Prawdziwe love story jednego z najwybitniejszych współczesnych pisarzy i reporterów. Pean dla nieskończonej i niezwyciężonej mocy miłości.
Ona jest piękna, młoda i piekielnie utalentowana. Ma na imię Aura.
On jest starszym od niej wybitnym pisarzem. Nazywa się Francisco.
Ich miłość wybucha w Nowym Jorku, jej kulminacją jest ślub w romantycznej meksykańskiej hacjendzie, a kresem śmierć Aury niecałe dwa lata później.
Francisco obwinia się o śmierć żony, chce umrzeć, ale zamiast popełnić samobójstwo, próbuje ożywić ukochaną. Zbiera każdy szczegół z jej życia i pisze powieść, w której chwilę po chwili rekonstruuje swoje życie z Aurą. Rodzi się wspaniała literatura, choć nie ma w tej książce ani jednego zmyślenia.
Hołd Goldmana dla jego zmarłej żony brzmi przerażająco prawdziwie, mimo że książka napisana jest jak powieść.
„Vogue”
Pean dla młodej i genialnej kobiety oraz nieskończonej i niezwyciężonej mocy miłości.
„New York Magazine”
Francisco Goldman (ur. w 1954 r.) – pisarz i reporter, autor czterech powieści i dwóch książek non fiction, z których pierwsza, Sztuka politycznego morderstwa, czyli kto zabił biskupa, znalazła się w finale Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego za reportaż literacki 2011. Publikował m.in. w „The New Yorker”, „The New York Times”, „The New York Review of Books” i „Los Angeles Times”. Dla „Harper’s Magazine” relacjonował przebieg konfliktów zbrojnych w Ameryce Środkowej w latach 80. Jego ostatnia książka, The Interior Circuit, to reporterska opowieść o stolicy Meksyku.
Francisco Goldman
Mów do niej
Przekład: Dorota Kozińska
Seria: Prawdziwe miłości
Wydawnictwo Agora
Premiera: 10 czerwca 2015
1.
Aura zmarła 25 lipca 2007 roku. W pierwszą rocznicę jej śmierci pojechałem do Meksyku, bo chciałem być tam, gdzie to się zdarzyło, na plaży nad Pacyfikiem. Po raz drugi w ciągu roku wrócę na Brooklyn bez niej.
Trzy miesiące przed śmiercią, 24 kwietnia, Aura skończyła trzydzieści lat. Do drugiej rocznicy ślubu zabrakło nam dwudziestu sześciu dni.
Matka i wuj Aury obciążyli mnie odpowiedzialnością za tę tragedię. Nie żebym czuł się niewinny. Na miejscu Juanity też dołożyłbym wszelkich starań, by wpakować mnie do więzienia. Tyle że z innych powodów niż podawane przez Juanitę i jej brata.
Jeśli będziesz miał cokolwiek do powiedzenia, od tej pory przekazuj mi to na piśmie – oto co usłyszałem od Leopolda, wuja Aury, kiedy zadzwonił do mnie z informacją, że wystąpi jako adwokat swojej siostry w sprawie przeciwko mnie. Potem już nie rozmawialiśmy.
Aura i ja
Aura i jej matka
Jej matka i ja
Trójkąt miłosno-nienawistny albo, sam już nie wiem,
Mi amor, czy to się dzieje naprawdę?
Où sont les axolotls?
Ilekroć Aura rozstawała się z matką, czy to na lotnisku w Meksyku, czy wychodząc wieczorem z jej mieszkania, nawet kiedy się żegnały po wspólnym posiłku w restauracji, Juanita unosiła rękę, żeby uczynić nad córką znak krzyża, i szeptała modlitwę w jej intencji do Matki Bożej z Guadalupe.
Aksolotl to nazwa pewnego gatunku salamandry, którego larwa nie przeobraża się w postać lądową – coś jakby kijanka, która nigdy nie przeistoczy się w żabę. Aksolotle występowały kiedyś gromadnie w jeziorach wokół starożytnego miasta Meksyku i były przysmakiem Azteków. Do niedawna utrzymywano, że można je spotkać w półsłonej wodzie kanałów jeziora Xochimilco; w rzeczywistości i tam są na krawędzi wymarcia. Żyją teraz w akwariach, laboratoriach i ogrodach zoologicznych.
Aura uwielbiała opowiadanie Julia Cortázara o mężczyźnie tak zafascynowanym widokiem aksolotli z paryskiego Jardin des Plantes, że w końcu sam staje się aksolotlem. Bezimienny bohater odwiedza ogród dzień w dzień, czasem nawet trzy razy dziennie, gapiąc się na te przedziwne, stłoczone w akwarium stworzenia, obserwując ich białawe półprzezroczyste korpusy, delikatne jaszczurcze ogony, trójkątne i płaskie, różowe azteckie twarze, kruche kończyny o niemalże ludzkich palcach, czerwonawe wyrostki skrzelowe, oczy o złotym połysku, ospały tryb życia, przerywany tylko wachlowaniem się skrzelami i nagłymi podpłynięciami w rytm falujących ruchów ciała. Aksolotle wyglądają tak obco, że mężczyzna nabiera przekonania, iż nie są po prostu zwierzętami: próbują z nim wejść w jakąś tajemną komitywę, cierpią w milczeniu, uwięzione we własnych ciałach, i tylko z ich złotych, pulsujących oczu wyziera błaganie o pomoc. Pewnego dnia bohater jak zwykle przykleja twarz do szyby i wpatruje się w aksolotle, aż tu nagle, w środku zdania, jego „ja” ląduje wewnątrz zbiornika, gapiąc się przez szybę na twarz mężczyzny; przemiana zachodzi ot tak, po prostu. Pod koniec opowiadania aksolotl wyraża nadzieję, że udało mu się coś przekazać mężczyźnie, przełamać milczącą samotność obu stron. Bohater przestaje odwiedzać akwarium, bo jest już gdzieś indziej i pisze opowiadanie o tym, jak to jest być aksolotlem.
Kiedy po raz pierwszy wybraliśmy się razem do Paryża, mniej więcej pięć miesięcy po decyzji o wspólnym zamieszkaniu, Aura uparła się, żeby najpierw pójść do Jardin des Plantes i zobaczyć aksolotle Cortázara. Była już wcześniej w Paryżu, ale dopiero niedawno przeczytała opowiadanie. Można by pomyśleć, że polecieliśmy tam wyłącznie po to, by obejrzeć aksolotle: tak naprawdę Aura miała umówioną rozmowę na Sorbonie, dokąd zamierzała się przenieść z Uniwersytetu Columbia. Jeszcze tego samego dnia pomaszerowaliśmy do ogrodu i zapłaciliśmy za wstęp do dziewiętnastowiecznego zwierzyńca. Przed wejściem do wiwarium, czyli pawilonu drobnych zwierząt, wisiała tablica z francuskim tekstem o zagrożonych gatunkach płazów, zilustrowanym wizerunkiem aksolotla z profilu – o czerwonych skrzelach, wesołej twarzy kosmity i kończynach albinotycznej małpy. Zbiorniki biegły rzędem wewnątrz pawilonu. Podświetlone, wbudowane w ścianę prostokąty, obramowujące wycinki różnych wilgotnych siedlisk: mchy, paprocie, skały, gałęzie, sadzawki z wodą. Chodziliśmy od jednej do drugiej tabliczki, czytając nazwy najrozmaitszych gatunków salamander, traszek i żab, aksolotli jednak nie było. Okrążyliśmy pawilon raz jeszcze, żeby sprawdzić, czy czegoś nie przeoczyliśmy. Wreszcie Aura podeszła do strażnika, umundurowanego mężczyzny w sile wieku, i spytała, gdzie są aksolotle. Nie miał pojęcia, ale uderzyło go coś w jej wyrazie twarzy.
Kazał Aurze poczekać, wyszedł z pawilonu i wrócił w towarzystwie nieco młodszej kobiety, ubranej w niebieski fartuch laboratoryjny. Obydwie wdały się w cichą rozmowę po francusku, więc nie rozumiałem, co mówią, kobieta sprawiała jednak wrażenie miłej i pełnej energii. Kiedy wyszliśmy na zewnątrz, Aura stała przez chwilę w milczeniu, odrobinę zbita z tropu. Potem powiedziała, że kobieta pamięta aksolotle. Ba, nawet za nimi tęskni. Kilka lat temu zabrano je z pawilonu i przeniesiono do któregoś z laboratoriów uniwersyteckich. Aura miała na sobie ciemnoszary wełniany płaszcz i owinięty wokół szyi szal w odcieniu złamanej bieli. Kosmyki prostych, czarnych włosów opadały w nieładzie na jej miękkie, krągłe policzki, zaczerwienione jak z zimna, choć nie było szczególnie chłodno. Łzy – pojedyncze, niezbyt obfite – ciepłe i słone łzy wezbrały w oczach Aury i spłynęły w dół twarzy.
Kto płacze z takiego powodu? Pamiętam, że się nad tym zastanawiałem.
Całowałem jej łzy, chłonąc słone ciepło bijące od skóry. Rozczarowanie Aury wydało mi się częścią tej samej tajemnicy, którą roztrząsa aksolotl pod koniec opowiadania Cortázara, mając nadzieję, że mężczyzna odsłoni ją, pisząc własną historię. Zawsze chciałem wiedzieć, jak to jest być Aurą.
Où sont les axolotls? – zapisała w swoim notesie. Gdzie one są?
Aura wprowadziła się do mnie na Brooklyn mniej więcej sześć tygodni po przyjeździe z Meksyku do Nowego Jorku, wyposażona w kilka stypendiów, między innymi od Fundacji Fulbrighta i rządu meksykańskiego, na przygotowanie doktoratu z literatury iberoamerykańskiej na Uniwersytecie Columbia.
Mieszkaliśmy razem prawie cztery lata. Kwaterę w bursie dzieliła z inną zagraniczną doktorantką, dziewczyną z Korei, która zajmowała się jakimś bardzo specjalistycznym zagadnieniem z dziedziny botaniki. Nim zaprosiłem Aurę do siebie, wpadłem tam ze dwa, może trzy razy. Mieszkanie z długim, wąskim korytarzem, dwiema sypialniami i salonem od frontu. Typowe studenckie lokum, pełne studenckich gratów: regał z Ikei, komplet ciemnoszarych naczyń kuchennych z teflonową powłoką, puf do siedzenia, wieża stereo, mały przybornik – także z Ikei – zabezpieczony jeszcze przezroczystą folią ochronną. Materac leżał wprost na podłodze, przywalony stertą ciuchów. Ten pokój wzbudzał we mnie dziką tęsknotę – za młodością, za czasem studiów.
Aż mnie korciło, żeby kochać się teraz, zaraz, natychmiast, w tym pysznym nieładzie, Aura jednak się bała, że współlokatorka nakryje nas w łóżku, więc nic z tego nie wyszło. Zabrałem ją z tego mieszkania, zostawiając w nim Koreankę, z którą dogadywały się całkiem nieźle. Jakiś miesiąc później, kiedy Aura była już pewna, że chce ze mną zostać, znalazła inną dziewczynę na swoje miejsce – Rosjankę, która najwyraźniej przypadła do gustu jej dawnej współlokatorce.
Aura mieszkała na skraju kampusu, na rogu Sto Dziewiętnastej Ulicy i Amsterdam Avenue. Z Brooklynu musiała dojeżdżać na uniwersytet metrem, praktycznie codziennie, w godzinach szczytu, co najmniej sześćdziesiąt minut w jedną stronę. Mogła wsiąść do pociągu linii F, wysiąść przy Czternastej, zanurzyć się w labirynt schodów i długich tuneli, ponurych w lecie i lodowatych w zimie, podjechać linią ekspresową dwójką albo trójką, po czym przesiąść się do zwykłego metra przy Dziewięćdziesiątej Szóstej. Albo przejść prawie pół godziny na piechotę do stacji Borough Hall i tam złapać dwójkę lub trójkę. W końcu zdecydowała się na drugie rozwiązanie i krążyła na tej trasie niemal dzień w dzień. Zimą zdarzało jej się zmarznąć do szpiku kości, zwłaszcza w cieniutkim wełnianym płaszczu, dopóki nie namówiłem jej na kupno niebieskiej puchowej kurtki North Face z kapturem, którą mogła się otulić od czubka głowy aż do pół łydki. Nie, mi amor, nie wyglądasz w niej g r u b o , zwłaszcza ty, każdy w tym wygląda jak chodzący śpiwór, zresztą kogo to obchodzi? Lepiej, żebyś miała przytulnie i ciepło. W kurtce z kołnierzem zapiętym pod szyją, z dwojgiem lśniących czarnych oczu wyzierających z kaptura wyglądała jak irokeskie dziecko w powijakach. Kiedy robiło się chłodno, nie ruszała się bez niej z domu.
Miała tym większe kłopoty z dojazdem, że nieustannie się gubiła. Zdarzało jej się w roztargnieniu przegapić przystanek albo wsiąść do pociągu jadącego w przeciwnym kierunku. Zaczytana, pogrążona w myślach, zasłuchana w muzykę z iPoda, przekonywała się o pomyłce dopiero gdzieś hen na Brooklynie. Dzwoniła wtedy z automatu na jakiejś stacji, o której istnieniu nie miałem pojęcia, hola, mi amor, no, wiesz, jestem na Beverly Road, znów pojechałam w złą stronę – stanowczym, rzeczowym tonem, nic wielkiego, kolejna zabiegana mieszkanka Nowego Jorku walcząca z rutyną dnia codziennego, w jej głosie dało się jednak wyczuć porażkę. Nie znosiła, kiedy jej dokuczałem, że wsiadła nie do ten pociągu albo zgubiła się tuż koło domu, ale czasem nie mogłem się powstrzymać.
Odprowadzałem Aurę na przystanek metra od pierwszych do ostatnich dni naszego wspólnego mieszkania na Brooklynie codziennie rano – z wyjątkiem poranków, kiedy jechała do Borough Hall rowerem i przyczepiała go tam do stojaka, co długo nie potrwało, bo bezdomni pijacy i ćpuny z Downtown Brooklyn wciąż jej kradli siodełka; kiedy padało albo kiedy była tak spóźniona, że musiała brać taksówkę do Borough Hall; przy nielicznych okazjach, kiedy próbując zdążyć na czas, wypadała z domu jak małe wściekłe tornado, a ja siedziałem na kiblu i wrzeszczałem, żeby na mnie zaczekała; oraz ze dwa lub trzy razy, kiedy się na mnie o coś wściekła i absolutnie nie miała ochoty, żebym ją odprowadzał.
Przeważnie jednak odprowadzałem ją do linii F na stację Bergen Street albo od razu do Borough Hall, choć w końcu doszliśmy do porozumienia, że jeśli Aura zamierza iść aż do ratusza, będę jej towarzyszył tylko do francuskich delikatesów przy Verandah Place – miałem swoją robotę i nie mogłem trwonić prawie godziny na codzienne wyprawy do stacji i z powrotem – choć i tak próbowała zaciągnąć mnie dalej, do Atlantic Avenue, a może jednak do Borough Hall albo i na sam Uniwersytet Columbia. Wtedy spędzałem dzień w Butler Library – kilka semestrów wcześniej prowadziłem warsztaty pisarskie na Columbii i wciąż miałem kartę biblioteczną – czytając, pisząc albo próbując coś notować, siedząc przy jednym z komputerów i sprawdzając pocztę bądź zabijając czas nad elektronicznymi wydaniami gazet, począwszy od rubryki sportowej „Boston Globe” (wychowałem się w Bostonie). Lunch jedliśmy zwykle w chińskiej restauracji Ollie’s, potem przepuszczaliśmy pieniądze na płyty CD i DVD w sklepie Kim’s albo buszowaliśmy w Labirynth Books, skąd wychodziliśmy z ciężkimi pakami książek, których żadne z nas nie miało czasu później przeczytać. W te dni, kiedy nie dawałem się rano przekonać do wyprawy na uniwersytet, Aura potrafiła zadzwonić do mnie z prośbą, żebym i tak po nią przyszedł i wybrał się z nią lunch. Z reguły ustępowałem.
Aura zwykła mawiać, Francisco, nie po to wyszłam za mąż, żeby jeść lunch w pojedynkę. Nie po to wyszłam za mąż, żeby spędzać czas samotnie. Aura gadała niemal przez całą poranną drogę do metra: o zajęciach na uniwersytecie, o wykładowcach, o innych studentach, o pomysłach na nową powieść bądź opowiadanie albo o swojej matce. Nawet kiedy była wyjątkowo neuras i dawała się ponieść nawracającym lękom, wynajdywałem jej nowe słowa otuchy, próbowałem przeformułować stare lub chociaż je powtórzyć.
Uwielbiałem, gdy była w nastroju, żeby przystawać co kilka kroków, całować mnie i kąsać po wargach jak tygrysiątko, na każde moje „auć”, reagując bezgłośnym śmiechem mima; uwielbiałem, kiedy się skarżyła Ya no me quieres, verdad, ilekroć nie wziąłem jej za rękę lub nie objąłem ramieniem, kiedy miała na to ochotę.
Kochałem ten nasz rytuał, chyba że akurat miałem go dość, kiedy się martwiłem, jak mam, do jasnej cholery, napisać kolejną książkę, skoro jestem z kobietą, która co rano każe się odprowadzać do metra i kusi, żebym wpadł do niej na uniwersytet i zjadł z nią lunch?
Wciąż sobie wyobrażam, że Aura idzie chodnikiem koło mnie.
Czasem sobie roję, że trzymam ją za rękę, i wtedy odrobinę odsuwam ramię od tułowia. Nikt się już nie dziwi, że ludzie gadają do siebie na ulicy: pewnie rozmawiają z kimś przez Bluetooth. A jednak przechodnie się gapią, kiedy masz wilgotne zaczerwienione oczy i usta skrzywione przez dławiony szloch. Zastanawiam się, co sobie myślą i czy próbują dociec, dlaczego płaczesz. Wzbudza to ich niepokój, jakby na chwilę coś się w tobie otworzyło.
Pewnego dnia, pierwszej jesieni po śmierci Aury, na skrzyżowaniu brooklyńskich ulic Smith i Union ujrzałem starszą panią stojącą na przejściu po drugiej stronie, zwykłą starszą panią z sąsiedztwa, siwowłosą, schludnie uczesaną, odrobinę zgarbioną, o bladej, cudnie pomarszczonej twarzy. Sprawiała wrażenie, jakby cieszyła się słoneczną październikową pogodą, czekając cierpliwie na zmianę świateł. Nagła myśl uderzyła mnie jak pocisk: Aura nigdy się nie dowie, jak to jest się zestarzeć, nigdy nie spojrzy wstecz na swoje długie życie. Wystarczyło pomyśleć, jakie to niesprawiedliwe, i wyobrazić sobie, jak piękną, spełnioną starszą panią byłaby kiedyś Aura.
Przeznaczenie. Czy było mi przeznaczone pojawić się w życiu Aury, czy też w nie wtargnąłem i zniszczyłem drogę jej przeznaczenia? Czy Aura miała poślubić kogoś innego, jakiegoś studenta z Columbii, tego faceta, który uczył się kilka miejsc dalej w Butler Library, albo tego z Hungarian Pastry Shop, który wciąż nieśmiało na nią popatrywał? Czy cokolwiek poza tym, co się wydarzyło, można określić jako przeznaczenie? Co w takim razie z wolną wolą Aury, z jej odpowiedzialnością za własne decyzje? Czy starsza pani przyjrzała się mojej twarzy, kiedy zmieniły się światła i przeszedłem na drugą stronę Smith Street? Nie wiem. Utkwiłem zamglony wzrok w asfalcie i zapragnąłem jak najszybciej znaleźć się z powrotem w domu. Aura była tam bardziej obecna niż gdziekolwiek indziej.
Mieszkanie, które wynajmowałem od ośmiu lat, mieściło się na pierwszym piętrze czterokondygnacyjnej kamienicy z brązowego piaskowca. Kiedy jej obecni właściciele, włoska rodzina Rizzitano, korzystali jeszcze z całego budynku, urządzili sobie tutaj salon, który później służył nam za sypialnię. Sufit był tak wysoko, że przed wymianą żarówki w lampie musiałem się wspiąć na sam szczyt półtorametrowej drabiny, stanąć niepewnie na palcach i sięgnąć najwyżej, jak się dało: przerażony, rozpaczliwie machając rękami, żeby utrzymać równowagę – Aura przypatrywała mi się znad biurka w rogu i mówiła, że wyglądam jak ptak amator. Pod sufitem ciągnął się gipsowy gzyms pomalowany na biało, podobnie jak ściany – na górze rząd neoklasycznych rozet, pod spodem szerszy pas zdobiony motywem stylizowanych liści paproci. Dwa duże okna z zasłonami i szerokimi parapetami wychodziły na ulicę. Między oknami, niczym komin wznoszący się od podłogi aż do sufitu, pysznił się najjaskrawszy element wystroju: olbrzymie barokowe lustro w drewnianej złoconej ramie. Teraz było częściowo zasłonięte suknią ślubną Aury, rozpostartą na wieszaku, który umocowałem sznurkiem kuchennym do dwóch lśniących zawijasów w przeciwległych narożnikach ramy. Na marmurowej półce pod lustrem – ołtarzyk z przedmiotów należących kiedyś do zmarłej.
Kiedy wróciłem z Meksyku sześć tygodni po śmierci Aury, jej koleżanka ze studiów Valentina oraz ich wspólna przyjaciółka Adele Ramírez, która przyjechała z wizytą do Stanów i zatrzymała się u Valentiny, odebrały mnie z lotniska Newark eleganckim BMW kombi należącym do męża gospodyni, pracownika jednego z banków inwestycyjnych. Miałem ze sobą pięć walizek: dwie własne i trzy z rzeczami Aury, nie tylko z jej ubraniami – nie chciałem niczego wyrzucać ani oddawać – ale też z książkami, zdjęciami, nagromadzonymi w ciągu jej krótkiego życia dziennikami, notatnikami i stosem luźnych papierów. Jestem pewny, że gdyby tego dnia przyjechał po mnie któryś z moich przyjaciół i wszedł potem ze mną do naszego mieszkania, byłoby zupełnie inaczej. Prawdopodobnie rozejrzelibyśmy się wokół z niedowierzaniem i postanowili pójść na wódkę. Tymczasem ledwie zdążyłem wnieść na górę walizki, Valentina i Adele zabrały się do urządzania ołtarzyka. Biegały po pokoju, jakby wiedziały lepiej ode mnie, gdzie czego szukać, znosząc wszystkie skarby i tylko od czasu do czasu prosząc mnie o radę albo opinię. Adele, artystka plastyk, przycupnęła nad marmurową półką pod lustrem, aranżując ołtarzyk z dżinsowego kapelusza z tekstylnym kwiatkiem, kupionego przez Aurę podczas naszej wyprawy do Hongkongu; zielonej płóciennej torby, którą Aura wzięła ze sobą na plażę w dniu swojej śmierci, z całą zawartością, portfelem, okularami przeciwsłonecznymi i dwiema napoczętymi książkami (Bruno Schulz i Silvina Ocampo); szczotki z zaplątanymi między ząbki długimi pasmami czarnych włosów; kartonowego pudełka chińskich patyczków, które kupiła w domu handlowym obok naszego mieszkania w Meksyku i zabrała do restauracji T.G.I. Friday’s, gdzie piliśmy tequilę i graliśmy w bierki dwa tygodnie przed wypadkiem; egzemplarza „Boston Review”, w którym na początku lata ukazał się jej ostatni esej po angielsku; jej ulubionej (a zarazem jedynej) pary butów od Marca Jacobsa; turkusowej piersiówki; kilku innych bibelotów, pamiątek i ozdób; zdjęć; świeczek; pod ołtarzykiem stanęła para supermodnych, teraz już niepotrzebnych kaloszy w czarno-białe prążki z jaskraworóżową podeszwą.
Valentina wyprostowała się przed strzelistym lustrem i oznajmiła: Już wiem! Gdzie jest suknia ślubna Aury? Wyjąłem suknię z szafy i przyniosłem drabinę.
Powstało coś, z czego zawsze stroiliśmy sobie żarty z Aurą: ludowy ołtarzyk meksykański, urządzony w mieszkaniu, jako ckliwa manifestacja polityki tożsamościowej. Miałem jednak poczucie, że robię, co należy – suknia ślubna wisiała na lustrze ponad rok po śmierci Aury. Regularnie kupowałem świeże kwiaty do wazonu, zapalałem świeczki i wymieniałem zużyte na nowe.
Suknia ślubna dla Aury była dziełem zaprzyjaźnionej meksykańskiej projektantki mody, właścicielki butiku przy Smith Street. Zoila pochodziła z Mexicali. Podczas wizyt w jej sklepie rozmawialiśmy o budce z prawdziwymi tacos, którą zamierzaliśmy kiedyś otworzyć, by zbijać pieniądze na podpitych, głodnych młodych ludziach wylewających się w środku nocy z okolicznych barów. Wszyscy troje udawaliśmy, że myślimy całkiem poważnie o tym obiecującym przedsięwzięciu. Później Aura odkryła, że suknie ślubne szyte na miarę przez Zoilę są polecane na stronie internetowej Daily Candy jako oszczędna wersja kreacji Very Wang. Aura umówiła się na trzy albo cztery przymiarki w pracowni Zoili na Downtown Brooklyn – z każdej kolejnej wracała coraz bardziej zmartwiona. Kiedy poszła odebrać gotową już suknię, z początku była nią rozczarowana. Uznała, że jest prostsza w kroju, niż sobie wyobrażała, i nie różni się zbytnio od zwykłych kiecek, które w sklepie u Zoili kosztowały cztery razy mniej. Coś jakby minimalistyczna wersja stroju meksykańskiej wieśniaczki, uszyta z białej delikatnej bawełny, zdobiona dyskretnym jedwabnym haftem i koronką, dołem rozszerzana i marszczona.
W końcu jednak Aura uznała, że suknia jej się podoba.
Koniecznie biorę udział w konkursie!!!