwłaszcza że niewiele w życiu podróżowałem, a z pewnością nie tak dużo jak ty albo mój brat Mustafa. Byłem w Rabacie i Casablance, a któregoś dnia mam zamiar odwiedzić bardziej odległe miasta, jak Meknes, Fez i Tanger. Słynne nazwy i słynne miejsca o długiej i znamienitej historii. Ich atrakcje zachęcają do odwiedzin. Każdej zimy przyjeżdżam do Marrakeszu – uciekam tu przed przenikającym zimnem miejsc, w których przebywałem w ciągu roku: gór, pustyni bądź morza. Odwiedzam to miasto także dlatego, że chciałbym rozstrzygnąć, co stało się tutaj, na Dżama, tamtej nocy, kiedy w powietrzu dało się wyczuć coś dziwnego, zanim jeszcze po raz pierwszy i – jak się okazało – ostatni pojawiła się na placu para nieznajomych przybyszów.
Nie daje mi to spokoju.

Dżama
Tego wieczoru zmierzch zapadł wcześnie. Słońce zastygło na horyzoncie wielką czerwoną plamą i ciemne, niskie chmury wzmogły jego żar. Smużki dymu z palonego drewna wiły się ponad spiętrzonymi dachami suku, mieszając się z nawoływaniami muezzinów. Nadszedł czas modlitwy, wieczornych ablucji, kiedy to sprzedawcy zamykają swoje stragany i podążają w kierunku domu. Tamtego wieczoru – dwa, pięć albo dziesięć lat temu – tak jak teraz usadowiłem się w południowo-wschodniej części placu, dokładnie tam, gdzie zaczyna się Rue Moulay Ismail, za różowymi kamiennymi schodkami budynku poczty, skąd widać, jak młodzi tancerze z plemienia Chleuch oddają się erotycznym pląsom i aż nadto dosadni w ruchach i gestach, oferują swoje usługi klientom. Nie lubię uderzać w moralizatorski ton ani nie jestem pruderyjny, niewiele też mnie szokuje, ale muszę przyznać, że czasem odwracam od nich wzrok, nawet jeśli obecność zgromadzonych wokół nich tłumów jest dla mnie korzystna.

Od czasu wydarzeń, o których będę opowiadał, nie siadam już na moim starym miejscu. Może i jestem przesądny, ale wspomnienia tamtego wieczoru są dla mnie zbyt bolesne. Teraz rozkładam kilim po drugiej stronie placu, obok jasno oświetlonych stoisk z cytrusami, tuż przy posterunku policji. Mogę tam snuć opowieści w spokoju, choć stale pozostaję czujny. Bywa, że widok młodej turystki, ledwie podchwycony kątem oka zarys ramion albo blask czarnych oczu odbijających światło lamp wystarczają, aby powróciły wspomnienia tamtej nocy i wytrąciły mnie z równowagi. Wtedy muszę zebrać wszystkie siły, żeby przypomnieć sobie, o czym opowiadałem, i na nowo podjąć utracony wątek. Ale to zdarza się rzadko. Słynę wśród bajarzy z Dżama z daru narracji, piękna budowanych zdań, bogactwa wyobraźni i tego, że przerywam tylko wówczas, gdy odpowiadam na pytania dzieci. A przynajmniej tak było, zanim tych dwoje rozpłynęło się w powietrzu, bezpowrotnie zmieniając życie wielu ludzi i ściągając na mojego upartego brata Mustafę hańbę aresztu i więzienia. Ale zanadto wybiegam naprzód i chyba powinienem zaprosić do nas mojego przyjaciela Aziza, który właśnie pojawił się na placu. Tamtego wieczoru to on, jako jeden z pierwszych, ujrzał dwoje przybyszów, zanim jeszcze ośmielili się wtargnąć w panującą na Dżama chaotyczną ciemność.

Riad
Aziz przyniósł dzbanek miętowej herbaty i kilka szklanek. Kiedy je podawał, stado gołębi przeleciało nad naszymi głowami na drugi koniec placu, gdzie grupa kolorowo ubranych turystów właśnie wychodziła z suku. Ptaki zawirowały z łopotem skrzydeł; Aziz przyglądał im się przez chwilę. Powietrze o zmierzchu było przejrzyste i różowawe. Pomimo nadchodzącego mroku wciąż jeszcze było całkiem widno. Gołębie utworzyły wstęgę i jedna z turystek, młoda kobieta z długimi blond włosami, pobiegła za nimi roześmiana. Aziz patrzył za nią uśmiechniętymi oczyma, a gdy usiadł w kręgu słuchaczy, nagle zauważyłem, że ma na sobie tę samą oliwkowo-zieloną dżellabę co tamtego pamiętnego wieczoru. Poczułem, jakbym cofnął się w czasie. Mimowolnie się wzdrygnąłem. Aziz musiał to zauważyć, na jego twarzy pojawił się bowiem cień niepokoju. Milczał dłużej, niż pozwalało na to dobre wychowanie, a kiedy zaczął mówić, w jego głosie pobrzmiewał smutek, a nawet żal.

– Dziękuję za zaproszenie, Hasanie – powiedział i zamilkł. Jego ciemne oczy lśniły. – Co opowiedzieć twoim słuchaczom? Może najpierw powiem parę słów o sobie. Zgoda? Nazywam się Aziz. Pochodzę z małej wioski niedaleko Al-Ujun w zachodniej części Sahary. Jestem kelnerem w restauracji hotelu Riad Dar Timtam w samym sercu medyny i tej nocy, o której wspominał Hasan, mój dzień pracy właśnie dobiegał końca
Aziz zamilkł, szukając właściwych słów, a jego spojrzenie błądziło gdzieś daleko. Nie ponaglałem go. Dałem mu czas do namysłu, bo rozumiem, jak ważna jest dokładność w odtwarzaniu zdarzeń. Po chwili kontynuował swoją opowieść już łagodniejszym głosem.

– Dochodziła siódma wieczorem. Poprzedniej nocy miałem dziwny sen i cały dzień nękał mnie ból głowy. Śniło mi się, że ściany piasku nacierały na Dżama, zasypując wszystko, co spotkały na swej drodze. Był to przerażający sen i pamiętam, że ci go opowiedziałem, Hasanie, licząc, że pomożesz mi zrozumieć jego znaczenie.
Nie patrzył na mnie, kiedy wypowiadał te słowa. Oczy miał wpółprzymknięte. Popijał herbatę i ciągnął dalej:
– Wciąż jeszcze rozmyślałem o swoim śnie, kiedy nadeszła tamta para. Przyszli od strony suku Zrabia, gdzie w dawnych czasach po południu handlowano niewolnikami. Kiedy stanęli przed drzwiami restauracji, zastanawiając się, czy wejść do środka, a ich postacie rzucały długie cienie, podbiegłem, aby ich powitać. Od razu wyczułem, że jest w nich coś dziwnego. Dziewczyna przypominała gazelę. Była smukła i drobna, sporo niższa od towarzyszącego jej mężczyzny i miała duże ciemne oczy. To ona mówiła, podkreślając słowa pełnymi wdzięku gestami. Wydawało się, że potrafi odgadnąć każdą myśl swojego towarzysza, jeszcze zanim on ją wypowie. Jego skóra była ciemniejsza niż jej – miała kolor piasku, na który pada cień. Wysoki, smukły i czarnowłosy, mężczyzna przypominał mi jakiegoś arabskiego księcia. Stał wyprostowany i byłem niemal pewien, że jest w nim coś niezwykłego. Rzadko na siebie spoglądali, ale kiedy już ich oczy się spotkały, widać było, że nie widzą świata poza sobą.
Aziz wypił łyk herbaty, a ja spojrzałem na naszą publiczność, która nagle się powiększyła. Wszyscy siedzieli w ciszy i skupieniu. Na niebie właśnie pojawił się księżyc, a powietrze było delikatne i świetliste. Aziz odrzucił koc i wyprostował plecy. Widać było, że w miarę jak przywołuje z pamięci szczegóły, nabiera pewności siebie.

– Poprosili o zaciszne miejsce. Ponieważ w restauracji było tłoczno, zaprowadziłem ich na dziedziniec, gdzie wśród drzewek cytrusowych i kwitnących krzewów mieściło się kilka stolików. Wybrali najciemniejszy kąt, zupełnie jakby mrok ich przyciągał. Kiedy przyniosłem wodę, popatrzyli na mnie, a ich oczy lśniły niczym płomienie świec. Poczułem się nieswojo. Gdy ten szczupły chłopak zadał mi jakieś pytanie, nie mogłem wytrzymać jego spojrzenia. Oczy jego towarzyszki miały tę samą obezwładniającą moc – patrzyła na mnie i równocześnie poza mną. Wtedy, pełen niedobrych przeczuć, pomyślałem, że pod postacią przystojnego chłopca i pięknej dziewczyny do riadu zawitała śmierć.
– Poruszony, wymówiłem się nagłym zmęczeniem i poprosiłem mojego przyjaciela Abdul Karima, aby ich obsłużył. On też przyznał, że jest w tej parze coś niezwykłego. Powiedział mi potem, że kiedy jedli, przypomniały mu się nagle i bez powodu kwitnące drzewa, które ujrzał podczas swojej pierwszej podróży do Marrakeszu. Abdul Karima najbardziej poruszyła łagodność przybyszów. Jego zrównoważenie i pogoda ducha uspokoiły mnie i kiedy para skończyła posiłek, ponownie zacząłem ich obsługiwać. Poprosili o miętową herbatę, którą chłopak wypił duszkiem, jakby był bardzo spragniony, a dziewczyna patrzyła na niego z taką czułością, że nawet moje serce mocniej zabiło. Poczułem powiew chłodnego, zimowego wiatru. Restauracja opustoszała. Nie było już żadnych gości. Wróciłem na swoje stanowisko, zostawiając ich samym sobie w ciszy dziedzińca rozświetlonego blaskiem latarenek.
Aziz, mówiący dotychczas równym, spokojnym tonem, spojrzał na mnie, jakby w oczekiwaniu na potwierdzenie aprobaty. Skinąłem głową, a on podjął przerwane opowiadanie. Jego głos, teraz już podniesiony, zdradzał jednak pewien niepokój.

– Gdy patrzyłem, jak wychodzą z restauracji, przepełniał mnie spokój. Wyszli tak samo cicho jak weszli. Ona trzymała go za rękę, a on szedł wyprostowany jak wartownik. Pochłonęły ich ciemności ulic. Pamiętam, że spojrzałem w niebo: chmury uwiły podwójny pierścień wokół księżyca, który przybrał dziwny, czerwonawy odcień.
– Kiedy wróciłem do restauracji, aby sprzątnąć stół, zauważyłem, że szklanki, z których pili, były lodowato zimne, a na ich brzegach zebrały się krople rosy, mimo że podałem im parujący wrzątek. Pokazałem to Abdul Karimowi, który ze zdziwienia otworzył szeroko oczy. Zaraz też wskazał płatki szronu, które w niewyjaśniony sposób znalazły się na listkach mięty na dnie dzbanka.
Aziz powoli pokręcił głową, patrząc w ziemię.
– Wyszedłem na ulicę, aby zapalić papierosa i trochę się uspokoić. Na suku większość sklepików było już zamkniętych. Tylko kilka smug światła rzucanego przez nieliczne latarnie przecinało mrok. Siedziałem przy wejściu do restauracji, na schodku, rozkoszując się dymem i tłumacząc sobie, że pewnych rzeczy po prostu nie da się wyjaśnić.

Prawda i metoda
Aziz westchnął i rozejrzał się po placu, jakby szukał drogi ucieczki od przywołanych wspomnień. Niepewnie wzruszył ramionami i patrzył na mnie z nadzieją, że podsunę mu jakieś wytłumaczenie. Ale ja nie odezwałem się ani słowem. Cóż miałbym mu powiedzieć? Jego przeżycie było równie niezwykłe jak wszystko inne tamtego wieczoru.
Aziz westchnął raz jeszcze. Nieświadomy głębokiego znaczenia, jakie miały jego słowa, powiedział:
– Zawsze ma się nadzieję, że opowiedzenie czegoś innym pomoże nam to zrozumieć.
– Zrozumieć co? – zapytałem, a on oblał się rumieńcem, jakbym zadał mu wyjątkowo trudne pytanie.
– No, co się z nimi stało, oczywiście – odparł.
Wiedziałem, że muszę dodać mu otuchy. Wcześniej nie zdawałem sobie sprawy, że spotkanie z tą parą przepełniło go takimi obawami. Podniosłem się, zbliżyłem do niego i uściskałem serdecznie. Próbując go pocieszyć, powiedziałem:
– Mój drogi Azizie, tych dwoje nieszczęśników nie przybyło tutaj z zaświatów. Byli ludźmi w każdym calu. Utrzymywać inaczej znaczyłoby dopuścić do głosu błędne przesądy, a tych jest już i tak dość sporo odnośnie do tamtego wieczoru.
Aziz pokręcił głową.
– Tym, czego nie dostrzegłeś – ciągnął głosem pełnym smutku – a czego ja prawdopodobnie nie potrafiłem właściwie przekazać, jest niepewność, jaka mi pozostała po odejściu tych dwojga. W przeciwieństwie do ciebie nie jestem nauczycielem życia. Jestem prostym człowiekiem, kelnerem w kawiarni, i wszystko, co mogę wnieść do twojej mistrzowskiej opowieści, to zwykłe poczucie obowiązku. Kiedy dzieje się coś, czego nie potrafię wytłumaczyć, tracę grunt pod nogami.
– Rozumiem – odpowiedziałem.

Aziz rzucił mi rozpaczliwe spojrzenie.
– Czyżby? Cóż, może i tak. Jesteś przecież władcą pamięci i wspomnień. Wiesz o tych sprawach więcej niż ktokolwiek inny. Czy jednak ktokolwiek może wiedzieć, co to znaczy być człowiekiem w dzisiejszych czasach? Czy w ogóle można rozpoznać ciemność, jaka zamieszkuje w ludzkim sercu? Pytam, bo wydaje mi się, że czasami prawda już się nie liczy, choć oczywiście nie możemy całkowicie jej odrzucić. Dla mnie ważne jest to, co można zrozumieć – co naprawdę można pojąć i ogarnąć własnym rozumem.
Dotychczas stałem obok Aziza, ale teraz odsunąłem się nieco i zwróciłem do grupy słuchaczy. Nie mówiłem do nikogo w szczególności, ale mój wzrok padał po kolei na każdego. Siedzieli nakryci kocami, zasłuchani. Zacząłem pewnym i równym tonem głosu:
– Na pewno można wskazać elementy, które kształtują wizerunek człowieka. Weźmy na przykład mnie. Znacie mnie jako Hasana, bajarza, bo tak postanowiłem się wam przedstawić. Pochodzę z gór i jestem tutaj, aby dać wam rozrywkę. Takie jest moje powołanie, takie też było powołanie mojego ojca i jego przodków. Dookoła mnie miasto rozpościera swoje towary – różnorodne opowieści, a ja przyglądam się im i decyduję, które warto opowiadać, a o których lepiej jest milczeć, które skazane są, być może z ważkich powodów, na zapomnienie. Zgromadziliście się wokół mnie, oczekując, że wyobraźnia służy mi jak dawniej i że możecie polegać tak na niej, jak i na mojej umiejętności opowiadania. Dziś wieczór postanowiłem jednak wprowadzić pewne zmiany. Dziś wieczór chciałbym, aby wasze wspomnienia połączyły się z moimi i abyśmy wspólnie prześledzili te zdarzenia, tak zupełnie inne od wszystkiego, czego dotychczas doświadczyliśmy. Co będzie nam potrzebne? Przede wszystkim wzajemne zaufanie, ponieważ to ono da nam swobodę, śmiałość i wytrwałość w dociekaniu. Któż jednak może nam zagwarantować, że to, co odkryjemy, będzie prawdą? Kto z was ośmieli się wstać i oświadczyć, że historia, którą teraz wspólnie opowiadamy, naprawdę się wydarzyła? Wszak każdy posiada głęboko skrywane wspomnienia i tajemnice, do których broni dostępu.

Wronie drzewo
Kiedy przerwałem na chwilę, aby złapać oddech, księżyc wspiął się na szczyty murów obronnych medyny, a jego światło wydobyło z mroku zarysy domów otaczających Dżama. Zrobiło się chłodno. Założyłem opończę, a niektórzy słuchacze rozluźnili koce, które mieli przepasane wokół dżellab, i naciągnęli je na głowy. Jeden z nich, muzułmański kleryk z bujną brodą, podniósł rękę i zaczął mówić z napięciem, które przykuło uwagę zebranych. Był to śniady mężczyzna w średnim wieku. Choć miał na sobie ubranie wieśniaka, brzmiał jak człowiek wykształcony i wyczułem, że umysł ma bystry i wnikliwy.
– Oczywiście, to, co mówisz, brzmi rozsądnie – powiedział z lekką ironią w głosie – ale masz w tym ukryty zamiar. Dążysz do celu, którym jest uniewinnienie twojego brata, oczyszczenie go z zarzutu popełnienia zbrodni, do której sam się przyznał.
Spojrzałem na niego spokojnie.
– Jeżeli gdzieś podążam – odparłem – to mam tylko jeden cel: poszukuję prawdy. Prostej, rzetelnej prawdy, leżącej u podstaw każdego doświadczenia. Jeśli chodzi o mojego brata, nie będę ukrywał, iż mam nadzieję, że jeśli każdy z nas wiernie odtworzy swoje wspomnienia z tamtego wieczoru, jeżeli nie będziemy oszczędzać sił i będziemy się wiernie trzymać faktów, to w końcu uda nam się rzucić nieco światła na to, co teraz jest jeszcze ukryte. Żeby to osiągnąć, musimy powracać do miejsca, w którym wszystko się zaczęło, za każdym razem pogłębiając naszą wiedzę i rozumiejąc coraz więcej.
Mężczyzna zauważył, grzecznie i zdawkowo, że moja wiara w siłę wyobraźni jest wzruszająco naiwna.
– Nie tyle wyobraźni, ile pamięci – odpowiedziałem.
– Pamięć jest niczym innym jak tworem wyobraźni – odparł. – Nieprawdaż? To ona daje początek snom, pamięć zaś ukrywa się między nimi. Pamięć uwalnia rzeki tęsknoty, wyobraźnia zaś nawadnia je deszczem wspomnień. Żywią się wzajemnie.

Nie pozwoliłem się sprowokować.
– Muszę dotrzeć do prawdy– powiedziałem stanowczo. – Mój brat siedzi w więzieniu za zbrodnię, której nie popełnił. Chcę wiedzieć, dlaczego się tam znalazł. Trudno będzie to odkryć, zgadzam się, ale nie jest to niemożliwe.
Mężczyzna uśmiechnął się sceptycznie.
– Nie zdajesz sobie sprawy, że twoja prawda to paradoks, ponieważ wspomnienia mogą być wytworem wyobraźni. Uzbrojony w arsenał dobrych intencji, zamierzasz prześledzić bieg wydarzeń tamtego wieczoru. Nie odtworzysz jednak faktów, ale wykreujesz świat słowami. Co jest punktem odniesienia w tej grze cieni?
– Ludzkie serce – odparłem zdecydowanie.
Mężczyzna wykrzywił usta i owinął się mocniej kocem.
– Tworzysz mit wokół przestępstwa. Przepraszam za obcesowość, ale tak właśnie uważam. W obliczu straszliwej winy swojego brata usiłujesz uprząść zasłonę, która ochroni cię przed rzeczywistością. Kiedy pamięć blednie, wyobraźnia rozrasta się w nieskończoność, a piękne fantazmaty zawsze są lepsze od faktów, zwłaszcza tych nieprzyjemnych.
– Niczego nie przędę – odpowiedziałem. – Jeżeli istnieje jakaś zasłona, to nie ja ją utkałem. Mam inny cel. Chcę ją uchylić.
Przez moment wpatrywał się we mnie niezwykle intensywnie, aż poczułem zakłopotanie. Zachowywał się tak, jakby inni słuchacze nie istnieli; na nikogo nie zwracał uwagi.
Gwałtownym ruchem zgiął się w sztywnym ukłonie i skrzywił usta w ironicznym uśmiechu. Kiedy się wyprostował, machnął dłonią i stwierdził ozięble:
– Wierzysz w siłę słów i zawartą w języku moc porozumienia.
– W coś trzeba wierzyć – wyszeptałem.
– A czy można polegać na narratorze, którym kierują podejrzane intencje?

Zawahałem się, świadomy niebezpieczeństwa. Słuchacze mogli zrazić się do mnie, zanim jeszcze nasz wieczór rozpoczął się na dobre. Aby podbudować swoją wiarygodność, powiedziałem ugodowo:
– Przepraszam. Być może nie wyraziłem się dość jasno. Dzisiejsza opowieść rozproszy jednak z pewnością twoje wątpliwości.
Nie dał żadnego znaku, że przyjął moje przeprosiny; powiedział tylko pełnym rezerwy głosem:
– In sza’ Allah, zobaczymy.
Po chwili podjąłem przerwaną opowieść.
– Pozwólcie, że powrócę do tamtego wieczoru. Choć wydaje się mało prawdopodobne, byśmy mogli zgubić drogę podczas tej wyprawy w przeszłość, to zapewniam was, że ze względu na charakter tych zdarzeń tak właśnie się stanie. Różnorodne wersje zatrą każdy wyraźny punkt orientacyjny: meczety i minarety, suki i zaułki, plac upstrzony gołębim łajnem i labirynt uliczek, które do niego wiodą. Ziemia, po której stąpamy, zamieni się w proch, a czerwone niebo Marrakeszu przetoczy się tak wiele razy, że w końcu uznamy się za szczęściarzy, jeśli będziemy pamiętać, w jakim zdążamy kierunku.
Ale to wszystko dopiero nastąpi. Teraz jesteśmy na wierzchołku meczetu Kutubijja, który właśnie rzuca cień w kierunku Dżama. Ruszamy nieśmiało, jakby pogrążeni w sennym transie, i podążamy za strzelistą wskazówką cienia, która przesuwa się cal za calem przez aleję Mohammeda V i szereg dorożek, które cierpliwie czekają na pasażerów w skwarze dnia i w wieczornym chłodzie. Pomiędzy siódmym a ósmym powozem, w ciemności placu Foucaulta, dostojny cyprys góruje nad sąsiadami niczym lustrzane odbicie wznoszącej się w górę wieży minaretu. Nazywam ten cyprys Wronim Drzewem, tak wiele pustynnych wron gnieździ się wśród jego gałęzi. To ich niepokój ostrzegł mnie tamtego wieczoru, że zdarzy się coś niezwykłego.

Były też inne znaki. Nad miastem unosiła się woń popiołu. Krwaworóżowy księżyc był w pełni, otaczała go poświata. Dziwnie wilgotny, chłodny wiatr wiał od gór i przenikał głowy. Po chwili czerwony zygzak błyskawicy osuszył powietrze, rozświetlając swym blaskiem mrok ulic.
Pomimo tych wszystkich złowróżbnych znaków usiadłem na swoim zwykłym miejscu i z niefrasobliwością, która nadal jeszcze mnie zaskakuje, rozpocząłem przygotowania do snucia moich wieczornych opowieści.

 
Wesprzyj nas