Ta książka jest lepsza niż sensacyjna fikcja, bo te historie wydarzyły się naprawdę, a ci ludzie chodzą sobie gdzieś po dziwnych zakątkach globu…


Niemal każda historia życia misjonarza to gotowy scenariusz filmu sensacyjnego. Raz będzie to opowieść w rodzaju katolickiego “Indiany Jonesa” , innym razem historia jak najlepszy dokument z kanału Discovery.

Pracując dla religia.tv odwiedziłem polskich misjonarzy pracujących w amazońskiej dżungli i na afrykańskiej sawannie, towarzyszyłem księdzu nielegalnie przebywającemu na Kubie i zakonnikowi próbującemu odrodzić ewangelicznego ducha w najbardziej zateizowanym kraju Europy, czyli w Czechach.
Zjeździłem tysiące kilometrów syberyjskimi szlakami i wokół Kilimandżaro. Z polskimi zakonnicami, które prowadzą szkołę dla niewidomych dziewcząt zbierałem herbatę w okolicach Madrasu w Indiach i bylem świadkiem dziwnych, a nawet przerażających ceremonii związanych z kultem zmarłych na Madagaskarze.
Autor

„Jeżdżąc latami po Afryce, spotkałem wielu polskich misjonarzy, zazwyczaj cudownie szurniętych ludzi. Aż mi czasem trudno było uwierzyć, że to naprawdę polscy księża katoliccy. Przypomniałem sobie te spotkania, czytając arcyciekawą książkę Kazika Sowy o fascynujących „bożych szaleńcach”. Jest lepsza niż sensacyjna fikcja, bo te historie wydarzyły się naprawdę, a ci ludzie chodzą sobie gdzieś po dziwnych zakątkach globu”
Marcin Meller

Kazimierz Sowa
Szaleńcy Pana Boga
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 20 maja 2015

Wstęp

Niemal każda historia życia misjonarza to gotowy scenariusz filmu sensacyjnego. Raz będzie to opowieść w rodzaju katolickiego Indiany Jonesa, innym razem historia jak najlepszy dokument z kanału Discovery. Jednak misjonarze jako indywidualni bohaterowie rzadko trafiają na pierwsze strony gazet, jeśli już to zwykle wtedy, gdy zostaną uprowadzeni albo staną się ofiarami wojen domowych czy plemiennych konfliktów. Przeciętny Polak najczęściej nie ma świadomości, że ponad dwa tysiące jego rodaków poświęciło życie, aby głosić Dobrą Nowinę i nieść pomoc ludziom w blisko stu krajach rozrzuconych po całym świecie. Ta armia „bożych szaleńców” za jedyny oręż ma najczęściej dobre intencje i trochę wyżebranych (zbyt często dosłownie) środków, niezbędnych do skutecznego wypełnienia swojej misji. O nich samych i ich życiu wiemy wciąż za mało. Niestety, jako wspólnota Kościoła i także jako ich rodacy za mało im pomagamy.

Pod koniec lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia najpierw poznałem, a potem zaprzyjaźniłem się z pewnym młodym wówczas księdzem pracującym na Białorusi. Janek Glinka, bo o nim mowa, otworzył mi drzwi do misyjnego świata. Zgromadzenie Misjonarzy Słowa Bożego, czyli księży werbistów, do którego należy, nie bez powodu jest najliczniejszym środowiskiem wysyłającym Polaków na misje na każdym kontynencie i we wszystkich kręgach kulturowych. Poznając tych wspaniałych ludzi i korzystając z ich gościny i pomocy, mogłem z czasem również choć trochę posmakować misyjnego życia, które co warto zaznaczyć, choć ciekawe, nie zawsze bywa przyjemne i spokojne. Rzecz jasna, dla kogoś przyjeżdżającego na chwilę w odwiedziny nawet największe problemy mogą się wydawać niezłą przygodą. Dla misjonarzy to proza życia, którą starają się zmienić albo przynajmniej przywyknąć do miejscowych zwyczajów, kultury, tradycji. Niemal każdy z poznanych przez te kilkanaście lat misjonarzy okazywał się nie tylko człowiekiem wielkiego serca i mocnej wiary, ale i znakomitym kompanem i rozmówcą.

Dlatego gdy w 2007 roku ruszyła stacja religia.tv, postanowiliśmy uczynić naszym znakiem firmowym cykliczny program o tematyce misyjnej. Z kamerą odwiedziliśmy Polaków pracujących w amazońskiej dżungli i na afrykańskiej sawannie, towarzyszyliśmy księdzu nielegalnie przebywającemu na komunistycznej Kubie i zakonnikowi próbującemu odrodzić ewangelicznego ducha w najbardziej zateizowanym kraju Europy, czyli w Czechach. Nasi bohaterowie zjeździli z nami tysiące kilometrów syberyjskimi szlakami i po afrykańskich bezdrożach wokół Kilimandżaro. Z polskimi zakonnicami, które prowadzą szkołę dla niewidomych dziewcząt, zbieraliśmy herbatę w okolicach Madrasu w Indiach i byliśmy świadkami dziwnych, a nawet wręcz przerażających ceremonii związanych z kultem zmarłych na Madagaskarze. Ostatecznie udokumentowaliśmy 28 historii i postaci, co jest zaledwie przyczynkiem do szerszego opisania tematu misji.

Rok temu przyszedł czas na książkę. Chciałem pokazać życie kilku osób, które mnie najbardziej zachwyciły i zafascynowały. Każdy z opisanej tu dziesiątki misjonarek i misjonarzy jest na swój sposób wyjątkowy i oryginalny. Każda z tych osób odgrywa nie tylko rolę przewodnika duchowego w swoim nowym środowisku, ale także ma ogromne zasługi dla kraju i ludzi, wśród których żyje. Trudno porównywać co jest ważniejsze w ich życiu: poświęcenie i oddanie, religijna motywacja i głębokie życie duchowe czy zwyczajna ludzka życzliwość i radość, z jaką pełnią swoje powołanie. Chciałem pokazać, że misjonarzem może zostać niemal każdy i nawet nie musi być księdzem czy siostrą zakonną. Fascynujące losy Polek, świeckich misjonarek pracujących w Amazonii, są tego najlepszym dowodem. Misjonarze mogą także łączyć pracę naukową z duszpasterską, o czym przekonują opisane tu losy dwóch polskich intelektualistów, bez których działalność naukowa w Boliwii i Indonezji byłaby o wiele uboższa. Wreszcie są też historie pokazujące, że dziś prawdziwe powołanie misyjne nie jest dzieleniem biedy, którą się zastaje, ale zmienianiem świata tak, żeby nauczyć ludzi lepszego życia. Pionierskie projekty społeczne naszych rodaków w Sudanie Południowym i Zambii pokazują, że można to robić z sukcesem. I wreszcie historia z Paragwaju, która na pozór mogłaby być wykorzystana jako opowieść o tym, że czasem nawet dwadzieścia lat ciężkiej pracy nie musi przynieść żadnego duszpasterskiego sukcesu, bo czym, jeśli nie porażką, w oczach wielu księży jest ochrzczenie zaledwie dwóch czy trzech Indian przy tak dużym nakładzie czasu i energii. Ale taka buchalteryjna optyka misyjna przegrywa z faktem, że dzięki polskiemu księdzu przetrwało i odrodziło się plemię skazane wcześniej na wymarcie.

To właśnie takich historii może spodziewać się każdy, kto sięgnie po tę książkę.

I na koniec kilka słów podziękowania dla ludzi, bez których pomocy ta książka by nie powstała. Mojemu przyjacielowi, księdzu Jankowi Glince z Baranowicz na Białorusi dziękuję za wprowadzenie w świat misji i misjonarzy. Panu Jerzemu Starakowi i firmie Pol-pharma dziękuję za finansowe wsparcie projektu, dzięki czemu mogłem w 2014 roku odwiedzić opisywane miejsca, zwiedzając przy okazji kawałek świata. W Afryce byłoby mi znacznie trudniej pokonać wszelkie przeciwności, gdyby nie pomoc ze strony pana Jacka Jankowskiego, ambasadora RP w Etiopii. Wielkie podziękowania kieruję także do księdza profesora Tomasza Szyszki, którego teoretyczna i praktyczna wiedza o misjach oraz wspólne chwile spędzone na terenach dawnych redukcji jezuickich w Boliwii zasługują na wspomnienie.

Rozdział pierwszy
Dziewczyny z Amazonii



Wydaje się, że tylko w przypadku misjonarzy różnica między oficjalnym, składającym się z suchych faktów życiorysem i tym, co robią w rzeczywistości, bywa największa. Kiedy czyta się CV kolejnego „bożego szaleńca”, można się dowiedzieć, że ktoś się gdzieś tam urodził, skończył szkołę albo i studia, a potem poczuł powołanie i wylądował w jakimś seminarium czy zgromadzeniu zakonnym. I nagle pojawia się data i informacja o wyjeździe do jakiegoś kraju, którego nazwa zwykle niewiele mówi, a to czym się taki człowiek faktycznie zajmuje – jeszcze mniej. Już się na to uodporniłem i dlatego każdy misjonarski życiorys traktuję co najwyżej jako wskazówkę, kierunkowskaz, gdzie szukać dalej. I szukam. Znajomi, koledzy, inni misjonarze, podróżnicze blogi, czasem trafiam na kogoś, kto turystycznie zapuścił się w odległe strony i nagle dowiedział się, że na końcu świata jest jego rodak, w habicie albo częściej bez, który robi coś dobrego, ciekawego, fascynującego. Tak właśnie było z Amazonią.

Już kilka lat temu mój serdeczny kolega i przyjaciel, Jacek Klisowski, mieszkający od lat w Peru, opowiadał mi, że gdzieś w peruwiańskiej części Amazonii żyje i pracuje polska świecka misjonarka Barbara Dominika Szkatuła.

– Musisz ją koniecznie odwiedzić! To szalona kobieta i pod każdym względem wykraczająca poza schemat myślenia o misjonarzach i wyobrażeniach o ich pracy – przekonywał mnie Jacek, zachęcając do wyjazdu do dżungli.

Ale jak tu szukać kogoś na terenie o powierzchni mniej więcej siedmiu milionów kilometrów kwadratowych (z czego dwie trzecie to wciąż dzika dżungla), zajmującym większą część kontynentu? Na szczęście każdy misjonarz ma przypisaną sobie nie tylko przynależność kościelną, ale i terytorialną. Dominika pracuje od ponad 32 lat w peruwiańskiej części Amazonii i jeśli już koniecznie ktoś chce jej poszukać, to ma do przeczesania zaledwie 150 tysięcy kilometrów kwadratowych, na dodatek położonych wzdłuż kilku większych rzek, co znakomicie ułatwia transport i poruszanie się po tym terenie. Wniosek płynął z tego dość prosty: polską misjonarkę można dość łatwo namierzyć i nawet bezproblemowo do niej dotrzeć, bo centrum życia peruwiańskiej części Amazonii jest miasto Iquitos, do którego wprawdzie nie prowadzi żadna droga, ale regularnie latają samoloty. Jacek akurat był krótko w Polsce i obiecał, że zaraz po powrocie do Limy znajdzie adres e-mailowy Dominiki albo nawet telefon. I faktycznie, po paru tygodniach odezwał się, oznajmiając, że mam podwójne szczęście: nie dość, że Dominika jest akurat w Polsce na urlopie, to na dodatek „chyba jest z Krakowa, więc ją szybko znajdziesz”.

Najpierw zrobiło mi się głupio, że skoro z mojego Krakowa pochodzi świecka misjonarka, to powinienem o niej zwyczajnie wiedzieć. Niezastąpiona wyszukiwarka wskazała mi jej artykuł na stronach Centrum Jana Pawła II rozpoczynający się od słów:
„w parafii, z której pochodzę, u świętej Jadwigi w Krakowie na Krowodrzy, papież bywał często”. Wiedziałem już, że zamiast szukać misjonarki niczym igły w stogu siana, wystarczy telefon do kolejnego kolegi, który od niedawna jest proboszczem właśnie w tej parafii. On na pewno będzie miał jakiś telefon kontaktowy, pod warunkiem że pani Dominika jest jeszcze w Polsce, bo jej urlop z końcem polskich wakacji także dobiegał końca. Wystarczył jeden SMS do księdza Marka Hajdyły z parafii świętej Jadwigi, żeby dostać nie tylko telefon, ale i zapewnienie o życzliwej rekomendacji mojej osoby. Ksiądz Marek jeszcze tego samego dnia oddzwonił, zaczynając rozmowę od dobrych wieści:

– Masz szczęście – rzucił od razu – bo Dominika właśnie w najbliższą niedzielę będzie u nas podczas mszy opowiadała o swojej pracy, więc wspomniałem o tobie i powiedziałem jej, że się odezwiesz.

– A jaka to osoba? Otwarta? Rozmowna? Łatwo z nią nawiązać kontakt? – zapytałem, ale Marek tylko się roześmiał powiedział: „Sam zobaczysz”.

Po owej „misyjnej” niedzieli byłem już z krakowską misjonarką umówiony na spotkanie i pogadanie o moich książkowych planach. Mieliśmy się spotkać w połowie tygodnia, gdzieś na mieście. Szczegóły, jak zwykle w takich sytuacjach, były jeszcze do ustalenia, ale z tembru głosu wiedziałem już, że pani Dominika jest bezpośrednia, sympatyczna i – co najważniejsze – bardzo rozmowna.

Wymiary misjonarki

W umówionym dniu zadzwoniłem z usprawiedliwieniem, że będę w Krakowie dopiero po południu, ale pani Dominika uspokoiła mnie, że jej to nawet pasuje, bo ma jeszcze ważne spotkanie ze swoimi opiekunami z Wydziału Misyjnego kurii krakowskiej, księdzem Tadziem Dziedzicem (też był przez wiele lat misjonarzem) i siostrą Bożeną Najbar (zajmuje się promocją pracy misyjnej), z którymi chciała się pożegnać przed wylotem, potem kogoś musi odwiedzić i na końcu coś załatwić. Dlatego powiedziała, że najlepiej byłoby się spotkać gdzieś w okolicach krakowskiego dworca kolejowego. Nie wiedziałem, czy wypada zaproponować jakąś kawiarnię, ale nic innego nie przyszło mi do głowy. Rzuciłem, że może w takim razie umówimy się w galerii handlowej, w którejś z kawiarni.

– Dobry pomysł – usłyszałem w odpowiedzi, ale zaraz misjonarka dodała: – Jeśli się ksiądz spóźni, to ostrzegam, że będę zamawiała na jego koszt coraz droższą kawę.

Uff, pomyślałam, skoro ma takie poczucie humoru, a na dodatek za sobą ponad trzy dekady życia na misjach, to znaczy, że nie będzie większego kłopotu, żeby ją namówić na wejście w rolę kolejnej bohaterki mojej książki. Tym cenniejszej, że to osoba świecka, co w naszych polskich realiach jest rzeczą niespotykaną (z ponad dwóch tysięcy polskich misjonarzy osobami świeckimi jest zaledwie około pięćdziesięciu). Niestety, czarny scenariusz mojego spóźnienia na tak ważne spotkanie zaczął się spełniać: najpierw wysłałem SMS-a, że spóźnię się 10 minut, potem, że jeszcze kwadrans. Ostatecznie dojechałem grubo ponad pół godziny po umówionym czasie. Musiałem wykonać jeszcze jeden telefon, żeby się dowiedzieć, gdzie jest moja bohaterka i jak się poznamy. Usłyszałem wesoły głos pani Dominiki z retorycznym pytaniem: „Nie wiem czy księdza będzie stać na tę kawę”, a zaraz potem zdanie, które było odpowiedzią na moje pytanie, jak się rozpoznamy i jeszcze bardziej mnie rozśmieszyło.
– Ależ to proste: proszę notować, podaję moje wymiary: dziewięćdziesiąt, sześćdziesiąt, dziewięćdziesiąt.

Wybuchnęliśmy oboje śmiechem i już po chwili ujrzałem na parterze galerii sympatyczną, uśmiechniętą kobietę z przewieszoną przez ramię kolorową torbą z charakterystycznymi indiańskimi motywami. Spotkanie rozpocząłem od usprawiedliwienia i wytłumaczenia swojego spóźnienia, ale pani Dominika od razu mnie uspokoiła:

– Właściwie tak długo mieszkam wśród ludzi, dla których czas jest pojęciem względnym, że jakoś mi to spóźnienie bardzo nie przeszkadza, a poza tym – zgodnie z umową – ksiądz płaci za kawę i ciastko.

No to zamawiamy szybko kawę, a ja zaczynam przedstawiać projekt książki o polskich misjonarzach, powołuję się na wspólnych znajomych, czyli jej proboszcza (rzuca szybko „tak, młody, fajny i normalny gość”) i mojego kumpla Jacka („a on co, dalej w Limie? Długo go już nie widziałam”), opowiadam, co robię, że od lat pracuję w telewizji. Mając za sobą doświadczenie odmowy udzielenia mi wywiadu przez jedną z misjonarek (bo okazałem się „za mało katolicki”), szybko dodaję, że stacja religia.tv raczej nie jest tą, którą uwielbiają polscy księża i biskupi (jednak mojej rozmówczyni wcale to nie przeszkadza). W odpowiedzi słyszę, że skoro mamy jakoś współpracować (ale szybko poszło, myślę zadowolony), to byłoby lepiej, gdybym się do niej zwracał normalnie, tak jak wszyscy, z którymi pracuje, wśród których żyje i których zna. „Dominika albo Domi?”. Jasne, niemal wykrzykuję i proszę, żeby i ona mówiła do mnie po imieniu.

 
Wesprzyj nas