Bohater nie musi walczyć z bronią w ręku. Nie musi być żołnierzem. Bohaterem może być kobieta, której jedyną bronią są silna wola i determinacja. Dowodem na to mogą być losy Polek, które podczas II wojny światowej znalazły się na Syberii.


Stefanię kryminaliści z łagru przegrali w karty dwa razy – przeżyła dzięki przyjaciółce.
Natalia stanęła w obronie bitej kobiety – za karę miała umrzeć w lodowatym karcerze.
Alinę deportowano jako jedyną z całej rodziny – trafiła do łagru dla dzieci, miała dziesięć lat.

Wszystkie pamiętają to samo: walenie kolbami w drzwi, kilka chwil na spakowanie rzeczy, płacz, wagony bydlęce i trzask ryglowanych drzwi. Kilka tysięcy kilometrów podróży w nieznane. Czekały je niewolnicza praca w sowieckich łagrach, walka o życie swoje i bliskich, głód, choroby i straszliwe syberyjskie mrozy. Doświadczyły niewyobrażalnego cierpienia, jednak nic nie było w stanie ich pokonać.

Amnestia była wybawieniem. Część wyruszyła w wędrówkę z armią Andersa. Wiele zaczęło nowe życie w różnych zakątkach świata. Inne zdecydowały się na powrót do ojczyzny.

Niektóre bohaterki tej książki nigdy nie opowiedziały bliskim o tym, co przeżyły na Syberii.

Anna Herbich w przejmujący sposób pokazuje, jak naprawdę wyglądała walka o przetrwanie na nieludzkiej ziemi. Pozwala nam zobaczyć dramat sowieckiego zesłania oczami kobiet cudem ocalałych z syberyjskiej katorgi.

Anna Herbich (rocznik 1986) ‒ dziennikarka tygodnika „Do Rzeczy”. Wcześniej pracowała w „Rzeczpospolitej” i „Uważam Rze”. Urodziła się i mieszka w Warszawie. Jej babcia jest jedną z bohaterek „Dziewczyn z Powstania”.

Anna Herbich
Dziewczyny z Syberii
Wydawnictwo Znak
Premiera: 6 maja 2015


Prolog

Bohater nie musi walczyć z bronią w ręku. Nie musi być żołnierzem.
Bohaterem może być kobieta, której jedyną bronią są silna wola i determinacja. Dowodem na to mogą być losy Polek, które podczas II wojny światowej znalazły się na Syberii. W dwóch wielkich falach deportacji (w latach 1939‒1941 i po roku 1944) w głąb Związku Sowieckiego wywieziono ich kilkaset tysięcy.
Każdy dzień zesłania był walką o przetrwanie – swoje, swoich dzieci, mężów, rodziców. Ścierały się w śmiertelnym boju z dziką syberyjską przyrodą, głodem, chorobami i najgorszym wrogiem człowieka – drugim człowiekiem. Pracowały w kołchozach i kopalniach, cierpiały w lochach NKWD i nieludzkich łagrach. Były upokarzane, bite, okradane. Na ich rękach umierali najbliżsi. Nigdy się jednak nie poddały. Ich losy to opowieść o klęsce, nadziei i heroicznej walce zwieńczonej zwycięstwem. Poprosiłam dziesięć z nich, aby opowiedziały o swoich dramatycznych losach. Oto one…

Janina
Ochotniczka na Sybir


Najgorsza rzecz na zesłaniu? Głód. Komuś, kto nigdy go nie zaznał, trudno jest to wytłumaczyć. I tak nie uwierzy i nie zrozumie. Gdy jest się naprawdę głodnym, człowiek zaczyna przypominać zwierzę. Wszystkie myśli i działania koncentrują się tylko wokół jednego – jedzenia.
Przez cały pobyt w Kazachstanie, przez długie sześć lat, znajdowałam się na granicy śmierci. Przez cały ten czas nie widziałam własnych stóp, tak bardzo z głodu miałam obrzęknięty brzuch. Byłam cała spuchnięta. Żywiłam się tym, co udawało mi się ukraść. Sowieci mieli taki zwyczaj, że jak zboże dojrzało i nie zdążyli go przed zimą ściąć, to puszczali całe pole z dymem. Wiosną, gdy zaczynał topnieć śnieg, chodziłyśmy więc z siostrzyczką szukać tych czarnych plam. Zbierałyśmy na wpół zgniłe, spalone kłosy i jadłyśmy pszenicę czy żyto. Na stepie szukałyśmy zeschniętych kości zwierząt i padliny.
Głód powodował straszliwe choroby. Dwa razy przechodziłam tyfus, miałam czerwonkę, krwawą biegunkę. Przeszłam ataki ślepej kiszki. Z powodu braku witamin i niedożywienia cierpiałam na kurzą ślepotę. Gdy tylko zachodziło słońce, przestawałam widzieć. Wzrok wracał dopiero o wschodzie. Do tego szkorbut. Choroba ta albo osiada na zębach, albo wchodzi do środka, w kości. I w jednym, i w drugim przypadku człowiek prędzej czy później umiera.
U mnie choroba ta przyjęła wyjątkowo drastyczną formę – zarosły mi usta. Zamiast nich miałam jeden wielki strup. Nie byłam w stanie jeść, mogłam tylko pić, i to przez słomkę. Wydawało się, że to już koniec. O żadnej opiece medycznej w naszym kołchozie oczywiście nie było mowy. Szczególnie dla polskich zesłańców. Ktoś poradził jednak mojej siostrze, żeby zaprowadziła mnie do kowala.
To był potwornie brudny facet, który prowadził rozpadający się warsztat w zapuszczonej ziemiance. Przyglądał mi się długo, mrucząc coś pod nosem. Wreszcie wziął z podłogi brudną szmatę i namoczył ją w starym wiadrze – znajdująca się w nim ciecz kolorem i konsystencją przypominała błoto. Chwycił mnie za głowę i z całej siły wcisnął mi tę szmatę w usta. Ze strachu zrobiłam pod siebie, przeraźliwie wyłam. Powiedział, że nazajutrz mamy przyjść znowu. Powtarzało się to trzy czy cztery razy. Po kilku dniach strup w końcu odpadł, nie było po nim śladu.
Nie wiem, jak to wytłumaczyć, ale ten stary kowal mnie wyleczył.
Przeżyłam, przynajmniej na razie. Śmierć na zesłaniu czyhała jednak na każdym kroku.

Spacery z ojcem

Urodziłam się w 1930 roku w majątku Kożany na Białostocczyźnie. Niedaleko płynęła Narew. Dzieciństwo miałam bardzo wesołe, ale niestety, zdecydowanie za krótkie.
Dziś często można przeczytać, że przed wojną relacje na linii dwór – wieś układały się w sposób sielankowy. W Kożanach było nieco inaczej. Ojca chłopi nie lubili ze względu na to, że był srogi i nigdy się z nimi nie ciągał po sądach. Liczne spory załatwiał sam, w sposób zdecydowany.
Inaczej sytuacja miała się z mamą. Ją włościanie wręcz uwielbiali. Kiedy ktoś z nich był chory albo wydarzyło się jakieś inne nieszczęście, mama robiła wszystko, by pomóc. Uważała, że jesteśmy zobowiązani opiekować się nimi.
A jak było z nami? Ojciec oczywiście zabronił nam utrzymywać kontakty z dziećmi fornali. Ale jak tylko wyjeżdżał gdzieś w interesach, natychmiast biegłyśmy z siostrą do znajdujących się w pobliżu dworu czworaków i całymi godzinami bawiłyśmy się z mieszkającymi w nich dzieciakami.
Od urodzenia byłam bardzo chorowita, dlatego rodzice nie posłali mnie do szkoły. Uczyła mnie w domu bona. Byłam też ogromnym strachajłem. Bałam się wszystkiego, co się ruszało. Każdego indyka, kury, nawet najmniejszego zwierzęcia. Lękałam się też wejść do gabinetu ojca, bo cały był obwieszony bronią. Najgorsze było jednak to, że czułam strach przed końmi! A przecież wtedy wszędzie jeździło się bryczką albo powozem. Ojciec samochód kupił dopiero tuż przed wojną.
Aby oduczyć mnie tego strachu, ojciec postanowił zastosować dość specyficzną kurację. Pewnie dzisiaj wywołałoby to przerażenie u psychologów. Otóż brał mnie na wieczorne spacery po lesie. Szedł z fuzją i od czasu do czasu znienacka strzelał w powietrze. Efekty tej terapii były mizerne, bałam się jeszcze bardziej. Dopiero po latach ojciec przyznał się, że te nasze spacery miały również cel praktyczny. Otóż chłopi potajemnie wyrąbywali nasz las i kradli drzewo. Huk wystrzałów ich odstraszał.
Starsza o rok siostra, Ala, była moim całkowitym przeciwieństwem. Zachowywała się trochę jak chłopak. Biegała po pastwisku, jeździła konno na oklep, prowokowała rozmaite psoty. Miała swoją fuzję, z której strzelała do wróbli. Ojciec ją uwielbiał. A te wszystkie jej umiejętności bardzo się nam później przydały na zesłaniu.
Rodzice prowadzili dom otwarty. Organizowali bale, polowania. Stosunków z sąsiednim dworem jednak nie utrzymywaliśmy. Mieszkała w nim siostra ojca, która wyszła za mąż za pewnego majora o poglądach mocno endeckich. Ten człowiek po prostu nie cierpiał Piłsudskiego. Zanim zabrał się za czytanie gazety, jego syn musiał ją przejrzeć i sprawdzić, czy przypadkiem nie ma czegoś o Marszałku, „żeby papa się nie denerwował”. Mój ojciec natomiast był zagorzałym piłsudczykiem. Panowie się nie cierpieli.
Babcia ze strony ojca była córką księcia Karola Giedroycia. Siostry ojca zadzierały z tego powodu w towarzystwie nosa i niezbyt przychylnym okiem patrzyły na jego małżeństwo ze zwykłą szlachcianką. Ale mama była za to bardzo ładna, a ciotki jędzowate. Rodzice zakochali się w sobie od pierwszego wejrzenia. Ojciec zobaczył mamę podczas polowania i już jej nie wypuścił. Myślę, że byli ze sobą szczęśliwi.

Wywózka

Ojciec był inwalidą wojennym. W 1920 roku bolszewik ciął go szablą przez głowę i przestrzelił prawą rękę – do końca życia nie mógł jej podnieść ponad bark. Gdy jednak w 1939 roku wybuchła wojna, natychmiast zgłosił się do wojska. Nie przyjęli go i wrócił do Kożan.
Białostocczyzna została najpierw zajęta przez Niemców. Byli tu jednak bardzo krótko. Tylko raz ich widziałam. Przyjechali do naszego majątku po owies. Kiedy chcieli zapłacić, ojciec nie przyjął pieniędzy. Potem Niemcy się wycofali. W wyniku podpisanego przez Trzecią Rzeszę i Związek Sowiecki porozumienia nasza część Polski przypadła bolszewikom.
Niemal od razu pojawili się u nas w majątku. Pamiętam, że na podwórzu stacjonowała cała bateria artyleryjska i czołgi. Kręciło się wokół niej wielu obdartych i zabiedzonych Kałmuków. To byli żołnierze „niezwyciężonej i wyzwolicielskiej” Armii Czerwonej. Pierwszy raz w życiu widziałam, jak człowiek brał wodę do ust, wypluwał ją na ręce i mył nią twarz. W ten sposób bolszewicy załatwiali poranną toaletę. Widziałam też, jak piekli kurę – z pierzem, wnętrznościami, łapami i głową. Nie wiedzieli, że trzeba ją oprawić.
Codziennie były u nas rewizje, dwór został rozkradziony. Ojciec przeczuwał, że może zostać aresztowany. Nie mylił się, najpierw spędził miesiąc w więzieniu w Bielsku Podlaskim. Wrócił do nas, ale wkrótce zamknęli go już na dobre. Tym razem w Mińsku. Musiał być tam bardzo torturowany, bo po pewnym czasie po jego aresztowaniu przyszli do dworu bolszewicy i pokazali list napisany jego ręką. Treść była krótka: „Reniu, oddaj broń”. Mamy jednak w domu nie było, gdyż ukrywała się razem ze mną w Bielsku. Enkawudzista zastał tylko babcię, którą z miejsca znieważył. Potem poszedł do gabinetu ojca i odkręcił ze ściany lustro. Wydobył z niego jakąś listę, jakiś dokument. Co to było? Nie wiem. Kiedy pytałam o to ojca po wojnie, natychmiast ucinał rozmowę: – Dziecko drogie, do tych czasów już nie wracajmy.
W końcu mama postanowiła, że wracamy do domu. Było to w lutym 1940 roku. Po drodze spotkałyśmy popa. Zapytał zdziwiony, dokąd idziemy. Mama powiedziała, że do Kożan. Wtedy pop powiedział, że dom został zapieczętowany, a babcia z Alą zostały wywiezione na Sybir. Gdy to usłyszałam, oblał mnie zimny pot.
Mama musiała przeżywać prawdziwą mękę. Przecież była mowa o jej ukochanej córeczce i matce. Szybko podjęła dramatyczną decyzję. Miała już dość ukrywania się, była zrezygnowana, zrozpaczona, zaszczuta. Postanowiła to wszystko przeciąć, nie chciała dopuścić do rozdzielenia rodziny. Udałyśmy się na stację, gdzie stały wagony z ludźmi przeznaczonymi do deportacji. Pociągu pilnowali uzbrojeni bojcy. Poszłyśmy prosto do nich.
– A wy kuda?
– Tam jest moja matka i córka. Chcemy jechać razem z nimi – odparła mama.
W tym samym momencie usłyszałyśmy krzyk Ali:
– Babciu, mama idzie!
Dojrzała nas przez małe okienko w wagonie. Bolszewik podrapał się po głowie, przejrzał jakąś listę i spytał:
– Twoja familia?
Mama odpowiedziała, a on pokręcił z niedowierzaniem głową.
– Durnaja Polaczka, sama na Sybir jedziet.
Odryglowali drzwi i wepchnęli nas do środka. Byłyśmy razem.

Na stepach Kazachstanu

Wagon był napchany ludźmi jak beczka śledziami. Na pryczach po jednej i po drugiej stronie siedziało po kilkadziesiąt osób. Babcię i Alę znalazłyśmy wciśnięte w kąt z małym bagażem. Nie zdążyły wiele spakować, gdyż Sowieci niemiłosiernie je popędzali. Wkrótce poczułyśmy szarpnięcie. Ruszyłyśmy w nieznane. Rozpoczęła się nasza gehenna.
Cóż nowego można powiedzieć o transporcie? To są przecież rzeczy powszechnie znane. Był to jeden wielki koszmar. Bród, wszy, ciągły mróz. Dla mnie najbardziej upokarzające było załatwianie potrzeb fizjologicznych. Za toaletę miała służyć nam zwykła dziura, wyrżnięta w podłodze na środku wagonu. Bez parawanu ani żadnej innej osłony. Dla kobiet i dziewczynek to było niebywale krępujące. W ogóle dzieci znosiły to wszystko fatalnie. Nie rozumiałyśmy, co się dzieje.
Pamiętam, że dzień czy dwa przed końcem podróży wybuchła wśród nas panika. Miało to związek z plotką, że chcą nas wszystkich pomordować, wystrzelać. A zaczęło się od tego, że Sowieci nagle zatrzymali pociąg i wyprowadzili w las trzy czy cztery wagony ludzi.
Mijały godziny, a oni nie wracali.
Po pewnym czasie popędzili tam również nas. W lesie znajdował się budynek, w którym kazano nam rozebrać się do naga. Po raz pierwszy w życiu widziałam wtedy gołych ludzi. Kobiety zasłaniały jedną ręką piersi, a drugą łono. Mężczyźni także próbowali się zakryć. Wszyscy starali się na siebie nie patrzeć, byli potwornie zażenowani. W polskiej kulturze coś podobnego było nie do pomyślenia.
Ku naszej olbrzymiej uldze okazało się, że ten budynek to rosyjska bania. Mężczyzn wreszcie oddzielono od kobiet i zaprowadzono nas do mycia. Każdy dostał po małym kawałeczku mydła, który potem należało przekazać dalej. Chociaż wszystko to odbywało się w niezwykle prymitywnych warunkach, trzeba przyznać, że po miesiącu spędzonym w podróży takie mycie było ogromną przyjemnością. Gdy skończyliśmy, czekały na nas nasze ubrania wyparzone ze wszy. Były jeszcze gorące.
Następnego dnia stanęliśmy w szczerym polu. Wszystkich wygoniono z pociągu. Było nas tysiące, tak przynajmniej wydawało się małemu dziecku. Staliśmy na gołym stepie. Zapanowała całkowita cisza, nikt nic nie mówił. Czy to możliwe, że to tutaj jest kres naszej podróży?
– No, teraz możecie sobie uciekać do swojej Polski – zadrwił jeden z bolszewików.
Inny dodał:
– Budiesz żyt’, paka nie padochniesz.
W ten sposób dowiedzieliśmy się, że wywieziono nas do Kazachstanu.
Trzymano wszystkich pod gołym niebem przez wiele godzin. Dopiero o zmroku przyjechały samochody. To były otwarte platformy. Strażnicy rzucili się na nas i zaczęli siłą wpychać na te ciężarówki. Mama kurczowo nas przy sobie trzymała i tylko dzięki temu nie zostałyśmy rozdzielone. W ogólnej szamotaninie i zamieszaniu straciłyśmy jednak połowę bagażu.
Nie wszystkie rodziny miały tyle szczęścia. Na naszej platformie znalazła się dwójka małych dzieci – dziewczynka miała pięć lat, a chłopczyk osiem. Strasznie płakały i wołały: „Mamo, mamo!”. Okazało się, że podczas załadunku zostały rozłączone z matką. Moja mama przygarnęła te dzieci i przytuliła je. W końcu, łkając, usnęły. Nad ranem dojechaliśmy do kołchozu, w którym mieliśmy się osiedlić. Nazywał się Nowodworówka. Ustawili nas na dużym placu, gdzie przemówił do nas przewodniczący kołchozu. Powiedział, że sami musimy sobie znaleźć jakiś kąt do mieszkania. Kołchoźnicy zgodzili się przyjąć nas w zamian za ubranie. Dali nam do spania słomę, w której gnieździły się pluskwy i myszy.
Cały czas była z nami dwójka małych dzieci z ciężarówki. Historia tej rodziny zakończyła się wielką tragedią. Ich mama przeszła pół Kazachstanu, zanim w końcu do nas dotarła. Była tak wyczerpana, że wkrótce zmarła. Potem jedno po drugim umarły z głodu jej dzieci. Pochowano ich obok siebie na obcej sowieckiej ziemi. Podobnych polskich grobów pozostało tam tysiące.
W jednym z nich spoczęła moja babcia. Umarła kilka tygodni po naszym przyjeździe. Ta straszliwa podróż, a potem warunki panujące w kołchozie wykończyły ją. To było ponad jej siły. Śmierć babci była dla nas strasznym ciosem… Straciłyśmy jedną z najbliższych osób. A przecież to był dopiero początek.
Mamę popędzili do pracy razem z pozostałymi zesłańcami. Musiała gracować chwasty z szosy i z ciągnących się po jej obu stronach rowów. Dzienna norma: czterdzieści pięć metrów. Nawet koń by tego nie zdołał wykonać! Szczególnie, że latem żar dosłownie lał się z nieba. A o żadnym cieniu nie było mowy. To był goły, spękany od słońca step. Mama wychodziła do pracy bladym świtem, ale i tak do wieczora nie była w stanie wykonać normy. Za karę obniżano jej – i tak głodową – rację żywnościową. Pamiętam, jak raz pobiegłam do niej do pracy. Wyglądała strasznie. Włosy lepiły się jej do brudnej od drogowego pyłu twarzy. Miała spękane usta, słaniała się na nogach. Nie była przyzwyczajona do tak ciężkiej pracy fizycznej, była delikatną kobietą z polskiego dworu. Ta praca była dla niej prawdziwą torturą. Trudno mi było na to patrzeć.
Na stepie, kiedy jest skwar, ma się wrażenie, że trawa faluje. Często pojawiają się wówczas fatamorgany. Pewnego dnia zobaczyłam na horyzoncie małą plamkę. Najpierw myślałam, że to iluzja, ale wkrótce okazało się, że w moją stronę jedzie wóz. Siedział na nim jakiś dziki Kazach. Gdy mnie zobaczył, zaczął krzyczeć, że mnie podwiezie, i pogonił konia. Ogarnęło mnie śmiertelne przerażenie, mama opowiadała przecież, że Kazachowie porywają polskie dzieci. Zaczęłam okropnie wrzeszczeć. Widocznie głos dobrze się niesie po stepie, bo usłyszał mnie – wywieziony razem z nami – ojciec księdza z naszej parafii. Człowiek ten nie miał jednej ręki i bolszewicy pozwolili mu czyścić szosę bliżej naszego kołchozu. On mnie uratował. Zauważył z oddali całą scenę, zaczął krzyczeć i biec w moim kierunku, wymachując przy tym łopatą. Kazach spłoszył się, zawrócił konia i rozpłynął się w stepie. A ja długo po tym incydencie nie mogłam dojść do siebie.

 
Wesprzyj nas