Świadek przeszłości czy przeklęty symbol? Ten gmach powinien stać się widomym znakiem przyszłej potęgi, triumfu komunizmu nie tylko u nas, ale i na Zachodzie.


To nie polski Wersal ani Empire State Building. Bliżej mu do Kafkowskiego zamku.
Jest źródłem miejskich legend: o 30 podziemnych kondygnacjach, o nieistniejących piętrach, o tunelu łączącym go z Domem Partii. Do dziś rzuca na Warszawę najdłuższy cień.

Beata Chomątowska jako pierwsza spogląda na Pałac Kultury i Nauki oczami ludzi, którzy związali z nim życie. Odkrywa dramatyczne losy architektów – braci Sigalinów, opowiada o „poślubionej” gmachowi kronikarce, o samobójcach skaczących z 30. piętra i ludziach piszących listy do „Drogiego Pałacu” niczym do starożytnego bóstwa.

Pałac. Biografia intymna to nie tylko opowieść o miejscu z własnym duchem i tożsamością albo o jeszcze jednym „źle urodzonym” – „betonowym torcie”, „darze Stalina”, który wielu chciałoby wyburzyć. To też historia dramatycznych zmian, które spotkały Warszawę i Polskę w XX stuleciu.

Beata Chomątowska – pisarka i dziennikarka, autorka m.in. uznanej Stacji Muranów, biografii Lachert i Szanajca. Architekci awangardy oraz powieści Prawdziwych przyjaciół poznaje się w Bredzie.

Beata Chomątowska
Pałac. Biografia intymna
Wydawnictwo Znak
Premiera: 13 lipca 2015



1. Łącznik

Braci było czterech, jak w baśniach z morałem.
Dwaj starsi – zdolni. Trzeci – zwyczajny, może dlatego że średni. Najmłodszy dopiero się zapowiadał.
Po starszych ślad zaginął. O środkowym zapomniano. Ostatni umiał się znaleźć.
Jeden myślał, że wybuduje w stalinowskiej Moskwie największy pałac na świecie. Rosjanie wyróżnili projekt, ale gdy przyjechał pracować na rzecz ich ojczyzny, uznali, że szpieg, i wsadzili do tiurmy. Potem rozstrzelali. Drugi za mundur polskiego oficera dostał od nich kulkę w potylicę. Wrzucono go razem z innymi do jamy w charkowskim lesie. Najmłodszy we wrześniu trzydziestego dziewiątego pognał do punktu po broń. „Żydłaków nie potrzebujemy”, prychnął do niego umundurowany patriota z komisji mobilizacyjnej. Gdyby się uparł, pewnie dostałby karabin. Bratu przecież dali. Ale on miał swój honor. Kilka lat wcześniej, gdy na politechnice koledzy z mieczykami w klapach marynarek usiłowali go zagnać do tylnej części sali, wywrzeszczał im na całe gardło:
„Czuję się Polakiem! Ubliża mi, że nie mogę usiąść, gdzie chcę!”.
Tym razem tylko obrócił się na pięcie.
Imiona jak z dobrej mieszczańskiej rodziny: Roman, Grzegorz, Aleksander i najmłodszy Józef, nazywany Kociem. Chłopaki wyrosły dorodne i krzepkie na kefirach wyrabianych przez babkę, która – jak głosiła rodzinna legenda – przywiozła do Warszawy z rodzinnego Putigorska recepturę i specjalne grzybki do fermentacji. Interes rozrósł się błyskawicznie – od kiosku w Ogrodzie Saskim, przez Pierwszy Specjalny Zakład Kefirowy Klaudii Sigaliny przy Królewskiej 31, wabiący klientów gipsowym modelem gór Kaukazu na wystawie, po pijalnię na Marszałkowskiej, róg Wilczej, i drugi zakład, przy Żelaznej, gdzie dla odmiany sprzedawano różne rodzaje mleka i śmietany.
Rodzina porządna, mieszkająca w eleganckiej części Śródmieścia, jak wiele podobnych – inteligenckich, zeświecczonych,. Tylko młodzi Sigalinowie mogliby podśpiewywać w trakcie wspólnych zabaw, gdy nikt nie słyszał:
„Koci, koci łapci, pojedziem do babci,
Tylko ani słówka, bo babcia Żydówka”.
Leczniczy kefir stał się słynny, kupowano go na potęgę w Warszawie, Łodzi, Otwocku, a nawet za granicą. Klaudia Sigalina miała dryg do reklamy. Jeszcze nim jej wyrób trafił na rynek, stworzyła wokół niego legendę. Plotkowano, że właścicielka zakładu wykradła kefirowe grzybki kaukaskiej szamance, więc towar pierwsza klasa, z gwarancją autentyczności. By wzmocnić argumentację, babka Sigalina wydawała broszury, w których medyczne autorytety zachwalały zdrowotne właściwości firmowanych przez nią produktów. Rozważnie lokowała zyski – wiedziała, że nic nie zapewnia takiej stopy zwrotu jak odpowiednia edukacja kolejnych pokoleń. Syn Michał został dentystą, a choć praktyka w zawodzie interesowała go mniej niż kierowanie rodzinną firmą (już przy pierwszym pacjencie pojął, że jest zbyt wrażliwy, by uczestniczyć w tych mękach), wzorem matki nie żałował środków, by wykształcić własną szóstkę. Dwóch najstarszych zostało architektami, najmłodszy wybrał prawo, ale nie spodobało mu się tam i też postanowił zostać architektem. Były jeszcze dwie córki, Anna i Eugenia. Pierwsza z nich zniknęła rodzinie z oczu na zawsze gdzieś na trasie Umschlagplatz – Treblinka, którą jechała z matką. Eugenii udało się wylosować życie. Wyszła z getta i pod przybranym nazwiskiem ukrywała się na Saskiej Kępie . No i średni, absolwent wydziału chemii, ale ten, choć też przeżył, od początku niewiele znaczy w tej opowieści.
W baśniach z braćmi w roli głównej zwykle bywa tak, że los najhojniej obdarowuje nie tych starszych, zapobiegliwych i dobrze się zapowiadających, ci starsi bowiem, zapobiegliwi i dobrze się zapowiadający giną gdzieś po drodze, a los najhojniej obdarowuje najmłodszego. Choćby z początku nic na to nie wskazywało.
Wspólnicy Roman i Grzegorz, urodzeni w odstępie roku, od dziecka trzymają się razem. Uchodzą za pracusiów – już na studiach próbowali zarabiać, przymierzali się do konkursów. Roman wiąże się zawodowo z nieco starszym od siebie Jerzym Gelbardem, malarzem i architektem, także pochodzącym ze spolonizowanej żydowskiej rodziny z tradycjami. Gelbard wrócił do Warszawy po pobycie w Paryżu wyczulony na nowe tendencje w branży. Zakładają razem biuro projektowe. Jako pracownik dołącza Grzegorz. Na rajzbretach spółki Gelbard-Sigalin królują z początku gmachy użyteczności publicznej. Sypią się za nie nagrody, lecz trójka autorów dostrzega rosnącą koniunkturę na luksusowe budownictwo dla prywatnych inwestorów i celuje w ten segment, licząc, że okaże się pewniejszym źródłem zysków.
Ich specjalnością, opartą na paryskich doświadczeniach Gelbarda, stają się charakterystyczne trójboczne wykusze od frontu, często biegnące przez całą wysokość elewacji. Bogatym zleceniodawcom rozwiązanie od razu przypada do gustu, bo zwiększa przestrzeń przeznaczoną na wynajem i pozwala dodatkowo doświetlić mieszkania – rzecz nie bez znaczenia w zwartej śródmiejskiej zabudowie. Z początkiem lat trzydziestych intratne zlecenia dla spółki Gelbard-Sigalin (choć właściwiej byłoby mówić: Gelbard-Sigalinowie) sypią się już jak z rękawa. Ten, kto dysponuje odpowiednimi środkami, a chce udowodnić, że jest modny, zgłasza się do ich biura na Hożej 29. Ukoronowaniem kariery jest zlecenie na opracowanie wnętrz luksusowego lokalu rozrywkowego Adria, otwartego uroczyście 7 lutego 1931 roku. Sigalinowie brylują w towarzystwie, wśród ludzi biznesu i artystów. Warszawiacy pokazują ich sobie, gdy w towarzystwie Gelbarda i jego żony, ekscentrycznej Belli Hertz, krążą po mieście nowiutką tatrą – z premiery na raut, z przyjęcia na wystawę.
Z dwóch Sigalinów więcej splendorów spada na Romana, jako wspólnika Gelbarda, choć to Grzegorz jest uznawany za najzdolniejszego w rodzinie. Pora się przekonać, ile jest wart bez brata. Najlepiej za granicą. Ogłoszono właśnie konkurs na projekt Pałacu Rad – to doskonała okazja.

Wyzwanie

Pałac Grzegorza nie przypomina typowego pałacu. Na jednym ze szkiców, w podłużnym przekroju, wygląda raczej jak katowicki Spodek albo któraś z nieistniejących jeszcze wówczas konstrukcji inżyniera Davida Geigera, posiadacza patentu pozwalającego wznosić podwieszane kopuły o dużych rozpiętościach. Także makieta zaskakuje: odwrócony eliptyczny stożek gra tu pierwszoplanową rolę, ale towarzyszy mu kilka innych budynków, w tym jeden wieżowiec oraz podłużny obiekt kojarzący się z wielopiętrowym garażem. Tylko patrzeć, jak cała grupa wzbije się w powietrze, orbitując wokół Ziemi, niczym planity z utopijnych pomysłów Kazimierza Malewicza.
Kosmiczna propozycja musiała się spodobać, skoro Rada Budowy Pałacu Rad oceniająca projekty gmachu, nadesłane na rozpisany w 1931 roku powtórny konkurs (pierwszego nie rozstrzygnięto), zakwalifikowała ją do ścisłego finału, a następnie zakupiła. W końcu Majakowski, poeta podziwiany przez Stalina, kilka lat wcześniej pisał: „wśród niebieskich sfer wiemy już że nie ma boga i wiara nic nie znaczy, każdy proletariusz powinien iść do planetarium”.
Ogłaszając konkurs na projekt Pałacu Rad, organizatorzy określili go nudnym mianem „centrum administracyjno-kongresowego przy Komitecie Centralnym Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich”. To, że chodzi o budynek zgoła innego kalibru, było jasne już w grudniu 1922 roku, gdy podczas Zjazdu Rad ZSRR zasłużony działacz bolszewicki Siergiej Kirow porwał zgromadzonych postulatem wzniesienia reprezentacyjnej budowli, która przyćmi rezydencje burżujów i arystokracji i pomieści delegatów wszystkich republik rozrastającego się państwa.
„Pałac Rad nawet zewnętrznie nie powinien mieć nic wspólnego z fasadami parlamentów odchodzącego świata. Powinien być zemstą władzy pogardzanych, zacofanych niegdyś robotników i chłopów nad burżuazyjnym Zachodem, budowlą, której nasi wrogowie nie mogliby sobie wyobrazić nawet we śnie. Ten gmach powinien stać się widomym znakiem przyszłej potęgi, triumfu komunizmu nie tylko u nas, ale i na Zachodzie. Pałac Rad trzeba zbudować po to, żeby właśnie tam wcielić w skład Związku Sowieckiego ostatnią republikę!”, mówił w uniesieniu, a towarzysze nagrodzili go oklaskami.
Decyzja, gdzie zbudować Pałac, zapada bez sporów. Wszyscy są zgodni, że symbolicznie najlepiej nadaje się przylegający do Kremla plac Czertopole z gigantyczną świątynią – cerkwią Chrystusa Zbawiciela, którą kazał wznieść car Aleksander I jako wotum dziękczynne za uratowanie kraju przed Napoleonem. Teraz, zgodnie z wolą Stalina, duchowe centrum carskiej Rosji, określane z przekąsem jako „wielki samowar”, musi ustąpić miejsca Pałacowi Rad, ośrodkowi państwa proletariuszy. Cerkiew, dekorowana przez najzdolniejszych artystów, była budowana przez czterdzieści cztery lata. W powietrze natomiast wyleciała w ciągu kilkudziesięciu sekund, choć nie poddała się bez walki – dopiero drugi wybuch rozwalił jej grube mury ogołocone wcześniej z wszystkiego, co miało jakąkolwiek wartość. Wywózka cegieł potrwa blisko rok.
Władze radzieckiej Rosji robią, co mogą, by wieść o konkursie rozniosła się po świecie i spotkała z należytym oddźwiękiem. Grzegorz Sigalin, architekt popularny w Warszawie, lecz zupełnie nieznany w świecie, musiał wiedzieć, na co się porywa. W rywalizacji o Pałac konkurentami będą już nie koledzy z prestiżowego Wydziału Architektury warszawskiej Politechniki, lecz międzynarodowa czołówka twórców. Żadnemu z nich nie przeszkadza, że w ten sposób mogą się przyczynić do światowego triumfu komunizmu. Grzegorz też specjalnie się tym nie zamartwia. W dwudziestym roku, gdy miał osiemnaście lat, chciał bić bolszewika i razem z bratem na ochotnika wstąpił do batalionu obrony przeciwlotniczej. Batalion czekał na bolszewików na Polu Mokotowskim, lecz ci nie dotarli do Warszawy. Jako dorosły, podobnie jak wielu zafascynowanych modernizmem architektów z kręgu stołecznej awangardy, sympatyzuje z lewicą.

Trojka

Nie porywa się jednak na Pałac sam. Autorów projektu jest trzech: wystąpili pod godłem Trojka i flagą francuską. Ten drugi to bliski kolega Henryk Blum, na gruncie warszawskim konkurent po fachu, do spółki z Lucjanem Korngoldem projektujący luksusowe kamienice dla zamożnych inwestorów. Dla takiego wyzwania jednak warto połączyć siły, nie oglądając się na interesy na rynku krajowym. Trzeci, Bertold Lubetkin, odgrywa w całym przedsięwzięciu rolę lidera. Zanim zaczął wznosić gmachy dla ludzi, zasłynął jako projektant budowli dla zwierząt – dzięki protekcji sir Juliana Huxleya, brata pisarza Aldousa, powierzono mu zaprojektowanie domku dla goryli w londyńskim zoo. Konstrukcję wzniesiono na planie koła – Lubetkin, mimo zapatrzenia w proste linie forsowane przez niedościgłego Le Corbusiera, uwielbia okrągłe kształty. Pochodził ze Wschodu, lecz szykował się do kariery na Zachodzie. Choć dopiero co przekroczył trzydziestkę, miał już swoje biuro architektoniczne w Londynie i mógł poszczycić się praktyką u samego Auguste’a Perreta oraz znajomością z Wilhelmem Worringerem, wpływowym historykiem sztuki, uchodzącym za głównego mentora Corbu. Najprawdopodobniej to właśnie któryś z tych patronów zachęcił młodego autora, by wziął udział w moskiewskich zmaganiach – nawet jeśli nie wygra, będzie mógł się sprawdzić, rywalizując z uznanymi architektami.
Urodzony w Tyflisie (dziś Tbilisi) w zasymilowanej zamożnej żydowskiej rodzinie Lubetkin łatwo znajduje wspólny język ze swoim rówieśnikiem Grzegorzem Jakubem Aaronem Sigalinem, potomkiem Klaudii, przedsiębiorczej kobiety z Kaukazu. Znają się z czasów studiów: pielgrzymujący po europejskich uczelniach i pracowniach Bertold spędził dwa lata na Politechnice Warszawskiej. Poza tym też czuje się komunistą. Gorąco wierzy, że projektowany budynek powinien być narzędziem naprawy społecznej, środkiem do stworzenia państwa, w którym – jak mawia Bill Haywood, doradca bolszewików – „nic nie jest za dobre dla zwykłych ludzi”.

Wśród gwiazd

Zagraniczni autorzy zgłaszają dwadzieścia cztery projekty Pałacu na sto sześćdziesiąt nadesłanych. Stalin może być zadowolony – udziałem w konkursie nie pogardziły takie tuzy, jak Walter Gropius, Auguste Perret, Erich Mendelsohn i Hans Poelzig. Le Corbusier jest tak pewien, że wygra, iż prezentując swój pomysł, daje prawdziwy show: dwójka jego współpracowników w tanecznych pląsach unosi prześcieradło nad stołem z makietą, on zaś, miłośnik muzyki, przygrywa im na kontrabasie. Corbu, choć w komunizm nie uwierzył, też przechodził fazę fascynacji Związkiem Radzieckim i jego stolicą, o której pisał jako „fabryce planów, Ziemi Obiecanej techników”. Jest jedynym zachodnim architektem modernistą, którego radzieccy towarzysze zaprosili do Moskwy, by nadzorował tam budowę gmachu Centrosojuzu swego autorstwa; co więcej, postanowili zasięgnąć opinii Mistrza na temat całkowitej przebudowy miasta. Dziennik „Prawda” anonsujący przyjazd Corbusiera na czołówce pierwszej strony („przybył do nas najzdolniejszy przedstawiciel zaawansowanej myśli architektonicznej Europy”), tłumy pragnące dostać się na wykład – wszystko to mile łechta próżność Szwajcara, który dopiero co musiał przełknąć gorzką pigułkę: jury konkursu na projekt pałacu Ligi Narodów w Genewie odrzuciło jego propozycję na rzecz bardziej zachowawczego rozwiązania. „Moje prace pokonały blokadę. Jestem sławny, jestem popularny!”, zapisuje z triumfem w dzienniku.
Ściska dłonie oficjelom, brata się z miejscowymi architektami, zwiedza Moskwę i jej najbliższą okolicę, oczywiście w asyście gospodarzy. Muzyczno-teatralny spektakl odbija się szerokim echem. Podczas pierwszego etapu konkursu nie udaje się wyłonić zwycięzcy, ale życzliwi donoszą Corbu, że jego projekt wywarł na wszystkich ogromne wrażenie. Gigantyczna skala, odpowiadająca ambicjom sowieckiego imperium, dla której osiągnięcia architekt nie zawahałby się wyburzyć jeszcze połowy dzielnicy: główne audytorium dla piętnastu tysięcy osób, małe dla sześciu i pół tysiąca, zewnętrzna platforma dla pięćdziesięciu tysięcy. Akustyka dopracowana do perfekcji. Dwa najważniejsze obiekty, oglądane w pomniejszeniu na makiecie, przywodzą na myśl rozpłatane instrumenty smyczkowe: platformę opasano parabolicznym łukiem służącym za rampę dla pieszych, wychodzące zaś z niej pręty, jak struny, podtrzymują dach. Żadnych klatek schodowych! Autor przyjmuje wieści o zachwytach jako coś najzupełniej oczywistego i już widzi się w drugim etapie – jeśli nie w roli zwycięzcy, to przynajmniej wśród finalistów.
Gdy 28 grudnia 1932 roku ogłaszają wyniki, musi być przekonany, że się pomylił, zwłaszcza że decyzja brzmi podobnie jak ta podjęta w konkursie na pałac Ligi Narodów. Jury, któremu formalnie przewodniczy zasłużony bolszewik polskiego pochodzenia Gleb Krzyżanowski, choć i tak wszyscy wiedzą, że najważniejszym członkiem tego gremium jest „dyktator Stalin”, jak nazywa go tygodnik „Time”, nie wybrało jednej, najlepszej propozycji, zamiast tego wskazując trzy projekty, które wzbudziły największe uznanie: Borysa Michajłowicza Jofana, Iwana Żółtowskiego oraz Hectora Hamiltona, dwudziestoośmioletniego brytyjskiego architekta z New Jersey, zaskoczonego werdyktem nie mniej od Corbu. Wszystkie projekty tradycyjne w wyrazie, klasycyzujące, jak za złotych lat dawnej carskiej Rosji. Ciąg dalszy jest łatwy do przewidzenia – albo trzecia runda, albo państwowa interwencja, kompromis ze wskazaniem na szkic, który budzi najmniej kontrowersji.
Czyli wygrywają przeciętni, zupełnie jak w Genewie.
Le Corbusier obraża się na Moskwę. Ale ona już go nie potrzebuje. Łazar Kaganowicz, prawa ręka Stalina i pierwszy sekretarz partii w mieście, odpowiedzialny za najważniejsze inwestycje budowlane, burknie, że siedziba Centrosojuzu wygląda jak „tłusta maciora na malutkich nóżkach”. Za pośrednictwem tej samej gazety, która kilka lat wcześniej na czołówce oznajmiała o przybyciu do radzieckiej stolicy papieża modernizmu, towarzysze dają mu nadto wyraźnie do zrozumienia, co sądzą o awangardowych pomysłach: „Corbusieryzm – to wytworzony jakością materiału estetyzm szczytów burżuazji, uczuciowo wchłaniającej tylko jedno: rozkoszowanie się chwilą. To znowu forma geometryczna. Sejf dla hyperwyrafinowanych osobników, odgrodzonych od świata szkłami automobilowemi »zjadaczy przestrzeni« – dom feudałów współczesnych. To punkt kulminacyjny ogołocenia, zrzeczenie się historii, podporządkowanie się materiałowi, kult materiału – fetyszyzm. Z tego stanowiska jeden krok tylko do psychologicznego stanu troglodyty”.
Z tej perspektywy wyróżnienie dla projektu Grzegorza Sigalina i jego dwóch współpracowników, inspirowanych tym samym sposobem myślenia, zakrawa na pomyłkę lub złośliwy żart.

Pomnik

Niełatwo spełnić życzenia komisji konkursowej, która oczekuje, że Pałac będzie się odznaczał monumentalnością i „odzwierciedlał ducha czasów, stając się zarazem architektonicznym symbolem miasta”. W miarę precyzyjnie określono tylko wymagania dające się ująć w liczbach: przestrzeń pozwalająca na zgromadzenie dwudziestu pięciu tysięcy osób, tak by umożliwić im jednocześnie swobodne przemieszczanie się, dwa wielkie audytoria, cztery dodatkowe hale konferencyjne, zaplecze dla administracji. Reszta pozostaje niewiadomą – jury musi dostosować się do preferencji Stalina, którego zamysły trudno przeniknąć. Na wszelki wypadek sprawozdanie z konkursu krytykuje „naiwny symbolizm”, czyli budynki w kształcie globusów, pięcioramiennych gwiazd, sierpów i młotów czy piramid, ale również utylitarne projekty w duchu modernizmu, bo „Pałac Sowietów nie jest maszyną”. Po raz pierwszy w odniesieniu do tych ostatnich pada określenie: „wrogie”, a wśród mętnych dalszych rozważań wybija się jeden konkret: przyszły gmach powinien być utrzymany w nowym stylu proletariackim. Jak miałby wyglądać ów styl, nie wyjawiono, ograniczając się do ogólników w rodzaju: „w architekturze ZSRR najwybitniejszą rolę powinien grać sam człowiek”, „dzieła sztuki klasycznej powinny zespolić się z gmachem, jak jego części organiczne”, „rozwiązanie architektoniczne takiego gmachu, jak Pałac Sowietów, powinno być orientowane nie tylko na dziś lub jutro, lecz i na przyszłość”. Pełniące funkcję tuby władz „Izwiestia” podpowiadają, by czerpać inspirację z wzorów greckich i rzymskich. Zapowiedź nowego nurtu nazwanego socrealizmem. Gdy zacznie obowiązywać jako doktryna, Le Corbusier i jego naśladowcy nie będą już mieli czego szukać w Związku Radzieckim.

 
Wesprzyj nas