We Wszystko jest cudowne Sigrid Rausing opowiada o historii, politycznych represjach i losach szwedzkiej mniejszości narodowej, zamieszkującej na półwyspie Naorootsi, w byłym kołchozie w postsowieckiej Estonii. Autorka żyła i pracowała wśród tych ludzi, była świadkiem procesu ich przechodzenia od represji do wolności, od sowieckiego zacofania do postsowieckiej siermiężności.


Sigrid Rausing prowadziła na przełomie lat 1993/1994 terenowe badania antropologiczne na półwyspie Naorootsi, w byłej radzieckiej strefie przygranicznej w Estonii. Porzucone wieżyczki obserwacyjne pstrzą tam linię wybrzeża, a ogromne pola kołchozu im. Lenina leżą odłogiem i czekają aż upomną się o nie byli właściciele, którzy uciekli z kraju przed wojną, przed radziecką i hitlerowską okupacją.

Rausing rozmawiała z mieszkańcami tamtego rejonu o wielu sprawach: o biedzie dominującej postsowiecką rzeczywistość; o ich zachłyśnięciu się lawiną produktów z Zachodu i o szwedzkich korzeniach wielu z tych ludzi.

Po dwudziestu latach wyniki tamtej pracy oraz treść dziennika prowadzonego w tamtym czasie i w trakcie drugiej wizyty w 2003 roku złożyły się na tę wybitną i pouczającą książkę, której poszczególni bohaterowie, budzący ciągłe zainteresowanie, są pokazani w szerokim historycznym i kulturowym kontekście.

***

Opis świata, który przecierpiał cykliczne ataki na swoją integralność. Zamieszkujący go ludzie wiedzieli jedynie czym jest bieda. Nigdy nie czytałem książki, której sam sposób napisania sprawia, że obraz rozbicia, braku wyjątkowości i poziomu deprywacji tak mocno przemawia do wyobraźni.
Adam Nicolson

Subtelne, precyzyjne i bardzo pouczające wspomnienie o zapomnianej Europie i świecie, który przestał istnieć.
Timothy Garton Ash

Doktor Rausing łączy zdolność do zauważania wiele mówiących szczegółów i niezwykłych – czasem lirycznych – opisów wiejskiego życia i krajobrazów, a dokumentując „stracone przyszłości” ludzi, którzy tam pracują, przypomina nam ponownie o straszliwym, ludzkim koszcie totalitaryzmu.
Robert Conquest

Liryczny i sugestywny opis byłego kołchozu na zapomnianym przez Boga półwyspie w Estonii, ukazujący proces uwalniania się spod władzy sowieckiej i odzyskiwania niepodległości. To zdumiewająca i piękna książka.
Lady Antonia Fraser

Sigrid Rausing jest wydawcą „Granty”, ale jednocześnie to laureatka wielu nagród za działalność filantropijną i na rzecz praw człowieka. Wchodzi w skład koalicyjnego zespołu doradców Międzynarodowego Trybunału Karnego, jest zasłużoną, emerytowaną członkinią międzynarodowej rady Human Rights Watch.

Sigrid Rausing
Wszystko jest cudowne
Przekład: Krzysztof Obłucki
Oficyna Literacka Noir sur Blanc
Premiera: 22 kwietnia 2015


2
Byli właściciele

Pierwszą podróż do Estonii odbyłam dwa lata wcześniej, latem 1991 roku. Ulice Tallinna pokrywał kurz, było ciepło. Pamiętam, jak się zdenerwowałam, bo wpadł mi do ust kawałek szkła z butelki wody mineralnej, którą piłam, i pamiętam wszechobecny zapach palonego drewna i węgla brunatnego, nawet w czasie upału. Pamiętam drewniane domy z odłażącą farbą, ciche ulice, ponure blokowiska, ludzi czekających na zapyziałych przystankach autobusowych. Pamiętam ciszę i koty, które obserwowały stadka gołębi zrywających się do lotu z murów starego miasta. Ludzie zdawali się wyczekiwać na to, co przyszłość miała im przynieść.
Mój ojciec miał estońską sekretarkę, Lydię Saarman, należącą do licznej grupy estońskich uchodźców mieszkających w Szwecji. Lydia skontaktowała mnie ze swoją przyjaciółką z dzieciństwa, Veevi Kirschbaum. Veevi, niska, krępa kobieta po sześćdziesiątce, o szeroko rozstawionych niebieskich oczach i aurze osoby stanowczej, spotkała się ze mną w hotelu.
Poszłyśmy potem do jej mieszkania znajdującego się w pobliżu. Było w nim pełno książek i bibelotów, lustro w pozłacanej ramie, stół na wysoki połysk i fotografie oprawione w ramki. Wcześniej zapytałam Lydię, co zawieźć jej przyjaciółce. Odpowiedziała mi, że bardzo trudno o kawę, a prawdę mówiąc, kupienie jej graniczy z niemożliwością, dlatego jako prezent zabrałam dla Veevi torebkę kawy. Veevi zaniosła ją do maleńkiej kuchni i nie pokazywała się przez dłuższą chwilę. Potem zdałam sobie sprawę, że nie miała papierowych filtrów i musiała zaparzyć kawę, a potem pozwolić jej się ustać. Poczęstowała mnie ciężkim, tłustym ciastem, które zjadłam z wilczym apetytem, i oznajmiła surowym tonem: — Przede wszystkim, moja droga, ustalmy coś całkiem poważnie: jutro rano masz zjeść śniadanie. I zapytasz, o której jest obiad!
Veevi, wtedy już na emeryturze, pracowała kiedyś jako szefowa produkcji rzeczy na eksport: kostek torfu do Austrii, Włoch i Belgii; brykietów do Finlandii; pasów bezpieczeństwa do Polski, testowanych w Pradze i Paryżu; fortepianów, butów narciarskich, kasków dla rowerzystów i narzędzi ogrodniczych do „państw kapitalistycznych” takich jak Anglia. Odszukała cienki, mocno podniszczony zeszyt, w którym zapisała te produkty, i czytała mi ich listę, tłumacząc od razu z estońskiego na angielski, którym świetnie się posługiwała. Opracowywała „plany eksportu” dla czternastu fabryk. Jej przełożony z ministerstwa produkcji był Żydem, jak mi powiedziała:
— Żydem z Kijowa, bardzo inteligentnym człowiekiem, jak wszyscy Żydzi.
Wydaje mi się, że sama nie była Żydówką, podobnie jak jej mąż, ale mogę się mylić. Jej mąż umarł na serce wiele lat wcześniej. Jego nazwisko, Kirschbaum, miało niemieckie brzmienie — wielu Estończyków przybierało podobne w XIX wieku. Mimo zajmowanej pozycji Veevi nie należała do partii. Poniosła wiele porażek, ale też od dawna dla nikogo nie było tajemnicą, że scentralizowane planowanie miało wiele słabych stron.
— Jak myślisz, dlaczego w Związku Radzieckim mieliśmy taki gruby papier? — zapytała mnie. — Centrala w Moskwie wymagała, żeby dana fabryka wyprodukowała określoną liczbę ton, a przecież łatwiej wyprodukować cięższy papier niż więcej papieru! — To samo dotyczyło puszek na konserwy: fabryka puszek miała wyznaczony plan wagowy i dlatego puszki stały się absurdalnie ciężkie. Maszyny też ważyły, jak mówiła, i były dziesięć razy cięższe od ich odpowiedników z Zachodu: — Wszystko było bardzo ciężkie!
Mimo niepowodzeń, a było ich wiele, przez cały czas kładziono w Związku Radzieckim nacisk na osiągnięcia i postęp.
W roku 1991 ta szczególna forma przejawów nowoczesności pozostała jedynie na kartkach zakurzonych, sprzedawanych na prowincji książek dla turystów. Kupowałam je i obsesyjnie czytałam: „Stwierdzenie, że w Tallinnie produkuje się wszystko, począwszy od maszyn przemysłowych, na igłach skończywszy, nie będzie przesadą. Czterdzieści procent produkcji przemysłowej całej republiki pochodzi z fabryk Tallinna, który eksportuje wyroby do osiemdziesięciu sześciu państw”. „Wyroby są bezustannie przewożone w tę i z powrotem z Łotwy, Litwy, Leningradu i Kaliningradu”. Sowieci, przez rozkwit nowoczesności, ciągłe budowanie („Nasi architekci bez przerwy tworzą nowe projekty, a w mieście budowa nigdy nie ustaje”), powstawanie niekończących się planów prac, import, eksport, rozwój wszelkich gałęzi przemysłu, dążyli do czegoś, czego nigdy nie osiągnęli, a tego, do czego my dążymy, a przynajmniej ja — ciszy i spokoju — mieli w nadmiarze. W Estonii znalazłam prawdziwą ciszę, spokój i wręcz zniewalającą staroświeckość.
Przyjazd tam przypominał podróż w czasie, choć podobieństwa między ich teraźniejszością a naszą przeszłością były incydentalne i złudne. Estończycy mieli za sobą lata sowieckich represji i narzucanej nowoczesności: kolektywizację i „racjonalizację” rolnictwa, intensywną powojenną industrializację we wschodniej części kraju.
Po kawie Veevi pokazała mi album ze zdjęciami. Były tam fotografie jej męża, ciemnowłosego i przystojnego, i jej przyjaciół z czasów wojny.
— To moja ukochana przyjaciółka. Pojechała na Syberię. To zdjęcie przysłała mi stamtąd.
Fotografia wielkości znaczka pocztowego była zatknięta za większe zdjęcie sprzed wojny, przedstawiające tęgą dziewczynę o lśniących falistych włosach. Dziewczyna ze zdjęcia z Syberii miała uboższe ubranie i gładkie włosy, na szczupłej twarzy błąkał się lekki uśmiech.
— Wróciła? — zapytałam.
— Tak. O, tak. Ale jej ojca zastrzelili.
Kobiety, które przetrwały stalinizm, jak powiedziała mi Veevi, występowały teraz w radiu, w cyklicznym programie zatytułowanym Niezapisane wspomnienia. Opowiadały o ludziach umierających na biegunkę po zjedzeniu gnijących odpadków i obozach pracy wokół elektrowni zbudowanych przez więźniów. Mężczyźni pracowali średnio trzy miesiące, potem umierali. Później aresztowano jeszcze więcej ludzi.
— Tak było budowane komunistyczne imperium — stwierdziła.
Veevi i jej mąż to „byli właściciele” i teraz Veevi dochodziła swoich praw do nieruchomości, która do nich należała w dniach niepodległości — pochodzącej z lat trzydziestych XX wieku kamienicy z piekarnią na parterze. Do 1950 roku Armia Czerwona została zdemobilizowana. Wiele mieszkań w Tallinnie skonfiskowano i przekazano weteranom. Veevi i jej mąż stracili kamienicę i własne mieszkanie. Przez następne szesnaście lat żyli w pokoju o powierzchni dziewięciu metrów kwadratowych. Akt własności kamienicy schowali w puszce i zakopali w ziemi. Nie ośmielali się domagać większego lokum, bo mogłoby to przypomnieć władzom o ich statusie „byłych właścicieli”. Veevi nie miała dzieci, ale nigdy nie porzuciła nadziei, że kiedyś dom znowu będzie należał do niej i że Estonia znowu będzie niepodległa.
Następnego dnia zabrała mnie ze sobą, żeby pokazać mi ten dom.
— Rozumiesz, Sigrid — powiedziała, świdrując mnie spojrzeniem niebieskich oczu — mamy w Estonii takie powiedzenie „Każdy jest panem własnego domu”.
Zrobiłam jej zdjęcie — niewysoka, ale zdeterminowana, mocno stojąca na nogach, z brodą uniesioną do góry, w grubych okularach na szerokim nosie — na tle białej kamienicy z lat trzydziestych.
Jak wielu Estończyków, Veevi po odzyskaniu niepodległości swoje sympatie polityczne lokowała w liberalnej Wielkiej Brytanii, wcześniej zaś była wierną słuchaczką zakazanych audycji nadawanych przez BBC. Jej zdaniem Głos Ameryki nie był tak dobry. Już wtedy wydawało mi się, że rzeczywistość współczesnej Wielkiej Brytanii i całego Zachodu raczej by ją rozczarowała, i myślę, że w końcu tak się stało. W głębi serca Veevi była idealistką. Wierzyła w wolność i wysoką kulturę, a nasz kulturalny relatywizm, konsumpcjonizm i brak ideałów zdumiewały ją i przerażały.
Kiedy wyjeżdżałam jeszcze w tym samym tygodniu, pojechała ze mną wypożyczonym samochodem na lotnisko. Omal się nie zgubiłyśmy, ale Veevi wypatrzyła nową szwedzką stację benzynową Statoil przy porcie lotniczym. Zwrot samochodu zabrał mi niezmiernie dużo czasu. Miła młoda kobieta biedziła się nad formularzem wypożyczalni co najmniej pół godziny, a kiedy skrupulatnie sprawdziła już każdą rubrykę, uśmiechnęła się nieśmiało i dała mi pudełko. Jak się okazało, byłam ich pierwszym klientem i dlatego dostałam prezent: bladą plastikową lalkę o białych włosach, ubraną w narodowy strój estoński. Veevi powiedziała mi, że lalka nazywa się Maja.
Wróciłam w listopadzie 1991 roku, kilka miesięcy po puczu w Rosji i przyjęciu przez estoński parlament rezolucji o niepodległości, która uczyniła Estonię wolnym państwem. Tym razem przybyłam do Tallinna nocnym promem należącym do Estline. Otumaniona po bezsennej nocy i chorobie morskiej stałam w długiej kolejce do kontroli paszportowej. Czekali ze mną szwedzcy przedsiębiorcy (sami mężczyźni), kilka osób z jednodniowej wycieczki oraz wielu tajemniczych i szorstkich w obejściu facetów o bladych twarzach, z długimi tłustymi włosami, ubranych w brudne dżinsy. Hotel Viru, w którym się zatrzymałam, był również miejscem ich noclegu. Prowadzali się po drugim piętrze z prostytutkami i cinkciarzami, otoczeni niebieskimi kłębami dymu w promieniach słońca wpadających przez okna. Viru był kiepskim hotelem dla ludzi z Zachodu.
W Tallinnie działało też kilka tańszych hoteli dla gości ze Wschodu i był jeszcze drogi, urządzony w zachodnim stylu hotel Palace.
Armia Radziecka nadal zajmowała bazy wojskowe, na ulicach widziało się radzieckich żołnierzy. Tabliczki z nazwami ulic były dwujęzyczne, a od Rosjan pracujących w urzędach nie wymagano znajomości estońskiego. Pewnego wieczoru poszłam na koncert muzyki Beethovena i Mozarta w wykonaniu Eesti Riiklik Sümfooniaorkester w nowo odremontowanej sali koncertowej. Muzyka brzmiała kojąco, sala koncertowa była piękna, a słuchając, czułam się coraz bardziej u siebie. Niemniej w przerwie, kiedy publiczność utworzyła coś w rodzaju milczącego zataczającego koła węża, karnie zakręcającego przy schodach, Estonia ponownie wydała mi się obcym krajem. Nie dołączyłam do tych ludzi. Oglądałam oprawione w ramy wiszące na ścianach zdjęcia dyrygentów i muzyków, z ponurymi datami: Eduard Oja (1905–1950), Evald Aav (1900–1939), Adolf Vedro (1890–1944). Daty ich śmierci kojarzyły się złowieszczo.
Po koncercie wróciłam w deszczu do hotelu. Ulice zalewała woda, ludzie przemykali obok z kolorowymi niewielkimi parasolami. Jeździło niewiele samochodów, co, jak przypuszczałam, wynikało z panującego kryzysu paliwowego. W hotelu zjadłam obiad za piętnaście rubli, wtedy wartych piętnaście pensów. Para młodych ludzi próbowała kupić ode mnie pieniądze — oferowali mi pięćdziesiąt pięć rubli za dolara, a nie jednego lub dwa, jak wedle ich zapewnień dawali inni. Wyglądali tak zachodnio, że początkowo wzięłam ich za turystów usiłujących wymienić dolary na ruble, ale rzecz jasna nie byli turystami.
Wracając do pokoju, zatrzymałam się, żeby kupić w barze butelkę wody mineralnej, ale jak się okazało, przyjmowali wyłącznie twardą walutę i w sumie wyszło na to, że za obiad zapłaciłam piętnaście pensów, a za butelkę wody — dodam, że nieimportowanej — funta. W 1991 roku istniały takie rozbieżności walutowe. Następnego lata, w 1992 roku, przywrócono estońską koronę i ustalono kurs wymiany na dziesięć rubli za jedną koronę. Ludzie mogli wymienić maksimum 1,5 tysiąca rubli. Jeśli ktoś miał, powiedzmy, tysiąc rubli na koncie w banku, co było sporą sumą jak na stare sowieckie standardy, mógł je wymienić na sto koron.
W barze siedziało dwóch Szwedów w średnim wieku. Jeden z nich, tęgi i niezbyt przystojny, rozmawiał ze zjawiskowo piękną młodą kobietą. Obaj mężczyźni spoglądali na siebie, może o nią rywalizując. Zamówili drinki, a barman przygotował je z przedwojennym sznytem. Kobieta spojrzała na mnie i uśmiechnęła się do własnego drinka, nawiązałyśmy tajne porozumienie. Żadne z nas — barman, prostytutka, obaj mężczyźni ani ja — nie bardzo wiedziało, jak się zachowywać w tej nowej sytuacji. Otwierały się wrota do alternatywnych przyszłości i zamykała brama przeszłości.
Tamtego wieczoru o godzinie dwudziestej drugiej trzydzieści odbyłam przerywaną trzaskami rozmowę z Veevi. Wymusiła na mnie wcześniej obietnicę, że zadzwonię do niej przed położeniem się do łóżka, bo martwiła się rosnącą przestępczością w Tallinnie. Co tydzień dochodziło do jednego lub dwóch morderstw, jak mi powiedziała, zdarzały się gwałty i rozboje. Pojawiły się gangi z Rosji i Kaukazu.
— Mówią o niebieskookich Estończykach — dodała — naiwnych Estończykach, których mogą rabować i napadać. Dla tego musisz mi obiecać, kochanie, że kiedy wrócisz z koncertu, zadzwonisz do mnie, nieważne o jakiej porze. Najpierw coś zjedz, a potem do mnie zadzwoń.
Próbowałam zadzwonić też do przyjaciółki ze Szwecji, ale numer do międzynarodowej centrali był „niedostępny”. Włożyłam w gniazdko wtyczkę od telewizora i odskoczyłam, kiedy w ścianie zaiskrzyło. Dopiero wtedy zauważylam, że kabel był urwany i zwisał bezużyteczny z tyłu odbiornika, z wystającymi poszarpanymi miedzianymi drutami. Dałam sobie spokój z oglądaniem telewizji.
Przyjaciółka z Anglii skontaktowała mnie ze swoją znajomą z Tallinna: Rinną, dziennikarką i reporterką telewizyjną. Spotkałam się z nią w jej biurze.
— Potrafisz rozpoznać Rosjan na ulicy? — zapytałam, myśląc o rozmowie z Veevi o rosyjskiej przestępczości.
— Tak, chyba tak — odpowiedziała. — Myślę, że tak. Ale widzisz, moja babcia była Rosjanką. Dlatego nigdy nie będę prawicową radykalną nacjonalistką.
Jej estońska babka z kolei, jak mi powiedziała, przyjaźniła się ze zbrodniarzem wojennym Ainem-Ervinem Merem. Niemcy powierzyli mu zarządzanie obozem koncentracyjnym. Po wojnie uciekł do Anglii, mając wyrok śmierci. Jak dowiedziałam się później, Mere był obersturmbannführerem w Waffen SS i szefem estońskiej nazistowskiej służby bezpieczeństwa, Sicherheitspolizei, utworzonej w 1942 roku. W 1961 roku został skazany przez Sowietów na karę śmierci za zbrodnie przeciwko Żydom. Niemniej brytyjskie władze odmówiły jego ekstradycji. Umarł w Leicester w wieku sześćdziesięciu sześciu lat.
W 1961 roku Sowieci postawili przed sądem estońskich kolaborantów oskarżonych o mordowanie Żydów i Cyganów, skupiając się na potwornościach popełnionych w pobliżu Kalevi-Liivy i na polach śmierci obozu koncentracyjnego w Jägali w latach 1942–1943. Proces odbywał się w audytorium Klubu Oficerskiego Marynarki Wojennej w Tallinnie. Wszystkich czterech oskarżonych uznano za winnych. Dwóch z nich, Ralfa Gerretsa, zastępcę komendanta obozu w Jägali, i Jaana Viika, strażnika z tego obozu, skazano i rozstrzelano. Viika oskarżono o rzucanie małych dzieci do góry i strzelanie do nich — nie zaprzeczył temu zarzutowi. Komendant obozu Aleksander Laak został odnaleziony w Kanadzie i w konsekwencji popełnił samobójstwo. Ainowi-Ervinowi Meremu wytoczono także proces i został zaocznie skazany. W czasie wojny nadzorował proces selekcji Żydów przywiezionych do Estonii z Berlina i obozu koncentracyjnego Theresienstadt niedaleko Pragi. Już w Estonii niektórych mężczyzn wybierano do niewolniczej pracy w kopalniach łupków, z kolei bardzo niewiele kobiet kierowano do innej niewolniczej pracy. Garstka kobiet, rozesłanych do najróżniejszych obozów, została w końcu uwolniona w Bergen-Belsen. Większość, w tym wszystkie osoby starsze i dzieci, zamordowano. Lwią część zastrzelili policjanci lub strażnicy obozowi. Odbyły się potem następne procesy. Odnaleziono dwóch innych zbrodniarzy: Ervina Viksa, który uciekł do Australii, i Karla Linnasa, zbiegłego do Stanów Zjednoczonych. Zostali oskarżeni o udział w zamordowaniu 12 tysięcy Żydów w obozie koncentracyjnym Tartu. Australia i Stany Zjednoczone odmówiły ich ekstradycji, przy czym Australijczycy powoływali się na brak traktatu o ekstradycji ze Związkiem Radzieckim. Viks zmarł jako wolny człowiek w Australii w 1983 roku. Linnasa deportowano w końcu z Ameryki w 1986 roku i umarł w sowieckim więzieniu.
Holokaust był w Estonii zjawiskiem przerażającym. Ale nikt ze spotkanych przeze mnie ludzi nigdy o nim nie wspominał. Później tego wieczoru próbowałam się dodzwonić do Ain Sarv, redaktorki z ówczesnego estońskiego magazynu „Ronor” wydawanego po szwedzku, którego siedziba znajdowała się na zachodnim wybrzeżu. Połączenie było fatalne. Lokalne linie telefoniczne działały wtedy całkiem dobrze, ale komunikacja międzymiastowa prawie nie funkcjonowała. W końcu usłyszałam cichy głos mówiący:
— Halo?
— Halo — odpowiedziałam. — Czy mówi pani po szwedzku?
Kobieta natychmiast się rozłączyła.

 
Wesprzyj nas