Noc nad Samborzewem stanowi kontynuację Powrotu do Nałęczowa i Zapisków z Annopola opisujących losy Anny Duszkowskiej. To poruszająca i sugestywna opowieść o wojnie, miłości, cierpieniu i tęsknocie.


Wrzesień 1939. Mąż Anny idzie na wojnę, a w Annopolu pojawia się nowy niemiecki „właściciel”. Anna z córeczką znajdują schronienie w skromnym mieszkaniu w Samborzewie, naprzeciwko stacji kolejowej.

Kobieta musi pogodzić pracę z prowadzeniem domu i walką o przetrwanie w czasach, kiedy każdy kolejny dzień jest niepewny. Na szczęście mieszkańcy kamienicy trzymają się razem, a Anna zaprzyjaźnia się z Dominikiem, byłym naczelnikiem stacji. Trudne przejścia coraz bardziej ich do siebie zbliżają…

Kto z nas nie chciałby, chociaż na chwilę, przenieść się w czasie. Zobaczyć ponownie bliskich, których już nie ma? Dowiedzieć się, jacy byli, o czym marzyli… Wrócić do dni, kiedy uczucia nazywały się podobnie, ale… smakowały inaczej. Taką podróż funduje nam pani Wiesława Bancarzewska. Dałam się oczarować tej historii.
Justyna Sieńczyłło o „Powrocie do Nałęczowa”

Wiesława Bancarzewska
Noc nad Samborzewem
Wydawnictwo Nasza Księgarnia
Premiera: 15 lipca 2015
Magazyn Dobre Książki objął powieść patronatem medialnym


Książka jest fikcją literacką. Wszelka zbieżność nazwisk i zdarzeń jest przypadkowa. Samborzewo, Annopol i Wierzbiniec to fikcyjne miejscowości umieszczone przez Autorkę w okolicy Inowrocławia.

Część 1

Toruń, 4 listopada 2011, piątek

Kilka minut po szóstej rano napisałam w notatniku dziecinnie prosty tekst:
Na świecie są trzy rodzaje wojen: wojny minione, wojny toczące się aktualnie oraz wojny, które kiedyś gdzieś wybuchną.
W moim kraju od sześćdziesięciu sześciu lat trwa pokój. Potem weszłam do łazienki i przeniosłam się w przeszłość.

1 września 1939, piątek

W Annopolu padał deszcz.
O wpół do siódmej usiadłam przy radiu. Najpierw spiker podał wiadomość, że o godzinie piątej minut czterdzieści oddziały niemieckie przekroczyły granice Polski i że zbombardowano wiele miast. Następnie głos zabrał prezydent Warszawy, Stefan Starzyński. Mówił krótko i mądrze. Cały komunikat zajął minutę.
Wyłączyłam radio, lecz w głowie wciąż tłukły mi się usłyszane przed chwilą słowa Starzyńskiego: „[…] Weszliśmy w okres wojny. Wysiłek całego narodu musi iść w jednym kierunku: wszyscy jesteśmy żołnierzami. […]”.
Tak jak większość ludzi boję się przemocy, nigdy nie dotknęłam granatu, pistoletu czy karabinu, a jednak Starzyński miał rację – od dziś jestem żołnierzem.
Przestraszona tą myślą, raptownym ruchem oderwałam guzik od swetra i jednocześnie usłyszałam tupot nóg. Do biblioteki wpadł inny żołnierz – kucharka Celińska w narzuconym na koszulę szlafroku.
– Wojna! – zawołała od progu. – W radiu powiedzieli, że wojna.
– Wiem, pani Felicjo. Słyszałam komunikat.
Spojrzałyśmy sobie w oczy jak w lustro, w którym odbijał się własny strach. Celińska pierwsza przymknęła powieki i z cichym jękiem wpadła mi w ramiona. Tak zastała nas Wandzia.
– Co się stało?
– Niemcy weszli – powiedziałam. – Weszli i wlecieli, bo już bombardują.
Wandzia klapnęła na kanapę, nabrała głęboko powietrza w płuca, ale nie zamierzała płakać.
– Jak wlecieli, to i wylecą. Mówię wam!
Reszta tego historycznego dnia upłynęła mi na… niczym.
Jak duch snułam się po pokojach, bezwiednie przestawiając porcelanowe figurki albo wygładzając frędzle przy serwecie. Wszystko robiłam lewą ręką, ponieważ w prawej ciągle zaciskałam guzik, który oderwałam od swetra. Ściskałam mały zielony guzik z głupią determinacją, jakby to mogło coś pomóc.
Wieczorem okazało się, że w domu nie ma Bajki. Czułam, że znów uciekła do Samborzewa, tam, gdzie ostatni raz widziała swojego pana.
Poprzedniego dnia Olek został zmobilizowany i szykował się do wyjazdu na wojnę, to znaczy do punktu zbornego w Toruniu.
Pożegnał się z ludźmi z folwarku, dłuższą chwilę spędził w stajni z Ciotką, później w domu ucałował Wandzię i Felicję (która rozpłakała się w głos, po czym, zakrywając twarz fartuchem, uciekła do kuchni). Kocica, Ton i Muszka spokojnie zniosły moment rozstania, ale Bajka nie chciała puścić Olka. Zębami chwytała nogawki jego spodni, skomląc błagalnie, żeby nie wyjeżdżał. Nigdy dotąd tak się nie zachowywała. Skąd wiedziała, że to nie jest zwykłe wyjście do pracy czy wyjazd na wakacje?
Może unoszące się w powietrzu niebezpieczeństwo ma jakiś zapach? Kto wie.
Kiedy wsiadaliśmy do bryczki, dom żegnał Olka płaczem zamkniętej w środku Bajki.
Na dworcu w Samborzewie panował tłok. Męska część narodu wyjeżdżała na wojnę, a żeńska nie wstydziła się łez. Idąc przez peron, obok męża, który niósł na ręku Walentynkę, kilka razy słyszałam ten sam krótki dialog, wypowiadany przez różnych ludzi:
– Obiecaj, że wrócisz.
– Wrócę, obiecuję.
Gdy pociąg wjeżdżał na peron, Olek z całej siły przytulił Walentynkę, potem uniósł rondo mojego kapelusza, zdjął mi okulary słoneczne i zobaczył spokojnie uśmiechnięte oczy swojej żony.
– Aniu, jesteś całym moim życiem.
– Kocham cię, Ol… Olku.
Nie zaczęłam się nagle jąkać, po prostu w dokończeniu słowa przeszkodziło mi głośne: hau, hau, hau! To Bajka zakosami biegła przez peron, starając się omijać wyrastających jej na drodze ludzi. Pobiła chyba światowy rekord w psim biegu na cztery kilometry, była bowiem umęczona do granic możliwości. Miała jednak jeszcze tyle siły, by skoczyć Olkowi na piersi.
Do odjazdu pociągu pozostało pełnych pięć minut. Pięć minut szczęścia dla rodziny Obryckich, do której Bajka też należała.

*

Na stacji w Samborzewie powoli zapadał zmrok.
Zegar dworcowy wskazywał kwadrans po ósmej, najbliższy pociąg osobowy odchodził za godzinę, lecz na obu peronach było już gęsto od podróżnych. Jedni spokojnie siedzieli na ławkach lub walizkach, inni kręcili się, zagadując każdą napotkaną grupkę, bez względu na to, czy ją znali, czy nie. Dało się słyszeć dwa tematy rozmów: kiedy skończy się wojna i czy pociąg przyjedzie.
Większość podróżnych co rusz spoglądała w górę, na niebezpieczne niebo, jednak o tym nie rozmawiano. Słowo „nalot” budziło zbyt wielką grozę, lepiej nie wywoływać wilka z lasu.
Naczelnik stacji, Dominik Polanisz, minąwszy magazyn przesyłek bagażowych, wszedł do biura dyżurnego ruchu. Na jego widok dyżurny Glapiński oraz telegrafista Żak wstali od biurka.
– Wszystko dobrze? – spytał Polanisz.
– Tak jest, panie naczelniku – zameldował Glapiński, prężąc się służbiście. – Stacja Mogilno pytała już o wolną drogę dla towarowego.
W tym momencie telegraf wystukał następne zapytanie, więc Żak zajął się odczytywaniem paska taśmy, a Polanisz sięgnął po dzienniki ruchu, które leżały obok karbidowej latarki z zielonym szkiełkiem. Pobieżnie przejrzał ostatnie zapisy w dziennikach, potem skinął głową obu mężczyznom i wyszedł na zewnątrz, by zapalić papierosa.
Od czternastu godzin był na nogach, podobnie jak cały personel dworca, poczynając od robotników torowych, a na dyżurnych ruchu kończąc. Wszyscy ci ludzie rozumieli, że teraz stacja w Samborzewie stała się odcinkiem frontu. Pociągi muszą jechać po torach, tak jak krew musi płynąć w żyłach.
Przechadzając się wolnym krokiem po peronie, Dominik widział mnóstwo kierowanych na siebie spojrzeń, bo jego kolejarski mundur dawał podróżnym to, czego potrzebowali najbardziej – poczucie bezpieczeństwa.
– Panie naczelniku! – zawołał jakiś starszy mężczyzna. – Panie naczelniku, przepraszam uprzejmie, chciałem tylko zapytać, czy nasz pociąg przyjedzie planowo?
Dominik był poznaniakiem, dopiero dwa miesiące temu objął stację w Samborzewie, niewielu więc mieszkańców miasteczka znał z nazwiska, lecz tego mężczyznę poznał bez trudu. To Garlicki, ślusarz, który niedawno dorabiał mu zapasowe klucze.
– Dzień dobry, panie Garlicki. – Uśmiechnął się, przykładając żartobliwie dwa palce do daszka swojej czapki. – Niech pan będzie spokojny, pociąg przyjedzie planowo.
– A pomieścimy się wszyscy? Bo zatłoczony może być.
Polanisz spojrzał na obwiązaną sznurkiem walizkę Garlickiego i na dużego psa, który warował przy walizce.
– Z takim towarzyszem na pewno pan do pociągu wsiądzie – ocenił wesoło. – Wystarczy, że raz warknie, a ludzie zaraz się przesuną.
– Panie, to nie jest mój pies! Nie poznaje pan? To suka Obryckich z Annopola. Już godzinę włóczy się po dworcu, a teraz siadła koło mojej walizki.
Dominik nigdy nie słyszał o Obryckich z Annopola, ale uzmysłowił sobie, że chyba tę samą sukę – wilczura w czerwonej obroży – widział wczoraj na dworcu. Pies biegł przez peron z takim impetem, że zwrócił powszechną uwagę.
A potem, gdy znalazł swojego pana i szalał z radości, wokół zebrał się tłumek widzów.
To wspomnienie z poprzedniego dnia wydało się Dominikowi nieskończenie odległe; nagle spochmurniał i poczuł, jak bardzo jest zmęczony. Zmęczony i głodny. Pożegnał się ze ślusarzem, ale na psa w czerwonej obroży już nie spojrzał. Bocznym wejściem wszedł do budynku dworca, bo tam na piętrze było jego mieszkanie.
Na szafce w przedpokoju położył czapkę i idąc do kuchni, zastanawiał się, czy usmażyć jajecznicę na boczku, czy po prostu zjeść kilka wczorajszych bułek z masłem. Kładł już rękę na klamce, kiedy zza drzwi jadalni dobiegł go cichy głos Joanny:
– Misiu, tu jestem.
Siedziała przy stole, w zupełnie ciemnym pokoju, ponieważ szyby w oknach były zakryte czarnym papierem.
– Nie zapalaj lampy – poprosiła. – Wystarczy to światło, które wpada z korytarza.
– Nie zapalę – szepnął i przywitał się, wtulając twarz we włosy Joanny. – Dobrze, że przyszłaś.
Dotknął ręką jej skroni i powoli, pieszczotliwie, zsuwał okulary w drucianych oprawkach, które zawsze nosiła. Ale Joanna nie pozwoliła ich zdjąć.
– Misiu, wpadłam tylko na chwilę. Pożegnać się. Jutro wyjeżdżamy. Alfred ma rodzinę za Radomiem, zdecydował, że u nich przeczekamy wojnę. On mówi, że za miesiąc wrócimy.
– Skąd twój mąż wie, kiedy się skończy wojna? Z gwiazd wywróżył? Wojna może potrwać nawet do świąt.
– Och, daj spokój, nie będziemy się teraz kłócili – powiedziała pojednawczym tonem. – Przyniosłam ci kapuśniak. Stoi w kuchni, jeszcze ciepły.
– Dziękuję.
– A na biurku położyłam klucze od naszego mieszkania.
– Naszego? To znaczy czyjego?
– No… Alfreda i mojego.
W pokoju było zbyt ciemno, by dostrzec barwę skóry, ale Dominik wiedział, że Joanna się zarumieniła. Pomilczała kilka sekund, później wstała od stołu.
– Muszę już iść…
– Tak… musisz… – Znów wtulił twarz w jej włosy i zamruczał: – Będę tęsknił.
Ciasno objęci poszli do korytarza, który w porównaniu z ciemnym pokojem wydał się Dominikowi przeraźliwie jasny. Joanna stanęła przy lustrze, poprawiła fryzurę i nagle zawołała:
– Ojej, zapomniałabym! Przyniosłam ci Sierotkę. Alfred powiedział, że nie możemy jej zabrać ze sobą, kazał wypuścić na ulicę, ale przecież tak nie można. Przygarniesz ją? – zakończyła, wskazując wzrokiem stojącą obok szafkę.
Dopiero wtedy Dominik zauważył Sierotkę – zwinięta w kłębek, leżała na jego czapce kolejarskiej. Popatrzył obojętnie na kota i kiwnął głową.
Joanna uznała to za wystarczającą odpowiedź, uśmiechnęła się, po czym wróciła spojrzeniem do lustra. Dominik obserwował, jak przygładza kołnierzyk bluzki, wsuwa torebkę pod pachę, a na ostatek sprawdza szwy w pończochach. Szew na prawej łydce był trochę przekrzywiony, więc nachyliła się, aby go poprawić.
Wtedy doszedł do wniosku, że takie krótkie pożegnanie jest bez sensu. Wyciągnął ręce i przyciągnął plecy Joanny do siebie. Mocno. A potem tak długo całował jej szyję, aż usłyszał to, na co czekał:
– Misiu… możesz zdjąć mi okulary.

2 września 1939

Zaraz po śniadaniu pojechałam po Bajkę.
Dworzec w Samborzewie przeżywał istne oblężenie, część podróżnych kręciła się po peronach, a część znalazła sobie miejsca siedzące na obrośniętym trawą nasypie kolejowym.
Gdy wysiadłam z bryczki, podeszła do mnie kasjerka z dworcowej kasy, Tekla.
– Pani Obrycka, jak przyjechała pani po swojego wilczura, to siedzi w kantorku. Zamknęłam go, bo na dworcu narodu a narodu.
– Dziękuję, pani Teklo, już zabieram psa – powiedziałam, zawiązując lejce na specjalnej, służącej do tego celu barierce. – Tu rzeczywiście pełno ludzi. Chyba wszyscy się nie pomieszczą w pociągach?
– Jest nadzieja, że się pomieszczą. Poznań planuje puścić dzisiaj specjalne pociągi ewakuacyjne dla ludności. Czekamy. A ci, co nie chcieli czekać, poszli pieszo. Podobno droga do Inowrocławia cała zatłoczona.
Tak opowiadając, kasjerka zaprowadziła mnie do kantorka, który na kilka godzin zamienił się w areszt dla psa. Kiedy stanęłam w drzwiach, Bajka doskoczyła do mnie z radosnym szczeknięciem, ale zaraz potem cofnęła się w kąt, jakby zapraszała mnie do środka. Widocznie uznała, że przyjechałam tu po to, by zamieszkać razem z nią w kantorku i razem z nią czekać na powrót Olka. Przy użyciu siły perswazji oraz siły fizycznej, to znaczy ciągnięcia za smycz, udało mi się wyprowadzić sukę z budynku dworca. Prosto na Bibi Wysocką!
– Ani!
– Bibi! Dokąd ty idziesz z tymi wiadrami?
Moja przyjaciółka postawiła wiadra na ziemi i roześmiała się ni to wesoło, ni niewesoło:
– Idę napoić spragnionych. Widzisz, co tu się dzieje! Jak masz ochotę, to możesz mi pomóc.
Okazało się, że w wiadrach jest herbata, którą Bibi przyniosła dla koczujących na dworcu ludzi.
– Ignaś ma jakieś sprawy z kolegami, a ja w pustym domu wariuję – tłumaczyła. – Nagotowałam więc herbaty, do torebki włożyłam dwa kubki i jestem. To co, Ani? Łapiesz się za wiadro?
– Łapię się, tylko najpierw zaprowadzę psa do kantorka.
– Jakiego kantorka?
Gdy opowiedziałam o ucieczkach Bajki na dworzec, Wysocka przycichła, a później stwierdziła z przekonaniem:
– Skoro ona czeka, to znaczy, że Olek wróci z wojny. – I drżącym głosem spytała: – Jak myślisz? Mój Stefan też wróci?
Na tak postawione pytanie jest tylko jedna odpowiedź.
– Wróci, Bibi. Jestem pewna, że wróci.

*

Oprócz starego Niteckiego i kilku wyrostków w folwarku pozostały same kobiety. W sobotę jak zwykle przyszły do pracy, obrządziły inwentarz, a następnie zadbały o własny interes. Przez okno niebieskiej sypialni widziałam, jak wynoszą worki ze zbożem i konwie ze świeżo udojonym mlekiem. Nie oburzała mnie ta kradzież, na ich miejscu robiłabym to samo. Chwilowo w folwarku oraz w całym majątku ziemskim rotmistrza panowało bezkrólewie.
Gibowscy nie zdążyli wrócić z Monte Carlo i w ogóle nie wiadomo było, co się z nimi dzieje. Zresztą nikt się tym nie przejmował. Teraz rozmawiano tylko o tym, gdzie walczy polskie wojsko i czy Niemiec się zbliża.
Niemiec oczywiście zbliżał się, lecz tylko ja wiedziałam, że w przeogromnej masie prawie dwóch milionów żołnierzy. Okolice Samborzewa miały przed sobą zaledwie kilka dni wolności, a cała Polska – niewiele więcej. Pomyślałam o Nałęczowie…
Z dawnych opowieści mamy wiedziałam, że pod koniec sierpnia w domu Babci Zofii zrobiło się ludnie, bo nadciągająca wojna zagoniła wszystkie Leśniaczki pod rodzinny dach. Tosia, Sabina i Władzia, jakby zwołane dęciem w róg, wróciły do Nałęczowa, do mamusi, Stasi i Jasi. Drużyna znów znalazła się razem.
Jednak sen z powiek spędzał im niepokój o Kajetana i Janka. Zięciowie Babci pojechali na wojnę, nikt nie wiedział, jakie są ich losy. Trzeba było czekać. Wujek Kajetan – mąż Tosi – wrócił do domu na górce już trzeciego września, ponieważ w wojskowym punkcie zbornym, do którego się zgłosił, zabrakło dla niego munduru i broni (nie tylko dla niego jednego, tak bywało). Na Janka – męża Sabiny – musiały czekać dłużej, ale też wszystko dobrze się skończyło.
Wujek Janek brał udział w obronie Warszawy, walczył na Okęciu i tam Niemcy wzięli go do niewoli. Razem z grupą innych jeńców zapakowali go do ciężarówki i gdzieś powieźli. Uzbrojony konwojent siedział w szoferce, była więc szansa na ucieczkę. Zdecydował się na nią Janek oraz jeszcze jeden mężczyzna. Zdjęli buty, po czym boso, prawie bezgłośnie, wyskoczyli z ciężarówki. Mogli połamać sobie nogi albo zostać zastrzeleni przez konwojenta, na szczęście nic takiego się nie stało. Ciężarówka pojechała dalej, był czas, aby doskoczyć do lasu. Później przez tydzień przedzierali się do Nałęczowa, aż w końcu dotarli do domu – brudni, wygłodniali, bosi, lecz cali i zdrowi.
Na górce zapanowała radość. Babcia, popłakując ze szczęścia, gotowała rosół, Sabina maścią własnego wyrobu smarowała poranione stopy Janka i jego wojennego kolegi, natomiast reszta Leśniaczek kręciła się po gospodarstwie, znosząc a to poduszki pod plecy, a to dzbanek herbaty lub świeżo narwane jabłka. Odkopały nawet spod bzu butelkę dobrej wódki ze sklepu Rejmaka (pod tym bzem zakopano spory zapas alkoholu, później radio, które po roku zżarła rdza, a jeszcze później chowano tam pistolety i karabiny, ale to już zupełnie inna historia).
Kolega Janka odpoczął u Babci kilka dni, a gdy nabrał sił, ruszył w dalszą drogę na wschód, do swojego domu. Przed odejściem zrobił jednak coś, co wspominano potem latami.
Otóż przy południowej ścianie domu rosła biała, pnąca róża, która pięła się chętnie, lecz kwiatów dawała niewiele. Kolega Janka – okazało się, że ogrodnik z zawodu – poświęcił róży kilka kwadransów, po czym żartobliwym tonem zapewnił, że w przyszłym roku róża zadziwi rodzinę. Następnego dnia podziękował za gościnę, pożegnał się i odszedł.
O róży nikt nie myślał aż do wiosny, kiedy to obsypała się kwiatami; o dziwo – kremowymi, pachnącymi cynamonem! Później z roku na rok kwitła coraz piękniej i przeszła do rodzinnej legendy. Tak samo jak człowiek, który jej pomógł. Nikt nie zapamiętał jego imienia ani nazwiska, mówiło się po prostu: „ten ogrodnik, który uciekł z Jankiem z niewoli”. Nie wiem, czy „ten ogrodnik” przeżył wojnę. Mam nadzieję, że tak.
Nałęczowskie wspomnienia spotęgowały moją tęsknotę za bliskimi. Na razie nie mogłam wysłać listu do Babci Zofii, ale mogłam zadzwonić do Babci Heleny, która została w Toruniu zupełnie sama, ponieważ Rawiczowie utknęli we Francji, dokąd w sierpniu pojechali na wakacje, zaś Józek, podobnie jak Olek, walczył na wojnie.
Niestety centrala telefoniczna w Samborzewie milczała.
Niemile tym zdziwiona, odłożyłam słuchawkę w dość nerwowy sposób. Prawdę powiedziawszy, to po chamsku, z całej siły trzasnęłam słuchawką w widełki, nie zdając sobie sprawy, że Walentynka uważnie mnie obserwuje.
– Mama… zepsujesz telefon.
– Przepraszam. Jestem zdenerwowana.
– Czym?
– Wojną.
Pierwszy raz to słowo padło w rozmowie z Walentynką. Czekała na dalsze wyjaśnienia, patrząc na mnie niebieskimi oczami, które do tej pory oglądały świat tylko z dobrej strony.
– Widzisz, kochanie, teraz będzie inaczej. Obce wojsko napadło na Polskę, zaczęła się wojna, czyli bitwy – zaczęłam nieporadnie i nagle się poddałam. – To za trudne, nie umiem ci tego wytłumaczyć.
– Nie tłumacz, mama. Ja sama rozumiem: wojna to duża kłótnia.
– Tak, Walentynko – powiedziałam, sadzając ją sobie na kolanach. – Masz rację, ta wojna to duża kłótnia światowa.

Następne dni września 1939

W trzecim dniu wojny annopolska kuchnia zamieniła się w wytwórnię sucharków. Co pół godziny z pieca wychodziła następna partia niedużych chlebków, które kroiłyśmy na kromki i rozkładałyśmy na ciepłej płycie kuchennej. Całą pracą dyrygowała oczywiście pani Felicja.
– Musimy nasuszyć przynajmniej dwa worki – oznajmiła, idąc do spiżarni po słój mąki. – I to jeszcze dziś!
– Jutro też jest dzień – prychnęła Wandzia.
– Jutro będziemy suszyły śliwki.
– Kucharka to by teraz tylko suszyła, suszyła i wory napychała!
– Nie marudź, Wandzia. Od przybytku głowa nie boli. – Celińska zdążyła już wrócić ze spiżarni i właśnie kolanem domykała drzwi.
Wyrabiając ciasto na chleb, słuchałam tych utarczek jak melodii świata, który przemijał, i jednocześnie nadsłuchiwałam, co dzieje się w świecie, który nadchodził.
– Wandziu, możesz głośniej nastawić radio?
Gdy pokojówka pokręciła gałką, usłyszałyśmy wiwatujący tłum oraz rozentuzjazmowany głos sprawozdawcy radiowego: „Dziesiątki tysięcy ludzi, cała ulica jest wypełniona zbitym tłumem, zwartym tłumem […]. Niech żyje nasz sojusznik! […] Niech żyją Anglicy! Niech żyje Wielka Brytania! Połączeni, zwyciężymy wroga!”*.
Już przy pierwszych słowach wszystkie trzy dopadłyśmy do radia, Celińskiej zaszkliły się oczy, zaś Wandzia chwyciła moje oblepione ciastem ręce i podskakiwała jak dziecko. Z dalszej relacji wynikało, że transmisja nadawana jest sprzed ambasady brytyjskiej w Warszawie. Na balkonie tej ambasady minister spraw zagranicznych, pułkownik Józef Beck, ściskał prawicę brytyjskiemu ambasadorowi, ponieważ Anglia wypowiedziała wojnę Niemcom.
– Brawo Anglia! Brawo Anglia! – wykrzykiwała Wandzia, nie zdając sobie sprawy, że aż do bólu zgniata mi palce. – Anglia! Anglia!
Pani Celińska wyraziła swoje uczucia w inny sposób, mianowicie zlustrowała suszące się na piecu kromki chleba i oświadczyła, że „na dzisiaj koniec z sucharkami, bo mamy święto!”.
Dwadzieścia minut później dowiedziałyśmy się, że mamy podwójne święto – Francja też przystąpiła do wojny. Radio na żywo transmitowało następną spontaniczną manifestację, tym razem sprzed ambasady francuskiej. Zgromadziły się tam tysiące ludzi, którzy wznosili okrzyki: Vive La France!, a potem jednym głosem śpiewali:
My, Pierwsza Brygada,
Strzelecka gromada,
Na stos rzuciliśmy – swój życia los,
Na stos, na stos*.
Wandzia i Celińska śpiewały razem z warszawskim tłumem, ja też cichutko śpiewałam. Fałszując.

 
Wesprzyj nas