W powieści „Dziewczyna, która sięgnęła nieba” Luca Di Fulvio zabiera czytelników w podróż do renesansowych Włoch – kraju wielkich kontrastów, gdzie dworski przepych i blichtr stykają się ze skrajną nędzą.



„Dziewczyna, która sięgnęła nieba” to wielowątkowa powieść, w której autor ukazuje czytelnikom życie we Włoszech na początku XVI wieku. To czasy, kiedy blichtr i zbytek państwa Najjaśniejszej Republiki Weneckiej wyraźnie kontrastowały z ubogim życiem zwykłych ludzi, marną egzystencją sierot wałęsających się po ulicach, a także wszechobecnym brudem i smrodem. To obraz świata podzielonego na dwie sąsiadujące ze sobą części – tę dla ludzi zamożnych, cieszących się wysoką pozycją społeczną, opływających w dostatki i tę zamieszkiwaną przez szarych obywateli, których codzienność nie napawa optymizmem. Akcja książki rozgrywa się na styku tych dwóch światów. A jak wiadomo, tam gdzie są kontrasty – jest ciekawie.

W tej plątaninie różnorodnych ludzkich losów i charakterów główne miejsce zajmuje postać Mercuria. Chłopak jest sierotą, dzieckiem ulicy, które – by przetrwać, nauczyło się przeróżnych sztuczek, w tym wielu niecnych. Mercurio potrafi kraść, oszukiwać, kłamać i szybko uciekać, ale spośród zwykłych bandytów wyróżnia go jeden szczególny talent: jest mistrzem przebieranek. Potrafi z taką samą łatwością przeistoczyć się w młodą żydowską kobietę, jak w ślepawego ojca dominikanina, biorącego udział w procesie inkwizycyjnym. Ta zdolność do zmieniania twarzy w wielu przypadkach uratuje mu życie. Chwilami jest wręcz nieprawdopodobna, jednak stanowi motor napędowy fabuły, a powieści dodaje lekkości i wprowadza elementy humorystyczne.

Opowieść o losach Mercuria zaczyna się dość nietypowo, bo od bardzo realistycznego opisu usuwania kubłów z wszelkiej maści odpadami sprzed domów rzymskich mieszkańców, a także przykrej procedury chowania ciał w masowych grobach. Tym sposobem Luca Di Fulvio bardzo szybko wprowadza czytelnika w posępne realia życia bohaterów przypominając o tym, że renesansowe Włochy były utkane z olbrzymich kontrastów i wykwintne dworskie życie, z jakim są kojarzone, to tylko jeden z elementów bardzo skomplikowanej układanki.

Akcja powieści rozpoczyna się w Rzymie, lecz szybko przenosi się do Wenecji. Mercurio wyrusza w podróż na północ kraju ponieważ, wskutek splotu nieszczęśliwych wypadków, uważa że pozbawił życia żydowskiego kupca. Rzuca się więc do ucieczki, sądząc, że czeka go kara za zbrodnię, której w rzeczywistości nie popełnił. W trakcie wędrówki Mercurio poznaje Giudittę, córkę żydowskiego medyka i szybko staje się jasne, że ich wspólna przygoda prędko się nie skończy. Jak przystało na powieść przygodową na bohaterów czeka wiele zwrotów akcji, mimowolny udział w intrygach i pełne niesprawiedliwości rozstrzygnięcia – począwszy od niechęci ojca Giuditty, poprzez zazdrość współtowarzyszki Mercuria – Benedetty aż po uwikłanie się w niebezpieczne układy z weneckimi rzezimieszkami.

Pośród wartkiej akcji Luca Di Fulvio przemycił także sporą dawkę wiadomości historycznych. Na przykład przedstawił czytelnikom genezę antyżydowskich ruchów, które doprowadziły do utworzenia w Wenecji, pierwszego w Europie, żydowskiego getta.

Pośród wartkiej akcji Luca Di Fulvio przemycił także sporą dawkę wiadomości historycznych

„Dziewczyna, która sięgnęła nieba” z każdą kolejną przeczytaną stroną, w miarę rozwoju wydarzeń, coraz bardziej wciąga i nie sposób oderwać się od tej lektury. To sprawnie napisana powieść o miłości silniejszej niż wszystkie przeciwności okrutnego losu, poszukiwaniu własnego miejsca w świecie oraz odkrywaniu odpowiedzi na pytanie: kim naprawdę jestem? Jest to też powieść o nędzy i rozpaczy, która może popchnąć w najczarniejsze otchłanie i skłonić do rzeczy, których nikt by nigdy nie uczynił, gdyby nie konieczność utrzymania się na powierzchni.

W całej tej wielowątkowej plątaninie, koniec końców, powieść ukazuje swój pozytywny wydźwięk i daje nadzieję, że jak czegoś pragniemy ze wszystkich sił, to los zsyła nam przeróżne rozwiązania, tak aby móc zrealizować swoje marzenie.

Wanda Pawlik

Luca Di Fulvio
Dziewczyna, która sięgnęła nieba
Tłumaczenie: Natalia Mętrak, Anna Osmólska-Mętrak
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 26 czerwca 2014

CZĘŚĆ PIERWSZA
Anno Domini 1515

Rzym – Narni – Środkowe Apeniny – Adriatyk – Delta Padu – Terytoria Adrii – Mestre – Wenecja – Rimini

1

Wózek z gównem, jak nazywano go w dzielnicy Angelo, przejeżdżał raz w tygodniu.
W poniedziałki.
W ten poniedziałek, po pięciu dniach nieprzerwanego deszczu, wózek z gównem toczył się powoli po wąskiej via della Pescheria, ledwie się mieszcząc, od czasu do czasu zahaczając kołami o ściany domów. Sześciu niewolników, przykutych do niego łańcuchami, tonęło w błocie aż po łydki i jęczało z wysiłku, próbując wyciągnąć koła z dziur, w których grzęzły co chwila. Ich ciężkie, dziurawe, płócienne ubrania były zachlapane aż po pachwiny. Przed wozem kroczyli, przykuci jeden do drugiego, kolejni dwaj galernicy, których zadaniem było zbieranie kubłów pełnych odpadów i ekskrementów sprzed drzwi domów i z podwórek, a następnie opróżnianie ich do gigantycznego cebra na platformie. Ośmiu galerników pilnowali czterej zbrojni – dwaj otwierali, a dwaj zamykali obrzydliwą procesję. Za wozem utknął niewielki tłumek, złożony w większej części z obcych niż z Rzymian, jak to się często zdarzało w Świętym Mieście.
Znaleźli się w nim dwaj mówiący po niemiecku uczeni z ciężkimi księgami pod pachą, trzy zakonnice w wielkich, spiczastych kapturach, które kroczyły przed siebie z opuszczonymi głowami, mężczyzna z północnej Afryki, o skórze koloru prażonych orzechów, dwaj hiszpańscy żołnierze w rajtuzach o jednej nogawce żółtej, a jednej czerwonej, idący z przymkniętymi oczami, próbujący pokonać ból głowy (skutek nocy spędzonej w karczmie), cali w strachu, że po powrocie do towarzyszy zostaną uznani za dezerterów. Był tam nawet Hindus w turbanie na głowie, prowadzący drżącego z zimna wielbłąda, śpieszący do cyrku po drugiej stronie Tybru, i żydowski kupiec, rozpoznawalny dzięki żółtemu nakryciu głowy, które prawo nakazywało mu nosić. Wszyscy oni mieli wymalowane na twarzy to samo obrzydzenie wywołane wstrętnym fetorem, który czuć było coraz mocniej z każdym krokiem prowadzącym ku Sant’Angelo in Pescheria. Tam do smrodu wozu z gównem dołączał ten z resztek po rybnym targu, gnijących na ziemi już szósty dzień.
Na placu minęli wreszcie platformę i rozpierzchli się w małej ludzkiej wieży Babel, która wypełniała Sant’Angelo in Pescheria. Także kupiec Szymon Baruch przyśpieszył kroku, nerwowo rozglądając się dokoła i zdradzając tym samym swoją strachliwą naturę.
Na pobliskim targu sznurów zrobił świetny interes, sprzedając dużą partię powiązanych lin, które dopiero co przypłynęły statkiem zakotwiczonym w porcie Ripa Grande. Co więcej: nie sprzedał ich, jak zazwyczaj, na kredyt, lecz całą kwotę otrzymał w gotówce. Szedł teraz naprzód, przygarbiony, obiema rękami ściskając pelerynę, przerażony perspektywą pokonywania rzymskich uliczek ze skórzanym, pełnym monet woreczkiem u pasa.
Szymon Baruch zauważył dygnitarza z jakiegoś egzotycznego kraju, o wielkich podkręconych wąsach, eskortowanego przez dwóch ogromnych mężczyzn o czarnych włosach, wyposażonych w ozdobne jatagany o uchwytach z kości słoniowej. Zobaczył żonglerów o oliwkowej skórze – być może z Macedonii czy Albanii – i staruszków siedzących przed domami na plecionych krzesłach, którzy grali w kości, rzucając je do stojącej na ziemi drewnianej skrzynki.
I jeszcze trzy żebraczki, kręcące się wokół marmurowych ław, na których leżały nieliczne już wiklinowe kosze pełne makreli z Isola Sacra i okoni z Bracciano. Kobiety grzebały wśród poniewierających się na ziemi resztek w poszukiwaniu głowy czy ogona, które można by dodać do bulionu z polnych ziół – jedynego posiłku tego wieczoru.
Dwie z nich, około czterdziestoletnie, miały zaciśnięte z zimna, nienaturalnie wygięte wargi, zdradzające poważne braki w uzębieniu, trzecia natomiast była bardzo młoda. Miała ciemnorude włosy i skórę, której alabastrową biel skrywała warstwa brudu. Szymon Baruch pomyślał, że dziewczyna przypomina Zuzannę wśród starców z Księgi proroka Daniela.
– Odsuńcie się, ladacznice, bo inaczej też wylądujecie na wozie! – warknął jeden z galerników od platformy z gównem, zbliżając się do rybnych resztek z szuflą w dłoni.
Żołnierze roześmiali się i gestem nakazali kobietom odejść.
Szymon Baruch z opuszczoną głową szedł ku Teatro Marcello, gdzie będzie mógł wreszcie odłożyć w bezpieczne miejsce sakiewkę z denarami. Odwrócił się jeszcze, by po raz ostatni spojrzeć na atrakcyjną dziewczynę o miedzianych włosach, i zauważył, że zerka ona na chłopaka w łachmanach, o żółtawej skórze i długich, brudnych, niemal przyklejonych do głowy włosach, siedzącego kawałek dalej, między ruinami Portyku Oktawii, i rzucającego kamienie w stronę kozy, która podgryzała liście pokrzywy i astrów. Szymonowi wydało się przez chwilę, że widział już kiedyś tego młodzika, być może właśnie dzisiejszego poranka, na targu sznurów. Kiedy tak się wpatrywał, garbiąc się coraz bardziej, chłopak odwzajemnił spojrzenie.
– Toż to czapka z drogiego materiału, panie żydzie! – zawołał. – Dobrobyt! Dobrobyt!
Szymon Baruch nie odpowiedział, tylko odwrócił się gwałtownie i w tej samej chwili dostrzegł drugiego chłopaka, o bezmyślnej twarzy, opartego dotąd o murek po drugiej stronie placu, a teraz biegnącego w jego stronę z wyciągniętą przed siebie ręką. Był to potężny dryblas o gęstych, wyblakłych jak pasza dla osłów włosach i zwierzęcej grzywie, która niemal całkiem zasłaniała mu czoło.
Ubrany w strzępy odzienia, niezdarnie poruszał krótkimi mocnymi nogami, przechylając krępy tułów z boku na bok. Ramiona miał krótkie, nieproporcjonalne. Kupiec pomyślał nawet, że przypomina gigantycznego karła, lecz jeden rzut oka wystarczył, by rozpoznać w nim szaleńca. Upewnił się co do tego, kiedy olbrzym, mrużąc powieki, jakby obawiał się uderzenia, odezwał się gardłowym, pozbawionym odcieni głosem, w przedziwnym języku, w którym sylaby walczyły z sobą nawzajem.
– Daj grosik, panie… Miejże dobroć dać grosik jałmużny, panie czcigodny.
– Zejdź mi z drogi! – odpowiedział pośpiesznie kupiec, machając dłonią, jakby chciał odgonić muchę.
Wystraszony wielkolud zakrył twarz, ale nie wykonał polecenia.
– Grosik, najczcigodniejszy panie… – powtórzył. – Zaledwie jeden grosik.
Po czym przed fasadą kościoła Sant’Angelo z przesadną gorliwością chwycił Szymona za ramię.
– Zabieraj te brudne łapy! – zagrzmiał kupiec, odwróciwszy się. Próbował ukryć strach, który ściskał go za gardło.
Zza rogu świątyni wybiegł mniej więcej szesnastoletni, niezdarny i chudy chłopak o ciemnej skórze i włosach czarnych jak smoła, w przekrzywionym żółtym berecie na głowie. Potknął się i wpadł na mężczyznę, przytrzymując się go, żeby nie upaść.
– Wybaczcie, panie – przeprosił pośpiesznie. Zauważając żółty beret, dodał: – Szalom alejchem!
Pochylił głowę na znak szacunku.
– Alejchem szalom – odparł odruchowo Szymon Baruch, z jednej strony uspokojony widokiem współwyznawcy, z drugiej wciąż zdenerwowany, jako że nie udało mu się uwolnić z uchwytu szaleńca.
– Nie, najpierwej spotkałeś mnie! – zaprotestował poczerwieniały ze złości olbrzym, zwracając się do młodego żyda. – Dobry pan mnie obdarzy jałmużną! – Wciąż trzymając kupca za ramię, odepchnął chłopaka w żółtej czapce. – Idź sobie!
– Zostaw mnie, obrzydliwcze! – wykrzyknął Szymon z nutą lęku w głosie.
– Zostaw go! – zawołał chłopak, odważnie stając naprzeciwko olbrzyma, który zgiął go wpół jednym uderzeniem w brzuch.
Młodzieniec nie miał zamiaru się poddawać. Rzucił się na napastnika i uderzył go w twarz.
Olbrzym wydał z siebie gardłowy, niemal niedźwiedzi ryk. Puścił kupca i z wściekłością natarł na chłopaka. Podrzucił go, a następnie popchnął prosto na Barucha. Obaj żydzi wylądowali na ziemi.
Strażnicy, którzy początkowo zbliżyli się, by przerwać bójkę, roześmiali się na widok dwóch mężczyzn w żółtych beretach, którzy leżeli w błocie, jakby z sobą walczyli. Śmiechem zanosiły się również handlujące rybami kobiety, biorąc się pod boki i falując biustami. Śmiali się też przedstawiciel wielkiego wezyra i dwaj bruneci z białą bronią. Albańscy żonglerzy przestali podrzucać swoje piłeczki, a hiszpańscy żołnierze nie zwolnili wprawdzie kroku, lecz zawrócili, by nie przegapić przedstawienia. Zatrzymali się nawet uczeni mężowie.
– Zabij ich! – krzyknął chłopak, który rzucał kamienie kozie, zachęcając szaleńca.
Galernicy wybuchnęli śmiechem.
– Pokaż im! – zawołał jeden do olbrzyma. – Sprzedaj im parę kopniaków!
Wariat kopnął w brzuch młodzika, który właśnie pomagał wstać Baruchowi. Chłopak jęknął. Odwrócił się do kupca z oczami pełnymi strachu.
– Proszę uciekać! – powiedział.
Po czym, wrzeszcząc desperacko, natarł na olbrzyma. Uderzył go raz i drugi i rzucił się do ucieczki. Szaleniec popędził za nim ku brzegowi Tybru. Pod nogami wielkoluda plątał się żebrak o żółtaczkowej karnacji.
– Gówniany żydek! – wrzeszczał. – Już nie żyjesz, gówniany żydku!
Szymonowi Baruchowi przemknęło przez myśl, że być może powinien pomóc młodszemu bratu w wierze, myśl jednak znikła równie szybko, jak się pojawiła. Tyrania strachu, której poddane było jego życie, wzięła górę. Kupiec uciekł w przeciwną stronę, ku Teatro Marcello.

Handlarki rybami, więźniowie, żołnierze i wszyscy zgromadzeni na Sant’Angelo in Pescheria rechotali, przyglądając się, jak chłopak od kóz i olbrzym gonią młodzieńca w żółtym berecie. W ogólnym zamieszaniu dziewczyna o alabastrowej skórze, która grzebała pomiędzy odpadkami, wyciągnęła dłoń w stronę wiklinowego kosza stojącego przy krawędzi marmurowej ławy. Chwyciła tyle makreli, ile dała radę, wstrzymując oddech i chowając je do rękawa w obawie przed straganiarkami, po czym oddaliła się w milczeniu. Tymczasem chłopak w żółtym berecie skręcił za róg. Prześladowcy podążali tuż za nim, nie przestając wykrzykiwać obelg na żydów. Pośrodku ulicy szeroko rozłożył ramiona jakiś pijak na chwiejnych nogach.
– Zatrzymaj się, wstrętny Iskarioto! – wrzasnął w kierunku uciekającego.
Ten przystanął.
– Odpowiedz mi na jedno pytanie – zwrócił się do tamtego. – Jak w skali od jednego do dziesięciu oceniłbyś swoją głupotę?
Pijak stał nieruchomo, z tępym wyrazem twarzy. Chłopak zdjął z głowy beret i ze śmiechem uderzył go nim po głowie.
– Zamiast się zastanawiać, lepiej się jeszcze trochę napij – poradził.
Odłożył beret i zwrócił się do olbrzyma i młodzieńca o żółtawej twarzy, którzy już zdążyli go dogonić. – Ruszajcie się! – rozkazał. Pijak patrzył, nic nie rozumiejąc.
– Kretyn! – fuknął chłopak od kóz. Splunął na ziemię.
Wszyscy trzej w milczeniu ruszyli przed siebie szybkim krokiem. Skręcili w kolejną ulicę. Uciekający szturchnął olbrzyma łokciem.
– Naucz się lżej mnie bić, idioto! – powiedział.
Zagubiony olbrzym zrobił przestraszoną minę.
– Przepraszam! – załkał.
– A ty naucz się kontrolować tę swoją bestię! – zwrócił się do mniejszego. Zgiął się wpół. – Tym kopniakiem zgniotła mi żołądek. Tuman jeden!
– Przeproś go! – rozkazał mały wariatowi.
– Przepraszam, Mercurio – zaskomlał olbrzym. – Nie wbijaj noża w Ercole. Proszę.
– Nie zasztyletuję cię przecież, kretynie – odparł Mercurio, podnosząc się.
Chłopak od kóz szturchnął olbrzyma.
– Czy kiedyś wreszcie zapamiętasz, że jesteś silny jak słoń? – zapytał.
– Tak, Zolfo. – Pokiwał głową zawstydzony wielkolud. – Ercole idiota.
– Jasne! – mruknął Zolfo. – Zobaczysz, jeszcze się nauczy – powiedział do Mercuria.
W tej samej chwili na placu Sant’Angelo in Pescheria rozległ się wrzask.
– Okradli mnie! Łapać złodzieja! – krzyczał kupiec.
Wśród tłumu, który zorientował się, co się stało, wybuchł śmiech. Zgromadzeni wydawali się jeszcze bardziej rozbawieni niż wcześniej.
– Jestem zrujnowany! Łapać złodzieja! Przeklęci! Bądźcie przeklęci!
Z im większą desperacją krzyczał Szymon Baruch, tym większą wzbudzał wesołość. Zupełnie jak w teatrze.
– Zabieramy się stąd! – powiedział Mercurio.
Pokonali nasyp przed Wyspą Tyberyjską. Gdy schodzili do włazu ukrytego między krzakami jeżyn, dołączyła do nich dziewczyna o miedzianych włosach i alabastrowej skórze.
– Mamy kolację – powiedziała z dumą, pokazując pięć ukradzionych makreli.
– Mamy znacznie więcej, Benedetto – odparł Zolfo.
Mercurio wyciągnął zwiniętą kupcowi sakiewkę pełną monet. Na miękkiej skórze namalowana była czerwona dłoń. Rozwiązał sznurek, ukucnął i wysypał zawartość woreczka na ziemię. W świetle zachodzącego słońca monety rozbłysły niczym iskrzący się żar.
– Są złote! – zawołał Zolfo.
Mercurio przyglądał się łupowi z otwartymi ustami. Przeliczył szybko monety i podzielił: dwie części dla niego, jedna dla pozostałych.
– Ale nas jest troje… – słabo zaprotestował Zolfo.
– Pomysł był mój! – odparł stanowczo Mercurio. – To ja jestem szalbierzem. Gdyby nie ja, złapano by was od razu. – Zerknął na towarzyszy z wyższością. – Jesteście zaledwie moimi pomocnikami. A właściwie to półtora z was pomagiera, bo kretyn jest wart tylko połowę. I do tego jeszcze baba stojąca na czatach! – Włożył monety do woreczka i zawiązał. Wstał, wskazując dłonią na te, które zostały na ziemi. – To wasza dola. Byłem bardziej niż hojny. Jeśli nie pasuje, możecie działać na własny rachunek. – Popatrzył wyzywająco.
– W porządku – powiedziała Benedetta, wytrzymując spojrzenie.
Zolfo schylił się po monety.
– Przynajmniej wiem, kto z waszej trójki jest przywódcą – roześmiał się Mercurio.
– Zjesz z nami rybę? – zapytała Benedetta.
Zolfo popatrzył z nadzieją.
– Nie lubię jadać w towarzystwie – odparł sucho Mercurio. – Jeśli będziecie mi potrzebni, będę wiedział, gdzie was szukać. – Otworzył właz. – I nie mówcie nic Scavamortowi, bo na pewno znajdzie sposób, żeby was okraść.
– Moglibyśmy zostać z tobą… – powiedział Zolfo.
– Plątalibyście się tylko pod nogami. Mnie jest dobrze samemu. A to jest moje miejsce – odparł Mercurio, zamykając za sobą właz i przechodząc do tej części rynsztoka, która była jego domem.

 
Wesprzyj nas