Alastair Bonnett w książce „Poza mapą” opisał kilkadziesiąt niezwykłych miejsc – to opuszczone miasta, zapomniane wyspy, dzikie ostępy. Wszystkie istnieją naprawdę i przypominają, że zawsze jest coś do odkrycia.


Wnikliwość, namiętność i pasja – te trzy słowa najkrócej opisują sposób w jaki Alastair Bonnett pisze o miejscach. Wyszukuje je z zacięciem godnym zawodowego detektywa, ukazuje, że każde, nawet z pozoru nieciekawe może mieć zajmującą historię i do tego potrafi o nich opowiadać w sposób wzbudzający natychmiastową potrzebę wyruszenia w podróż. Potrzebę odkrywania. Tę samą, która naszych przodków gnała w drogę ku nieznanym lądom.

Bonnett zauważa, że choć w powszechnym przekonaniu cała planeta została dokładnie poznana i szczegółowo zbadana, to pragnienie odwiedzania miejsc poza utartymi szlakami, tajemniczych i zaskakujących wcale nie straciło na sile. Zdaniem geografa jest wręcz przeciwnie.

Osoby podzielające to przekonanie z pewnością nie wypuszczą z rąk książki „Poza mapą” dopóki nie dotrą do jej ostatniej stronicy. To książka narkotyk, arcyciekawa, zawierająca opowieści o kilkudziesięciu niezwykłych miejscach, z których każda to także esej o współczesnej cywilizacji, głębokie wejrzenie w naturę ludzi zamieszkujących XXI wiek, jego geograficzne i wyobrażone zakamarki. Czytelnik, jeśli ma ochotę, może potraktować ją zarówno jako przewodnik pełen inspirujących pomysłów na najdziwniejsze wyprawy pod słońcem (wyposażony we współrzędne geograficzne każdego z opisywanych miejsc), a także jako zaproszenie do filozoficznych rozmyślań o tym, dokąd zawędrowała nasza ludzka brać.
„Miejsce stanowi zmienny, fundamentalny aspekt ludzkiej tożsamości. Jesteśmy gatunkiem tworzącym miejsca i kochającym je” – pisze, inspirując do poszukiwania odpowiedzi na pytanie: jak urządziliśmy sobie świat, w którym żyjemy? I co to o nas mówi.

Miejsca, które odwiedzimy, pełne są paradoksów i nie dają się prosto zdefiniować

„Miejsca, które odwiedzimy, pełne są paradoksów i nie dają się prosto zdefiniować” – zapowiada we wstępie do książki autor. Czytelnik znajdzie w niej miejsca znikające: takie, które przestaną istnieć w najbliższej przyszłości lub już zniknęły z powierzchni ziemi, ukryte lub opuszczone przez ludzi, ziemie niczyje, miasta całkowicie wymarłe, pływające wyspy, efemeryczne państwa czy wreszcie „Miejsca o wyjątkowym statusie”.

W tym zbiorze znalazły się między innymi podziemne miasta Kapadocji, wciąż zbadane i poznane tylko w niewielkim stopniu, cmentarz-osiedle w Manili, gdzie kilka tysięcy osób mieszka w grobach, po sąsiedzku ze zmarłymi osobami, miasto Wittenoon w Australii, uśmiercone przez przemysł, skażone tak, że rząd kraju skazał je na całkowitą likwidację, dobrze znany Polakom Prypeć, ale też miejsce tak nietypowe jak magazyn wolnocłowy w Genewie, będący, niedostępnym dla osób postronnych, skarbcem, w którym na wielu klimatyzowanych piętrach spoczywają skarby każdego możliwego rodzaju: od dzieł sztuki, przez pojedyncze egzemplarze najbardziej luksusowych samochodów świata po – jakże banalne – stosy sztabek złota.

Spektrum opisanych w książce miejsc jest bardzo szerokie. „Nie zdecydowałem się na nie tylko dlatego, że są dziwne albo robią wrażenie, lecz przede wszystkim z tej przyczyny, że prowokują i dezorientują. Wszystkie, od tych najbardziej egzotycznych i spektakularnych, po najskromniejsze zakątki mojego rodzinnego miasta, w równym stopniu potrafią stymulować i kształtować naszą wyobraźnię geograficzną” – pisze Bonnett.
Jego książka wyobraźnię zdecydowanie pobudza.

Tomasz Orwid

zastępowanie unikatowych i oryginalnych miejsc pospolitymi, nijakimi pejzażami pozbawia nas czegoś bardzo ważnego

Alastair Bonnett jest profesorem geografii społecznej na Uniwersytecie Newcastle, a także częstym komentatorem na łamach brytyjskiej prasy (tematyka od historii i current affairs po bieżące sprawy polityczne, a także urbanistykę i tematykę społeczną). W latach 1994-2000 był redaktorem pisma Transgressions: A Journal of Urban Exploration.

Alastair Bonnett
Poza mapą
Przekład: Jacek Żuławnik
seria: BIEGUNY
Dom Wydawniczy PWN
Premiera: 8 czerwca 2015


Wstęp

Nasza fascynacja niezwykłymi miejscami jest równie stara jak geografia. Napisane około 200 roku przed naszą erą dzieło Eratostenesa z Cyreny Geographiká zabiera czytelnika w podróż po „słynnych” miastach i „wielkich” rzekach; siedemnastotomowe dzieło Geōgraphiká hypomnemata Strabona, spisane w pierwszych latach naszej ery na zlecenie urzędników imperium rzymskiego, stanowi drobiazgowe kompendium ówczesnych miast i krain wartych odwiedzenia. Jeden z moich ulubionych opisów Strabona dotyczy indyjskich kopalni złota i ich korytarzy, drążonych, zdaniem autora, przez mrówki, „rozmiarami nieustępujące lisom” i mające „skórę jak lampart”. Choć przez wieki nasz apetyt na osobliwe opowieści z dalekich krain wcale nie osłabł, to jednak dziś pragniemy geograficznego zachwytu innego rodzaju.
Miejscem, w którym tkwią moje emocjonalne korzenie, jest Epping, jedna z wielu sypialni Londynu, miejscowość wprawdzie ładna i przyjemna, ale pospolita i pozbawiona własnego charakteru. Tam właśnie urodziłem się i wychowałem. Telepiąc się do domu metrem linią Central albo jadąc obwodnicą Londynu, często czułem, że w istocie przemieszczam się znikąd donikąd. Mijanie miejsc, które dawniej coś – być może bardzo wiele – znaczyły, później zaś zostały zredukowane do tymczasowej przestrzeni, którą po prostu trzeba przemierzyć, żeby dostać się z jednego punktu do drugiego, budziło we mnie niedosyt. Ciągnęło mnie do miejsc niepozbawionych znaczenia.
Wystarczy kilka kroków w betonowo-asfaltowej dżungli, by przekonać się, że przez ostatnie, powiedzmy, sto lat ludzie na całym świecie dużo lepiej opanowali sztukę niszczenia niż tworzenia miejsc. Rzut oka na tytuły kilku wydanych w ostatnich latach książek – na przykład Real England (Prawdziwa Anglia) Paula Kingsnortha, The Geography of Nowhere (Geografia nigdzie) Jamesa Kunstlera albo Nie-miejsca Marca Augé – pozwala wyczuć rosnący niepokój. Autorzy tych i podobnych publikacji chcą nam powiedzieć, że zastępowanie unikatowych i oryginalnych miejsc pospolitymi, nijakimi pejzażami pozbawia nas czegoś bardzo ważnego. Jeden z najwybitniejszych filozofów miejsca, profesor Edward Casey z Uniwersytetu stanu Nowy Jork w Stony Brook, uważa, że „ekspansja nijakiej jednorodności na skalę globalną” osłabia nasze poczucie tożsamości i sprawia, że „człowiek odczuwa tęsknotę za różnorodnością”. Casey krytykuje to, że przestaliśmy myśleć o miejscu. Tymczasem dla starożytnych i średniowiecznych myślicieli miało ono nierzadko kluczowe znaczenie, stanowiło podstawę i kontekst rozważań.
Casey przypomina, że według Arystotelesa miejsce „winno mieć pierwszeństwo przed wszystkimi innymi rzeczami”, ponieważ wprowadza ład w świecie; zauważa za Arystotelesem, że „miejsce osłania wielką tarczą to, co się w nim znajduje – zapewnia aktywną ochronę i wsparcie”. Uniwersalistyczne dążenia pierwszych monoteistycznych religii, a potem również tendencje wieku oświecenia uczyniły z miejsca zaścianek, zamieniły je w nudny banał, niewytrzymujący konfrontacji z wielkimi, choć abstrakcyjnymi, wizjami globalnej jedności. Większość współczesnych intelektualistów i naukowców nie zajmuje się konkretnymi miejscami, sądzi bowiem, że ich teorie wszędzie mają takie samo zastosowanie. Miejsce zostało zdeprecjonowane i wyparte, do czego niewątpliwie przyczyniła się rosnąca popularność jego pretensjonalnego i abstrakcyjnego geograficznego rywala: idei przestrzeni. Przestrzeń – to brzmi nowocześnie, a miejsce – staroświecko; przestrzeń przywodzi na myśl swobodę poruszania się, brak ograniczeń, kusi pustymi i obiecującymi pejzażami. Reakcją współczesnego społeczeństwa na zajętość i osobliwość miejsca było porządkowanie, racjonalizowanie, szeregowanie związków pod względem ważności, usuwanie przeszkód – krótko mówiąc: zastępowanie miejsca przestrzenią.
W swojej filozoficznej opowieści The Fate of Place (Los miejsca) Casey zwraca uwagę na rosnące „lekceważenie dla genius loci, obojętność na wyjątkowość miejsca”. Ze skutkami tego zjawiska żyjemy na co dzień i widzimy je, kiedy wyglądamy przez okno. W ultramobilnym świecie przywiązanie do miejsca postrzegane jest jako passé, może nawet jako działanie reakcyjne. W czasach, gdy miarą ludzkiego spełnienia są punkty zdobywane w programach lojalnościowych linii lotniczych, geografowie podpisują się zaś pod poglądem wyrażonym przez profesora Williama J. Mitchella z Massachusetts Institute of Technology, że „społeczności coraz częściej znajdują wspólną platformę w cyberprzestrzeni niż na terra firma (stały ląd)”, myślenie o miejscu wydaje się aktem czystej przekory, żeby nie powiedzieć: perwersji. Lecz bezmiejscowość nie daje ani intelektualnej, ani emocjonalnej satysfakcji. Grecki neologizm „utopia”*, ukuty przez sir Thomasa More’a, zwanego Morusem, można przetłumaczyć jako „nie-miejsce”, ale taki bezmiejscowy świat to przecież iście dystopijna wizja.

* Słowo pochodzi z gr. ou – przeczenie i tópos – miejsce (wszystkie przypisy pochodzą od redakcji).

Miejsce stanowi zmienny, fundamentalny aspekt ludzkiej tożsamości. Jesteśmy gatunkiem tworzącym miejsca i kochającym je. Edward O. Wilson, znany biolog ewolucyjny, wrodzoną i z biologicznego punktu widzenia niezbędną miłość człowieka do istot żyjących określił mianem „biofilii”. Zdaniem Wilsona biofilia spaja nas jako gatunek, a także łączy nas z naturą. Istnieje niesłusznie ignorowany, choć tak samo ważny, geograficzny odpowiednik biofilii: „topofilia” – miłość do miejsca. Autorem tego terminu jest Yi-Fu Tuan, amerykański geograf chińskiego pochodzenia. Tuan wprowadził tę nazwę mniej więcej w tym samym czasie, kiedy Wilson spopularyzował ideę biofilii. Rozważania nad miłością do miejsca stanowią sedno niniejszej książki.

Przez wszystkie opowieści, które snuję w tej książce, przewija się jeszcze jeden wspólny temat: potrzeba ucieczki. Dziś pragnienie to jest o wiele bardziej rozpowszechnione niż kiedykolwiek wcześniej, ponieważ nieustannie mamieni wizją rajskich wakacji i obietnicą nowego życia stajemy się, co zrozumiałe, coraz bardziej niezadowoleni z własnej codzienności. Rozwój bezmiejscowości – a także towarzyszące mu przekonanie, że cała planeta została dokładnie poznana i szczegółowo zbadana – wzmógł rozczarowanie trybem życia, pobudził apetyt na odwiedzanie miejsc znajdujących się poza utartymi szlakami, miejsc tajemniczych albo przynajmniej zaskakujących.
Opowiadając o rodzinnej wyspie Queequega, tubylczego sojusznika i przyjaciela Izmaela, Herman Melville pisze w Moby Dicku: „Nie znajduje się ona na żadnej mapie; prawdziwie zacne miejscowości nigdy nie są bowiem na nich umieszczane”. Słowa dziwne, a mimo to natychmiast, bo instynktownie, zrozumiałe. Odnoszą się bowiem do podejrzliwości, czającej się tuż pod racjonalną powierzchnią cywilizacji. W świecie opisanym i zmierzonym wszerz i wzdłuż, pozbawionym ambiwalencji i niejasności, przejrzystym tak, że jesteśmy w stanie precyzyjnie i obiektywnie stwierdzić, gdzie co się znajduje i jak się nazywa, pojawia się narastające poczucie straty. Dążenie do kompletności sprawia, że tęsknimy za poszukiwaniem, za zgłębianiem tego, co nierozpoznane, i bez końca rozwodzimy się nad potrzebą nowości i ucieczki. W tym kontekście nienazwane i porzucone miejsca – zarówno odległe, jak i te, które mijamy każdego dnia – zyskują romantyczną aurę. Nawet w gruntownie zbadanym świecie odkrywanie wcale się nie kończy; po prostu musi zostać wymyślone na nowo.
Na początku lat dziewięćdziesiątych zainteresowałem się psychogeografią, jednym z najbardziej ekscentrycznych wcieleń wskrzeszonej idei odkrywania. Moja działalność polegała głównie na poszukiwaniu czegoś, co moi towarzysze naiwnie wyobrażali sobie jako swego rodzaju tajemną moc, albo na celowym gubieniu się w taki sposób, że do poruszania się po danym miejscu używałem mapy opisującej zupełnie inną lokalizację. Paradowanie po terenie ośrodka dziennego pobytu w Gateshead z mapą berlińskiego metra w ręku to naprawdę osobliwie dezorientujące przeżycie. Uważaliśmy się za szalenie odważnych, ale kiedy myślę o tym z perspektywy czasu, to pragnienie radykalnego odnalezienia na nowo otoczenia wydaje mi się banalne. Potrzeba ponownego zachwytu nad miejscem, oczarowania nim, jest wspólna wszystkim ludziom.
Zatem wybierzmy się w podróż na koniec świata albo na drugą stronę ulicy, po prostu na tyle daleko, abyśmy zdołali oderwać się od tego, co dobrze znane i rutynowe. Mogą to być miejsca dobre albo złe, przerażające albo cudowne – ważne, żeby były niepokorne i nieoczywiste. Jeśli ich nie znajdziemy, stworzymy je. Naszej topofilii nie sposób ugasić ani zaspokoić. Wypływamy na nieznane wody, wyruszamy do miejsc rzadko nanoszonych na mapy, czasem wręcz w ogóle na nich nieuwzględnianych. Miejsca te są wyjątkowe i prawdziwe.
Poza mapą jest książką o pływających wyspach, wymarłych miastach i ukrytych królestwach. Rozpoczynamy od zaginionych, odnalezionych przypadkowo albo w ogóle nieodkrytych miejsc, by następnie przenieść się do tych ukształtowanych w sposób bardziej świadomy.
Nie będzie to podróż zawsze lekka, łatwa i przyjemna, albowiem miejsca, które odwiedzimy, pełne są paradoksów i nie dają się prosto zdefiniować. Otworzą przed nami swój zdumiewająco bogaty świat, niemający, jak się prędko okaże, wiele wspólnego z planetą oglądaną przez różowe okulary. Głodu topofilii nie zaspokoi dieta z tonących w słońcu rajskich wiosek. Najbardziej fascynujące miejsca to nierzadko te najbardziej niepokojące, przerażające i prowokujące. A także najbardziej ulotne. Za dziesięć lat większość miejsc, które odwiedzimy, będzie wyglądała zupełnie inaczej, niektóre pewnie w ogóle przestaną istnieć. Ale tak jak nasza biofilia nie słabnie, mimo iż wiemy, że natura bywa okrutna i straszna, a wszelkie życie prędzej czy później przemija, tak prawdziwa topofilia wie, że nasz związek z miejscem nie przypomina geograficznego odpowiednika miłości do słodkich kotków i szczeniaczków. Topofilia to szalone i głębokie uczucie, mroczna fascynacja, i jako takie wymaga uwagi i zaangażowania.
Wybrałem czterdzieści siedem lokalizacji, z których każda na swój sposób zmusiła mnie do przewartościowania poglądów na temat istoty miejsca. Nie zdecydowałem się na nie tylko dlatego, że są dziwne albo robią wrażenie, lecz przede wszystkim z tej przyczyny, iż prowokują i dezorientują. Wszystkie, od tych najbardziej egzotycznych i spektakularnych, po najskromniejsze zakątki mojego rodzinnego miasta, w równym stopniu potrafią stymulować i kształtować naszą wyobraźnię geograficzną. Razem tworzą obraz świata jako miejsca, którego tajemnice – tak dalsze, jak i zupełnie nam bliskie – wciąż możemy odkrywać.

1. Utracone miejsca

Wyspa Sandy

Ludzka tożsamość wiąże się ściśle z miejscem. Dlatego te miejsca, które przemijają albo pojawiają się i znikają, budzą w nas niepokój. Utracone miejsca dają do zrozumienia, że istnieją tajemne historie i alternatywne wizje przyszłości. Jedne celowo się przemilcza (patrz: Leningrad, Stara Mekka), drugie przestały być użytkowane i powoli odeszły w zapomnienie, zarastając zielskiem (Arne, Time Landscape), inne zaś pojawiły się ponownie, radykalnie odmienione (New Moore, Pustynia Aral-kum). A niektóre, takie jak wyspa Sandy, utraciliśmy, ponieważ nigdy nie istniały.
Odkrywanie nieistniejących miejsc to intrygujący wątek poboczny historii eksploracji naszej planety. Najnowszy przykład takiego zdarzenia pochodzi z 2012 roku. Australijski statek badawczy wypłynął na ocean, żeby zweryfikować informacje na temat wyspy Sandy, według map znajdującej się około tysiąca stu kilometrów na wschód od wybrzeży stanu Queensland. Naukowcy odkryli, że wyspa nie istnieje, mimo iż właściwie od samego początku, od kiedy zaczęto sporządzać mapy tego obszaru, nanoszono na nie wydłużony, owalny kawałek lądu o długości dwudziestu czterech i szerokości około pięciu kilometrów.
Grzywacze i piaszczyste wysepki w tym miejscu jako pierwsza zauważyła załoga statku wielorybniczego „Velocity” w 1876 roku. Kilka lat później wyspa Sandy (piaszczysta) trafiła do australijskiego atlasu morskiego, a w 1908 roku Admiralicja Brytyjska uwzględniła ją na swoich mapach tego obszaru, tym samym legitymizując jej istnienie, aczkolwiek należy nadmienić, że wyspę obwiedziono linią przerywaną, oznaczając ją jako potencjalne zagrożenie i zalecając dokładniejsze zbadanie. Cztery lata wcześniej, w 1904 roku, „New York Times” opisał wyprawę krążownika USS „Tacoma”, wysłanego w celu zweryfikowania istnienia „setek złudzeń morskich, naniesionych na mapy jako ląd” w rejonie tak zwanego American Group, skupiska wysepek, rzekomo znajdującego się w połowie drogi między kontynentalnymi Stanami Zjednoczonymi a Hawajami. Ich istnieniu nadała wagę relacja kapitana Johna DeGreavesa, „doradcy naukowego” hawajskiego króla Kamehamehy I, z której wynika, jakoby urządził sobie piknik na jednej z wysepek, mając za towarzyszkę Lolę Montez, słynną „hiszpańską tancerkę”, metresę króla Ludwika I Wittelsbacha.
Niestety, zarówno wyspy, jak i piknik okazały się pobożnymi życzeniami kapitana. Autor artykułu w „New York Timesie” wyjaśnił, dlaczego, pomijając oczywiste bujdy, na mapach oceanów wciąż roi się od kartograficznych omyłek. „Długie i ciemne albo jasne i żółtawe plamy kojarzą się marynarzowi z ławicą”, „prąd odpływowy bierze się za grzywacze”, a czasem wystarczy nawet grzbiet wieloryba, by narodził się nowy mit. Na odludnym oceanie, tłumaczy „New York Times”, gdzie informacja jest na wagę złota i rzadko nadarza się okazja, by jednoznacznie przyjąć lub odrzucić odkrycie, nawet najbardziej niepozorny i niepewny ląd „przetrwa na mapie, opatrzony kłopotliwą adnotacją »ED«, oznaczającą, iż jego istnienie jest wątpliwe”.
Żeglarze z nadzieją patrzą w morze i wypatrują lądu, toteż chwytają się wszystkiego, co wydaje się jego obietnicą. W istnienie wyspy Sandy nie wątpiono, wszak dokumenty potwierdzające to były niepodważalne: instytucja ciesząca się dużym autorytetem naniosła wyspę na swoją mapę, poświadczając jej prawdziwość – i tak Sandy przetrwała do XXI wieku. Figurowała na mapach wydawanych przez National Geographic Society i „The Timesa” i nikt się nie skarżył, nikt niczego nie zauważył. Mało tego, wyspa Sandy została ponoć sfotografowana przez satelity, będące, jak się wielu wydaje, jedynym źródłem danych do programu Google Earth. Doktor Maria Seton, kierowniczka australijskiej wyprawy badawczej, która potwierdziła nieistnienie wyspy Sandy, wyjaśniła dziennikarzom, że mimo iż wyspa widnieje na mapach Google Earth i innych, to jednak mapy nawigacyjne pokazują, że w tym miejscu głębokość oceanu wynosi tysiąc czterysta metrów. „Popłynęliśmy, żeby to sprawdzić, i okazało się, że nie ma żadnej wyspy. Byliśmy mocno zdziwieni”.
Dwudziestego szóstego listopada 2012 roku programiści Google Earth zaczernili wyspę Sandy, po czym miejsce po nieistniejącym lądzie załatali standardową fotografią morza; dziś tam, gdzie do niedawna znajdowała się Sandy, można znaleźć dziesiątki zdjęć przesłanych przez szperaczy map, którzy nie potrafili się oprzeć pokusie twórczego wykorzystania omyłki i upstrzyli byłą wyspę obrazkami walk dinozaurów, nastrojowych zaułków miejskich i bajkowych świątyń.
Historia zniknięcia wyspy Sandy odbiła się echem – jednak nieprzesadnie głośnym – w mediach na całym świecie. Skoro Sandy nie istnieje, to czy możemy mieć pewność co do innych miejsc? Nieoczekiwane wymazanie wyspy z atlasów uzmysłowiło nam, że tworząc własny obraz świata, czasem musimy polegać na niezweryfikowanych doniesieniach z odległych miejsc. Autorzy współczesnych map przekonują, że dają nam dostęp do szczegółowego, uniwersalnego obrazu świata – że pozwalają spojrzeć na Ziemię z „perspektywy Boga”. Okazuje się jednak, że programy takie jak Google Earth nie tylko wykorzystują zdjęcia satelitarne, lecz także polegają na mieszanych źródłach, w tym również na starych i nieaktualnych mapach.

 
Wesprzyj nas