Powieść Alexa Capusa to filozoficzna wędrówka ścieżkami losu. Autor przedstawia w niej czytelnikom troje ludzi, którzy pozostawili po sobie istotne ślady w historii XX wieku, a zarazem daje do zrozumienia, że na ich miejscu mógł się znaleźć każdy.
Wspomniana trójka to Felix Bloch, Laura d’Oriano i Emile Gilliéron. Wszyscy istnieli naprawdę, a Alex Capus zajął się literacką rekonstrukcją ich losów. Bloch to laureat nagrody Nobla w dziedzinie fizyki. Otrzymał ją w roku 1952 za opracowanie nowych metod precyzyjnych pomiarów magnetyzmu jąder atomowych. O ironio, bo jako dziecko marzył, by zajmować się czymś artystycznym i ulotnym. Z uwagą śledził ruchy wojsk w trakcie I Wojny Światowej, wycinał artykuły z gazet i z przerażeniem konstatował jak wielkie spustoszenie sieją zbudowane przez człowieka maszyny w tym największa z nich, metaforyczna: machina wojenna. Uległ jednak namowom ojca i wybrał studia ścisłe. Nie mając o tym pojęcia, sam dołożył cegiełkę do powstania kolejnej śmiercionośnej broni, jeszcze gorszej od tych, które przerażały go w młodości.
Laura d’Oriano była szpiegiem. Jej dziecięce marzenia o karierze piosenkarki także się nie spełniły. Alex Capus z liryzmem opisuje jej postać począwszy od najmłodszych lat, kiedy podróżowała po wielu krajach wiodąc wędrowne życie córki scenicznych artystów. „Laura i jej rodzeństwo rozkaprysili się i dojrzeli za wcześnie wskutek wielu podróży i dorastania w luksusie, którego mogli kosztować w Grand Hotelach jako potomstwo artystki. Przy stole mieli maniery jak dzieci angielskich hrabiów i potrafili tańczyć jak Kozacy, a między sobą rozmawiali mieszaniną angielskiego, francuskiego, greckiego, rosyjskiego i włoskiego” – pisze Capus. Właśnie to kosmopolityczne wychowanie sprawiło, że Laura stała się idealną kandydatką do pracy na rzecz francuskiego Ruchu Oporu. Przyszło jej za to zapłacić najwyższą cenę.
Trzeci w tym gronie to Emile Gilliéron. Zakręty w jego życiu również zaczynają się od chwili, gdy wymarzył sobie lepszą przyszłość niż taka, jaka przypadała mu z racji niskiego urodzenia. Wychowany w małej wiosce Villeneuve, obdarzony niebywałym talentem plastycznym jakiego nikt w tej okolicy wcześniej nie przejawiał ani nie widział, postanowił że dokona czegoś niezwykłego. Nie będzie wiódł nudnego, przewidywalnego życia rolnika, rybaka, wiejskiego nauczyciela – coś osiągnie. Coś więcej. Te pragnienia, tak typowe dla większości młodych ludzi doprowadziły Gilliérona najpierw na studia malarskie w Bazylei i w Paryżu, a później przed oblicze Heinricha Schliemanna, bogacza i filantropa, który zabrał go jako rysownika na wykopaliska. To wydarzenie stało się ważnym punktem zwrotnym w jego życiu.
To dziełem przypadku, wbrew woli, planom i snutym pragnieniom, jest ostateczny kształt życiorysów trojga bohaterów.
Emile, Laura i Felix w wyobraźni Alexa Capusa spotkali się jesienią 1924 roku na dworcu kolejowym w Zurychu. W ten symboliczny sposób Capus zaznacza co będzie motorem jego powieści: przypadek. Jego dziełem, wbrew woli, planom i snutym pragnieniom, jest ostateczny kształt życiorysów trojga bohaterów. Niezależnie od tego czym chcieli się zajmować i do czego dążyli, życie napisało dla nich własny scenariusz. Capus pisząc o ambitnym chłopaku, który chciał być artystą, a został fałszerzem, dziewczynie, która marzyła by błyszczeć na scenie, a została wplątana w brudną codzienność wojennych przetasowań i pacyfiście-marzycielu, który ostatecznie trafił do zespołu konstruującego bombę atomową, pokazuje czytelnikom jak niewiele możemy mieć do powiedzenia we własnej sprawie.
Alex Capus ukazuje mechanizmy i ciągi przypadków popychające ludzi do miejsc i czynów zupełnie niezgodnych z ich planami. A przy tym z uczuciem i z wdziękiem opowiada o historii XX wieku z trzech odmiennych perspektyw.
Agnieszka Kantaruk
Alex Capus, szwajcarski pisarz urodzony w Normandii. Na uniwersytecie w Bazylei studiował historię, filozofię i etnologię. Pracował jako dziennikarz dla kilku dzienników szwajcarskich oraz jako korespondent krajowy Szwajcarskiej Agencji Prasowej w Brnie. Mieszka w Olten z żoną i pięciorgiem dzieci. Nakładem Świata Książki ukazała się jego powieść Leon i Luiza.
Fałszerz, agentka i konstruktor bomby
Przekład: Ryszard Wojnakowski
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 12 sierpnia 2015
1885-1939
Laura d’Oriano
1911-1943
Felix Bloch
1905-1983
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Lubię tę dziewczynę. Podoba mi się wyobrażenie, że siedzi w otwartych drzwiach ostatniego wagonu Orient Expressu, a tymczasem obok niej przesuwa się połyskujące srebrzyście Jezioro Zuryskie. Może być początek listopada tysiąc dziewięćset dwudziestego czwartego roku, który dzień dokładnie, nie wiem. Dziewczyna ma trzynaście lat i jest wysoką, chudą, trochę jeszcze kanciastą w ruchach osóbką z niewielką, lecz już wyraźną pionową zmarszczką nad nosem, która pojawia się jako wyraz gniewu. Prawe kolano podciągnęła do piersi, lewa noga, zwisająca ze schodka, dynda w próżni. Dziewczyna opiera się o framugę drzwi i kołysze w rytmie wybijanym przez koła pociągu, jej blond włosy powiewają na wietrze. Przed chłodem chroni ją wełniany koc, którym zasłania piersi. Na tablicy z trasą pociągu widnieje napis „Constantinople – Paris”, powyżej błyszczą mosiężne litery i znak firmowy przedstawiający lwa Królestwa Belgii.
Zaciąga się dymem trzymanych w prawej ręce papierosów, które na wietrze szybko się wypalają. Tam skąd pochodzi, palenie papierosów przez dzieci to nic niezwykłego. Między jednym a drugim papierosem podśpiewuje fragmenty orientalnych melodii – tureckie kołysanki, libańskie ballady, egipskie pieśni miłosne. Chce zostać śpiewaczką, tak jak jej matka, ale lepszą. Na scenie nigdy nie będzie pomagać sobie odsłanianiem dekoltów i łydek, jak robi to jej matka, nie będzie także nosić różowych boa ani nie weźmie sobie na towarzysza życia takiego typka jak jej ojciec, przed którym zawsze stoi na pianinie szklany kubek do mycia zębów pełen brandy i który za każdym razem, ilekroć matka pokazuje podwiązkę, mruga porozumiewawczo i gra glissando. Ona chce zostać prawdziwą artystką. Jej pierś rozsadza wielkie, bezkresne uczucie, któremu pewnego dnia nada wyraz. Wie o tym z całą pewnością.
Na razie jej głos jest cienki i ochrypły, zresztą wie o tym. Ledwo może siebie słuchać, kiedy siedzi na schodku wagonu i śpiewa. Wiatr zabiera z jej warg melodie i unosi w wirze powietrza za ostatnim wagonem.
Trzy dni temu razem z rodzicami i czworgiem rodzeństwa wsiadła w Konstantynopolu do wagonu drugiej klasy. Od tej pory spędziła dużo czasu w otwartych drzwiach pociągu. W środku przedziału z rodziną jest duszno i głośno, a na zewnątrz powietrze jest łagodne jak na tę porę roku. Podczas tych trzech dni na swoich schodkach chwytała w nozdrza zapach bułgarskich winnic i widywała zające na pszenicznych ścierniskach Wojwodiny, machała szyprom na Dunaju, którzy odpowiadali jej sygnałami rogów mgłowych, a na przedmieściach Belgradu, Budapesztu, Bratysławy i Wiednia widziała poczerniałe od sadzy kamienice czynszowe ze słabo oświetlonymi oknami kuchennymi, w których zmęczeni ludzie siedzieli nad talerzami w samych podkoszulkach.
Kiedy wiatr znosił na prawo dym z lokomotywy parowej, siedziała w drzwiach po lewej, a kiedy zmieniał kierunek, przesiadała się na drugą stronę. Kiedy któryś z konduktorów ze względów bezpieczeństwa przeganiał ją do przedziału, udawała, że zamierza go posłuchać. Ledwo jednak odszedł, otwierała drzwi z powrotem i siadała na schodkach.
Trzeciego wieczora tuż przed Salzburgiem konduktorzy zaczęli chodzić od przedziału do przedziału i informować o zmianie trasy nieprzewidzianej w rozkładzie jazdy. Pociąg miał skręcić do Innsbrucka i objechać Niemcy od południa przez Tyrol i Szwajcarię; odkąd wojska belgijskie i francuskie wkroczyły do Zagłębia Ruhry, Orient Express praktycznie nie miał możliwości przejazdu zwyczajową trasą przez Monachium i Stuttgart. Dyżurni ruchu Deutsche Reichsbahn specjalnie mylili się przy przestawianiu zwrotnic albo nie dostarczali lokomotywie węgla i wody, a na dworcach policja kazała wszystkim pasażerom wysiadać i przeprowadzała całonocne kontrole dokumentów. Gdy w końcu pozwalano kontynuować podróż, na szynach przy wyjeździe z dworca stał często bezpański wagon bydlęcy albo ciężarówka z okrąglakami, których żaden człowiek w całej Rzeszy Niemieckiej nie miał prawa przestawić na boczny tor, dopóki nie przedłożono urzędowej zgody prawowitego właściciela. A ustalenie tego normalną drogą służbową mogło się okazać nad wyraz czasochłonne.
Po wjeździe do Tyrolu zrobiło się ciemno i chłodno, po obu stronach do samego nieba piętrzyły się ściany skalne, które zbliżały się groźnie do pociągu. Kiedy dziewczyna musiałaby położyć się na plecach, żeby móc oglądać gwiazdy na nocnym niebie, wróciła do przedziału i udała się na spoczynek w stęchłej, lecz bezpiecznej atmosferze rodziny. Jednak wcześnie rano, kiedy pociąg pokonał wreszcie szczyt przełęczy Arlberg i zaczął zjeżdżać w dół, wróciła ze swoim kocem na schodki i obserwowała, jak rozszerzają się doliny, a szczyty górskie cofają, o wschodzie słońca ustępując miejsca najpierw wioskom i strumieniom, potem miastom i rzekom, a w końcu jeziorom.
Rodzice od dawna przyzwyczaili się do uporu córki; już jako mała dziewczynka siadywała na zewnętrznych schodkach. Pierwszy raz pobiegła korytarzem do drzwi wagonu między Tikritem a Mosulem, żeby móc lepiej przyjrzeć się żurawiom nad brzegiem Tygrysu. Musiało to być podczas drugiego lub trzeciego bagdadzkiego tournee; w drodze powrotnej znowu usiadła na schodkach i nie dała się oderwać od widoku pól ryżowych, zaatakowanych przez zarazę moskitów pustych stepów i gór płonących czerwienią. Odtąd zawsze siedzi na swoich schodkach podczas przejazdu przez deltę Nilu z Aleksandrii do Kairu, tak samo jak w kolejce wąskotorowej w górach Libanu albo w drodze z Konstantynopola do Teheranu. Zawsze siedzi na schodkach, ogląda świat i śpiewa. Od czasu do czasu pozwala, by ktoś z rodzeństwa posiedział przy niej chwilę. Ale potem znowu chce być sama.
W Kilchbergu uderza w jej nozdrza zapach czekolady, za plecami przesuwa się fabryka firmy Lindt & Sprüngli umieszczona w okazałym pałacu. Po jeziorze krąży parę żaglówek, w przystani cumuje parowiec kołowy. Poranne mgły już się ulotniły. Niebo jest bladoniebieskie. Łąki na przeciwległym brzegu, ponieważ ziemi nie ściął jeszcze mróz, są zbyt zielone jak na tę porę roku. Z oparów, które zasnuwają początek jeziora, wyłania się miasto. Tory zakreślają długi łuk i łączą się z czterema, ośmioma, dwudziestoma innymi ciągami szyn, które zbiegają się ze wszystkich kierunków, żeby na końcu poprowadzić do dworca głównego.
Bardzo możliwe, że podczas wjazdu do miasta dziewczynie rzucił się w oczy młody człowiek, który w listopadzie tysiąc dziewięćset dwudziestego czwartego roku często siadywał między szynami na rampie przeładunkowej, przy szarej niszczejącej hali towarowej, żeby obserwować wjeżdżające i wyjeżdżające pociągi i rozmyślać nad swoim dalszym życiem. Wyobrażam sobie, jak mnie czapkę w dłoniach, kiedy Orient Express przejeżdża obok niego, i że wpada mu w oko dziewczyna w ostatnim wagonie, która przy sposobności lustruje go z zainteresowaniem.
Chłopak niezbyt pasuje do tej rampy i hali towarowej. W każdym razie nie jest manewrowym ani robotnikiem torowym, bagażowym też nie. Nosi pumpy i tweedową marynarkę, a jego buty błyszczą w jesiennym słońcu. Proporcjonalna twarz świadczy o tym, że miał beztroskie lub przynajmniej nieobfitujące w katastrofy dzieciństwo. Skórę ma gładką, oczy, nos, usta i podbródek są uporządkowane prostokątnie jak okna i drzwi w budynku. Brązowe włosy z akuratnym przedziałkiem. Może trochę zbyt akuratnym.
Dziewczyna widzi, że jego wzrok podąża za nią i że on na nią patrzy tak, jak mężczyzna patrzy na kobietę. Mężczyźni tak na nią patrzą dopiero od niedawna. Zazwyczaj spostrzegają wtedy szybko, jaka jest jeszcze młoda, i odwracają się zażenowani. Ten wydaje się tego nie zauważać. Chłopak jej się podoba. Wygląda na silnego i zgodnego. I niegłupiego.
On podnosi dłoń w geście pozdrowienia, ona je odwzajemnia. Nie macha przy tym całą ręką jak dziewczyna ani pojedynczo każdym z pięciu palców jak kokota, tylko jakby niedbale unosi rękę. On uśmiecha się, ona odwzajemnia uśmiech.
Potem tracą się nawzajem z oczu i już nigdy się nie zobaczą, to dla dziewczyny jasne. Jest doświadczoną podróżniczką i wie, że zazwyczaj ludzie spotykają się tylko raz, ponieważ każda rozsądna podróż przebiega możliwie po linii prostej od punktu wyjścia do celu, a dwie proste według praw geometrii nie przecinają się dwukrotnie. Ponowne spotkania zdarzają się jedynie między mieszkańcami wiosek, dolin i wysp, którzy przez całe życie chodzą tymi samymi ścieżkami i dlatego wciąż wpadają na siebie.
Młody człowiek na rampie przeładunkowej nie jest wprawdzie mieszkańcem wioski ani wyspy, bo urodził i wychował się w Zurychu i jest znakomicie obeznany ze ścieżkami miasta, ale chętnie zobaczyłby znowu tę dziwną dziewczynę w otwartych drzwiach. Jeśli wysiądzie w Zurychu, to jeszcze ją zobaczy, jest tego pewien. A jeśli nie, to nie.
Ma dziewiętnaście lat, przed czterema miesiącami zdał maturę. Teraz musi się zdecydować na jakieś studia. Czas nagli, semestr już się zaczął. Nazajutrz o jedenastej upływa termin immatrykulacji.
Ojciec chciałby, żeby studiował budowę maszyn lub inżynierię. ETH, czyli Politechnika Federalna w Zurychu, ma wyśmienitą reputację, a na skraju miasta stoją najlepsze zakłady przemysłowe świata. Brown i Boveri w Baden budują najlepsze turbiny na świecie, Sulzer w Winterthurze konstruuje najlepsze maszyny tkackie i silniki dieslowskie, fabryka maszyn w Oerlikonie najlepsze lokomotywy. Idź na budowę maszyn, mówi ojciec, jako technik będziesz miał zapewnioną beztroską przyszłość.
Sam ojciec nie jest technikiem, tylko handluje zbożem. Handel zbożem z Europą Wschodnią to już przeszłość, mówi ojciec, możesz o nim zapomnieć. Granice są szczelne, cła wysokie, a bolszewicy mają nie po kolei w głowie, z nimi nie da się robić interesów. Zboże było dobre dla twojego dziadka, który się na nim dorobił. Pszenica z Ukrainy, ziemniaki z Rosji, na poprawę humoru trochę węgierskiego czerwonego wina i bośniackich suszonych fig. Wtedy to były dobre czasy, kolej żelazna była już zbudowana, a nacjonalizm nie odgrywał jeszcze takiej roli i będąc Żydem, dało się od biedy żyć pod panowaniem rozpadających się imperiów. Szkoda, że nigdy nie widziałeś naszego domu w Pilźnie. Twój dziadek wierzył jeszcze w handel zbożem, dlatego posłał mnie tu do Zurychu. Posłuchałem go, przyjechałem i zostałem obywatelem szwajcarskim, ale już wtedy nie wierzyłem w ten handel. Teraz jestem tutaj i ciągnę ten wózek dalej, jak długo się da. Dla mnie i twojej matki na pewno jeszcze wystarczy.
Ale ciebie, mój synu, ukraińskie zboże już nie wyżywi i dlatego radzę ci: idź na budowę maszyn. Dzisiaj wszystko robią maszyny. Maszyny wysiewają, zbierają i mielą zboże, maszyny pieką chleb, maszyny zajmują się ubojem naszego bydła i maszyny budują domy. Muzyka wydobywa się z automatów, zbudowanych z kolei przez inne automaty, a obrazów nie robi już malarz, lecz aparat fotograficzny. Tylko patrzeć, a będziemy potrzebowali aparatów także do miłości i mieć czyste, bezszelestne maszyny do umierania; także usuwaniem po cichu trupów zajmą się dyskretne urządzenia i nie będziemy już czcić Pana Boga, ale maszynę lub nazwisko jej producenta, a Mesjasz, który przyniesie światu pokój i odbuduje świątynię w Jerozolimie, nie będzie synem plemienia Judy, tylko maszyną albo jej konstruktorem. Świat stał się jedną wielką maszyną, mój synu, dlatego radzę ci: idź na ETH i rób budowę maszyn.
Syn słucha i kiwa głową, gdyż jest grzecznym synem, który okazuje ojcu należny respekt. W duchu myśli sobie jednak: Nie, nie będę robił budowy maszyn. Znam tę maszynę. Wolę już w życiu nic nie robić niż służyć jej pomocą. Jeśli cokolwiek będę robił, to będzie to coś zupełnie niepotrzebnego, bezużytecznego, coś, czego maszyna absolutnie nie będzie mogła sobie podporządkować.
Chłopak obserwował z daleka siejącą spustoszenie maszynę przez pół dzieciństwa i młodość. Nie miał jeszcze dziewięciu lat, gdy ojciec przy śniadaniu podał mu nad stołem „Neue Zurcher Zeitung” z nagłówkiem z Sarajewa, i od tego czasu czytał codziennie wiadomości znad Mozy, Marny i Sommy. Sprawdził w atlasie, gdzie leżą Ypres, Verdun i Chemin des Dames, powiesił w swoim pokoju nad łóżkiem mapę Europy i wbijał w nią szpilki, a w zeszytach w kratkę prowadził statystyki, sumując zabitych najpierw w tysiącach, potem w setkach tysięcy, na końcu zaś w milionach. Nigdy jednak nie udało mu się odkryć sensu w tych wszystkich zabójstwach. Ani nawet logiki. Ani przekonującej przyczyny. Ani choćby porządnego powodu.
Żeby się pocieszyć, grał godzinami na pianinie w salonie rodziców. Nie był szczególnie uzdolnionym uczniem. Niemniej kiedy palce stały się posłuszne, szczególnie polubił Wariacje Goldbergowskie Bacha, których spokojna, niezawodna i przewidywalna mechanika przywodziła mu na myśl galaktyczny balet planet, słońc i księżyców.
Był samotnym dzieckiem, jak relacjonował dziesiątki lat później w spisanych ręcznie wspomnieniach. W szkole podstawowej dręczyli go koledzy, ponieważ mówił dialektem szwajcarskim z czeskim akcentem, a nauczyciel wciąż przypominał klasie, że Felix należy do złej, obcej rasy.
Jego opiekunką i najbliższą powierniczką była starsza o trzy lata siostra Clara. Kiedy zmarła w drugim roku wojny, bo prawą stopą nastąpiła na zardzewiały gwóźdź, pogrążył się na lata w bezdennej melancholii. Wprawdzie lekarze uzbrojeni w swoją wiedzę z początków dwudziestego wieku potrafili dość dokładnie wyjaśnić, co się działo w ciele Clary – zakażenie bakteryjne, sepsa, w końcu zapaść – lecz ich sztuka nie znała jeszcze terapii, która mogłaby zapobiec jej bezsensownej i banalnej śmierci w wielkich mękach. W następnych miesiącach znacznie obniżył swoje wyniki w nauce w gimnazjum. Dlaczego miałby się wysilać na lekcjach biologii i chemii, jeśli nauka w decydującym momencie okazała się bezużyteczna? Po co miałby się w ogóle uczyć czegoś, jeśli wiedza była nieprzydatna?
Przyjemność sprawiały mu jedynie lekcje matematyki ze sprawdzalnymi, pozbawionymi bezpośredniego zastosowania grami umysłowymi. Równania z wieloma niewiadomymi, trygonometria, badanie krzywych. Dla młodzieńca było wręcz objawieniem, że w świecie, który się rozpadł, istnieje coś tak klarownego i pięknego jak wzajemne relacje liczb między sobą. Podczas ferii jesiennych w październiku tysiąc dziewięćset siedemnastego roku spędził cały tydzień na wyliczeniu długości jednego dnia, używając do tego celu następujących danych: prędkość obrotowa Ziemi, kąt nachylenia jej osi względem Słońca oraz szerokość geograficzna Zurychu. Następnego dnia zmierzył zegarkiem kieszonkowym czas od wschodu do zachodu słońca i nie posiadał się ze szczęścia, gdy pomiar zgodził się z jego wyliczeniami. Stwierdzenie, że zrealizowana przez niego myśl – w postaci trygonometrycznego obliczenia – ma coś wspólnego z rzeczywistym światem, a nawet jest z nim zgodna, napełniło go przeczuciem harmonii między duchem a materią, które miało go już nie opuścić do końca życia.
W latach wojny młodzieńca najbardziej wytrącało z równowagi to, że jego gazetowa wiedza o świecie pozostaje w jaskrawej sprzeczności z codziennym doświadczeniem empirycznym. Kiedy patrzył przez okno swojego pokoju przy Seehofstrasse, nie widział w dole fizylierów biegnących przykopami ani zabitych koni leżących w lejach po bombach, ale dobrze odżywione służące, które niosły do domu torby pełne zakupów, i rumianolice dzieci bawiące się na bruku szklanymi kulkami. Widział taksówkarzy, którzy stali w grupce, paląc papierosy i czekając na klientów z Opery, i widział drzemiących dorożkarzy na koźle przed zadami drzemiących koni oraz chodzącego od drzwi do drzwi wędrownego szlifierza. Na Seehofstrasse panował taki spokój, że nie pokazywała się tu nawet policja. Ta spokojna ulica położona była w sercu spokojnego miasta, które z kolei leżało w sercu niewyobrażalnie spokojnego kraju. A rolnicy tego kraju, postępując za pługiem, odkładali skiby w odziedziczonej po przodkach ziemi aż po horyzont, za którym odbywała się wielka europejska ludzka rzeź. Ale tylko w wyjątkowo ciche noce zza Renu i Schwarzwaldu słychać było pomruk dział na froncie niemiecko-francuskim.